HFM

artykulylista3

 

Beth Hart i Joe Bonamassa - Live in Amsterdam

cd hfm072014006

Mascot Music 2014

Muzyka: k4
Realizacja: k2

Joe Bonamassa dał się poznać jako feomenalny gitarzysta, który sprawdza się w każdym stylu. Do tego gra z olbrzymią swobodą, także na koncertach. Nic dziwnego, że zdecydował się na kolejną płytę zarejestrowaną na żywo, tym razem w Amsterdamie. Żeby sprawić słuchaczom jeszcze większą frajdę, do współpracy zaprosił Beth Hart, wokalistkę specjalizującą się w rocku i bluesie, zwłaszcza tym z przełomu lat 60. i 70. XX wieku. Do tego brzmiącą jak czołowe piosenkarki tamtego okresu. W repertuarze znalazły się evergreeny, takie jak „Nutbush City Limits” Tiny Turner czy słynny smutas „Strange Fruit”, śpiewany przez kobiece legendy. Nieźle wypadł przebój grupy Blood Sweat & Tears „I Love You More Than You’ll Ever Know”. Jeśli ktoś woli oryginał, to chyba z przyzwyczajenia, bo tu wcale nie jest gorzej. Hart sprawdza się wokalnie, a kiedy Bonamassa rozpoczyna solówkę, ciarki przechodzą po plecach. Oczywiście, nie poprzestano na starociach. Z nowszych kompozycji mamy „Chocolate Jesus” Toma Waitsa i Kathleen Brennan. Brzmi inaczej niż oryginał, ale nie mniej ciekawie. Jest również „If I Tell You I Love You” Melody Gardot. Podsumowanie jest proste: jeśli Hart i Bonamassa będą koncertować w Polsce, to warto się wybrać. n

Autor: Grzegorz Walenda
Źródło: HFiM 07-08/2014

Pobierz ten artykuł jako PDF

 

Rea Garvey - Pride

cd hfm072014001

Universal 2014

Muzyka: k4
Realizacja: k2

Album „Pride” to najnowsze dzieło byłego wokalisty grupy Reamonn, Rea Garveya. Irlandczyk prezentuje na nim nie tylko dobry warsztat wokalny i kompozytorski, ale również dużą wszechstronność. Płytę rozpoczyna kameralna ballada „It’s a Good Life”, wykonana niskim głosem à la Nick Cave. Szybko jednak stylistyka i nastrój ulegają zmianie: słyszymy wesołą i skoczną melodię „Can’t Say No”, jakby rodem z dublińskiego pubu, zaserwowaną przez męski chórek i banjo. Nie sposób jej nie nucić jeszcze długo po zakończeniu. Folkowe i tradycyjne celtyckie motywy pojawiają się i w kolejnych kompozycjach, ale już w mniejszym stężeniu. Nie brakuje też lekkiego, przebojowego rocka, jak w piosence „We All Fall Down”. Delikatna elektronika wzbogaca piosenkę „Catch Me When I Fall” tak wyraźnie inspirowaną U2, że niemal słychać w niej głos Bono. Z kolei w manierze progresywnego rocka spod znaku Marillion i Fisha rozwija się najdłuższa na płycie kompozycja – „Forgiveness”. Śliczny kobiecy wokal wzbogaca zaś chyba najbardziej poruszającą piosenkę w zestawie – „All That Matters”. Przy całej tej różnorodności, wszystko na „Pride” jest na swoim miejscu. Gdy refreny mają chwytać, to nie sposób im nie ulec. Gdy ma być nastrojowo – Garvey śpiewa tak, że ciarki przechodzą po grzbiecie. Spokojnie można dopisać ten krążek do listy powodów, dla których warto kochać Irlandię.

Autor: Bartosz Szurik
Źródło: HFiM 07-08/2014

Pobierz ten artykuł jako PDF

 

Scott Stapp - Proof of Life

cd hfm072014002

 

Muzyka: k4
Realizacja: k2

Przynajmniej początek „Proof of Life” zaskoczy wszystkich, którzy kojarzą Scotta Stappa głównie z balladowych przebojów jego rodzimej formacji Creed. Najnowsza płyta wokalisty rozpoczyna się bowiem od mocnego uderzenia istnej ściany dźwięków heavy metalowych gitar. Im jednak dalej, tym piosenki łagodnieją. Nic w tym dziwnego. Stapp zorganizował krążek na podobieństwo swojej biografii, którą opowiada zgodnie z konwencją przypowieści o religijnym nawróceniu. Utwory „Slow Suicide” i „Who I Am” mają więc odpowiadać okresowi jego „zagubienia”. Kolejne dotyczą przełomu, pogodzenia się z samym sobą, odnalezienia sensu życia i religii. W warstwie tekstowej jest to dość nieznośne, zwłaszcza w piosence o wiele mówiącym tytule: „Jesus Was a Rockstar”. Muzycznie płyta jest dość standardowym przykładem postgrunge’owego amerykańskiego rocka. Piosenki są zgrabne, pełne dopracowanych melodii i brzmień. Najciekawiej wypada utwór tytułowy, który stanowi pomost między cięższym i spokojniejszym graniem i, jak na niespełna czterominutowy kawałek, imponująco się rozkręca. Niestety, co typowe dla mainstreamowego rocka ostatnich lat – w dopracowywanych wokalach, dublowanych warstwach gitar i potężnych brzmieniach gubi się gdzieś „dusza” całego projektu. Duża strata – zwłaszcza w przypadku muzyków takich jak Stapp, którzy lubią roztaczać wokół siebie aurę uduchowienia.

Autor: Bartosz Szurik
Źródło: HFiM 07-08/2014

Pobierz ten artykuł jako PDF

 

Emmanuelle Seigner - Distant Lover

cd hfm072014003

Universal 2014

Muzyka: k4
Realizacja: k2

„Distant Lover” to druga solowa płyta Emmanuelle Seigner – francuskiej piosenkarki, modelki i aktorki, znanej m.in. z ról femmes fatales w filmach swego męża – Romana Polańskiego. Pomimo kinematograficznego rodowodu, na nowym krążku Seigner nie postawiła na piosenkę aktorską. Większość utworów to czysty rock’n’roll spod znaku lat 60. oraz 70. i kapel takich jak Velvet Underground. Co ciekawe, numerem, który wyraźnie odbiega od tej stylistyki, jest właśnie cover grupy Lou Reeda i Johna Cale’a. Kompozycja „Venus In Furs” – a więc nosząca ten sam tytuł co ostatni film Seigner i Polańskiego – pomysłowo zaaranżowana na syntezator i elektryczną gitarę, wyraźnie nawiązuje do lat 80. Zebrane na krążku piosenki łączy więc raczej lekki, alternatywny charakter i zadziorność niż nawiązanie do konkretnej epoki. Nawet jedyna na płycie, bardzo zresztą ładna, ballada, zachowuje trochę surowości dzięki metalicznemu pogłosowi okraszającemu wokal Seigner. Wszystko byłoby pięknie, ale niestety, Emmanuelle nie jest tak dobrą piosenkarką, jak aktorką. W jej muzycznych poczynaniach brak tej charakterystycznej zmysłowości, którą emanuje, gdy tylko pojawia się na ekranie. Owszem, śpiewa po angielsku z rozkosznym francuskim akcentem, ale jednak ciut zbyt monotonnie, by naprawdę uwieść. Na krążku „Distant Lover” są przyjemne momenty, ale nie rzuca on na kolana.

Autor: Bartosz Szurik
Źródło: HFiM 07-08/2014

Pobierz ten artykuł jako PDF

 

T.Rex - T.Rex

cd 062014 009

Polydor Ltd.2014

Muzyka: k4
Realizacja: k2

Na fali wznowień albumów złotej ery rocka do sklepów trafiło kilka płyt legendarnej formacji T.Rex. Swego czasu muzyków okrzyknięto następcami The Beatles. Tak jak wcześniej o beatlemanii, zaczęto mówić o rekstazie. Zwłaszcza od 1970 roku, kiedy nazwę Tyrannosaurus Rex skrócono do T.Rex, a w instrumentarium, towarzyszącym Markowi Bolanowi – autorowi piosenek i wokaliście, pojawiły się elektryczne gitary. Od udergroundowego folku brytyjska kapela przeszła do rock and rolla, choć w początkowym okresie nadal trzymała się głównie psychodelicznych ballad z zakręconymi tekstami. Bolan twierdził, że słowa nie muszą nieść głębszych treści. Wystarczy, że dobrze brzmią z muzyką. Próbkę takiego repertuaru mamy na albumie „T.Rex”, który powrócił zremasterowany i we wzbogaconej, bo liczącej 24 nagrania, wersji. To może nie aż tak dobry krążek, jak „Electric Warrior” czy „Slider”, ale niewątpliwie wart uwagi. Otwierająca go piosenka „The Children of Rarn” wydłużyła się aż o kilkanaście minut w stosunku do starszych wersji. Dlatego fani T.Rex powinni być usatysfakcjonowani. Z dźwiękiem może nie zrobiono cudów, ale wszystko brzmi trochę dynamiczniej i niekiedy słychać szczegóły, które wcześniej nie były zauważalne. Dostępna jest także winylowa wersja albumu „T.Rex”, wydana na dwóch czarnych krążkach. Wprawdzie bez kilkunastu bonusów, ale za to z analogowym dźwiękiem dla audiofilów.

Autor: Grzegorz Walenda
Źródło: HFiM 06/2014

Pobierz ten artykuł jako PDF

 

Ray LaMontagne - Supernova

cd 062014 008

Dux 2013

Muzyka: k4
Realizacja: k2

„Supernova” to piąty studyjny album Raya LaMontagne. Amerykański piosenkarz rozpoczął karierę pod wpływem twórczości Stephena Stillsa i grupy The Band. Jego styl jest zazwyczaj klasyfikowany jako muzyka folkowa, wzbogacona elementami rocka, jednak najnowszy album przynosi też sporo elementów popowych. LaMontagne śpiewa trochę tak, jakby melodyjnie szeptał. W otwierającym nagraniu „Lavender” wprawdzie słychać folkowe skrzypce, jednak w melodii oraz sposobie interpretacji pobrzmiewają echa psychodelii przełomu lat 60. i 70. XX wieku. W kolejnym utworze, „Airwaves”, znalazło się już więcej elementów współczesnych, choć grające w oddali organy wprowadzają nostalgiczny nastrój i świetnie się komponują z akustycznymi gitarami. „She’s the One” to z kolei dynamiczny numer, ale w metrum na ¾. LaMontagne wyraźnie lubi walca, bo przy następnym kawałku – „Pick Up the Gun” – też można zatańczyć na trzy. Co rusz dzieje się coś nowego, więc trudno się nudzić. Wraz z utworem „Julia” powracamy do parzystego metrum, ale pozostajemy przy dźwiękach jakby wyjętych z jakiegoś przeboju sprzed 40 lat. Nie inaczej jest w przypadku „Ojai”. Aż się prosi, żeby w refrenie LaMontagne „zajodłował”, jak to robili jego sceniczni koledzy pół wieku temu. „Supernova” to solidna porcja dobrze zaaranżowanej muzyki, choć bez rewelacji. Do posłuchania w wolnej chwili, na dobry nastrój.

Autor: Grzegorz Walenda
Źródło: HFiM 06/2014

Pobierz ten artykuł jako PDF