JBL SA550 Classic
- Kategoria: Wzmacniacze
Po dwóch latach od premiery stylizowanego na retro wzmacniacza ze streamerem SA750 JBL zaprezentował nieco skromniej wyposażony SA550.
Wyglądający na 60 lat SA750 („HFiM” 11/2021) to nowoczesny wzmacniacz ze streamerem, łącznością bezprzewodową i przetwornikiem c/a. Nowy SA550 w firmowej nomenklaturze nosi nazwę „zintegrowanego wzmacniacza Bluetooth”, a od SA750 różni się przede wszystkim brakiem odtwarzacza sieciowego. Testowana maszyna jest częścią większego systemu Classic, uzupełnionego o odtwarzacz CD, streamer oraz gramofon.
Budowa
Na pierwszy, drugi i kolejne rzuty oka nowego JBL-a można pomylić z amplitunerem z przełomu lat 70. i 80. XX wieku. Oldskulowe przełączniki SA750 zastąpiono owalnymi przyciskami, a dwa pokrętła w okolicy bursztynowego wyświetlacza wyglądają jakby służyły do strojenia i regulacji głośności. Co do tej ostatniej pomyłki nie ma, natomiast gałka po lewej to wybierak źródeł. Z czterech guziczków jeden otwiera dostęp do menu, drugi reguluje jasność wyświetlacza, trzeci umożliwia wybór jednego z kilku filtrów cyfrowych, a ostatni wycisza (mute) urządzenie. Projektant SA550 mógł je sobie darować, bo zostały zdublowane na pilocie. Sami jednak przyznacie, że goła przednia ścianka wyglądałaby trochę głupio.
Niedzisiejszy charakter wzmacniacza podkreślają boczki z MDF-u oklejone naturalnym fornirem orzechowym oraz nietypowy szlif panelu czołowego. Podobnie jak miało to miejsce w SA750, lewą cześć aluminiowego frontu wyszczotkowano w pionie, a prawą w poziomie, co daje złudzenie dwóch odcieni metalu. Układ nawiązuje bezpośrednio do historycznego wzmacniacza JBL SA600 z lat 60. XX wieku i chwała za to projektantom. Jak najbardziej współczesnym elementem, choć również utrzymanym w dawnym stylu, jest matrycowy wyświetlacz. Można dzięki niemu skonfigurować urządzenie, a w czasie pracy, poza aktywnym źródłem i poziomem głośności, pokazuje rozdzielczość aktualnie odtwarzanego nagrania.
Ostatnie elementy to 3,5-mm wyjście słuchawkowe oraz identyczne wejście uniwersalne aux, dyskretnie połyskujące w okolicy włącznika zasilania.
Widok z boku z osłoną…
Na tylnej ściance SA550 widać trzy wejścia cyfrowe optyczne i dwa koaksjalne. RS232 oraz USB-A służą wyłącznie do celów serwisowych. W części analogowej do dyspozycji są trzy wejścia liniowe, phono MM oraz wyjście z przedwzmacniacza do zewnętrznej końcówki mocy albo aktywnego subwoofera. Szału niby nie ma, ale kiedy zliczyć to wszystko, okazuje się, że do SA550 można podłączyć osiem fizycznych źródeł dźwięku, a do tego jedno bezprzewodowe przez Bluetooth.
Zaskakująco w kontekście deklarowanej bezprzewodowości wygląda brak gniazda antenowego. Ku radości jednych, a smutku drugich, antenkę Bluetooth umieszczono wewnątrz obudowy i przytwierdzono do drewnianego panelu. Pomysł na pewno wzbudzi uznanie wszystkich tych, dla których sterczący plastikowy patyk byłby obrazą dobrego gustu. Rozpacz może natomiast ogarnąć serwisantów, którzy nonszalanckim ruchem zdejmą pokrywę wzmacniacza, wypinając tym samym cienki kabelek z płytki. Znalezienie niewielkiego gniazdka nie jest łatwe, nawet jeśli wiadomo, czego się szuka. A i to w najlepszym przypadku, bo wcale się nie zdziwię, jeżeli coś się przy okazji urwie.
Wnętrze SA550jest kontynuacją starej, dobrej szkoły budowania sprzętu hi-fi.
Reklama
Obudowę skręcono z grubych stalowych blach i osadzono na stożkowych stopach antywibracyjnych. Piękny aluminiowy panel czołowy ma równy centymetr grubości i po zespoleniu z ciężką pokrywą tworzy naprawdę solidną skrzynię.
Podstawa zasilacza to duży toroid Noratela, umieszczony na dodatkowej podstawie antywibracyjnej. Wyprowadzono z niego odczepy, osobno do każdej z końcówek mocy, a nawet wyświetlacza. Prąd filtrują cztery elektrolityczne kondensatory firmy Lelon Electronics, o łącznej pojemności 32600 µF. Amerykański wzmacniacz potrafi zassać z sieci nawet pół kilowata.
Końcówki mocy z tranzystorów
ThermalTrak.
Kluczową elektronikę umieszczono na dużej płytce drukowanej. Końcówki mocy zrealizowano na tranzystorach ON Semiconductor ThermalTrack, przykręconych do odlewanego radiatora. W układach sterujących wykorzystano tranzystory bipolarne (po dwie pary na kanał), odwrócone do siebie plecami i osadzone na osobnych radiatorach. SA550 dysponuje mocą 90 W/8 Ω i 150 W/4 Ω. Oddaje ją w klasie G, której w żadnym razie nie należy mylić z impulsową D.
Pomysł zastosowania klasy G JBL przejął od Arcama, który wchodzi w skład koncernu Harmana od 2017 roku. Wykorzystuje się tu kilkustopniowe zasilacze, załączane w zależności od konfiguracji i natężenia dźwięku. I tak pierwszych 10 watów jest dostarczanych w klasie A, ze wszystkimi wynikającymi z tego faktu korzyściami brzmieniowymi. Powyżej załączają się kolejne stopnie zasilające, a końcówki mocy płynnie przechodzą w tryb o wyższej sprawności energetycznej. Dlatego kluczowe dla prawidłowego działania układów w klasie G są wydajne i zaawansowane zasilacze.
Regulacja głośności i zmiana źródła sygnału odbywa się w domenie cyfrowej. Sygnał ze scalonego selektora wejść trafia do drabinki rezystorowej Burr Brown PGA2311U, cechującej się dynamiką sięgającą 120 dB i znikomymi zniekształceniami harmonicznymi.
DAC zbudowano w oparciu o kość ESS Sabre ES9038K2M. Nominalnie dysponuje parametrami 32 bity/768 kHz, które na potrzeby SA550 ograniczno do 24 bitów i 192 kHz.
Do łączności bezprzewodowej wykorzystano moduł Bluetooth IDC737, kompatybilny z kodekiem aptX Adaptive. O antenie już wspominałem.
Uwaga na antenę Bluetooth!
Wyposażenie i obsługa
Kierując się siłą przyzwyczajenia, na hasło „wzmacniacz z Bluetoothem” rzuciłem się na poszukiwanie firmowej aplikacji, sterującej pracą urządzenia, i… odbiłem się od ściany. Warum, why, dlaczego, czyżby JBL aż tak się uwstecznił? Ani trochę. SA550 jest po prostu wzmacniaczem stereofonicznym, wyposażonym co prawda w DAC i Bluetooth, ale nadal nie „wszystkomającym” kombajnem muzycznego rażenia. Z tego względu aplikacja nie jest mu do niczego potrzebna. Do konfiguracji i codziennej obsługi wystarczą pilot i wyświetlacz.
W menu można ustawić jasność displayu, balans, okres bezczynności, po którym układ przejdzie w stan uśpienia, oraz wybrać jeden z filtrów cyfrowych. I tu pojawił się nieoczekiwany szkopuł. Do wyboru jest ich siedem, domyślnie został ustawiony apodyzacyjny, ale nigdzie, przenigdzie nie znalazłem opisu pozostałych. W każdym razie instrukcja na ich temat nawet się nie zająknęła, a internety milczą jak zaklęte. Przełączanie między filtrami nie wprowadzało istotnych zmian w brzmieniu, więc chyba najlepiej będzie zaczekać na ich charakterystyki, zamieszczone na stronie producenta.
Dołączony w wyposażeniu pilot to po prostu kawałek plastiku z aluminiową płytką na wierzchu. Układ przycisków jest niecodzienny – z regulacją głośności w samym centrum – ale łatwo się przyzwyczaić i obsługiwać z zamkniętymi oczami.
Pilot nie poraża urodą, ale 50 lat
temu nie byłoby go wcale.
Opłacalność
Zanim przejdę do opisu wrażeń odsłuchowych, kilka słów na temat opłacalności kupna SA550 w porównaniu do SA750.
W ciągu dwóch lat od rynkowego debiutu katalogowa cena SA750 wzrosła o symboliczne 3,5% - z 13900 zł do 14400 zł. SA550 kosztuje 9390 złotych, ale jeśli zechcecie mieć zestaw oferujący funkcjonalność zbliżoną do droższego modelu, trzeba będzie dokupić streamer, na przykład firmowy MP350 za 4690 zł. Czyli na oba urządzenia wydacie o 320 złotych mniej, niż na SA750. Tyle że ten ostatni jest o 30 W mocniejszy, co też nie jest bez znaczenia. Dlatego decyzję każdy powinien podjąć sam. Jeżeli w grę wchodzi wyłącznie wymiana posiadanego wzmacniacza, to naturalnym wyborem będzie SA550. Jeśli natomiast ktoś chciałby kupić swój pierwszy zestaw stereo, a nerwowo reaguje na słowo „kable” i potrzebuje więcej watów, to argumenty przemawiają za SA750.
Główny wyłącznik zasilania
umieszczono z tyłu.
Wrażenia odsłuchowe
Najwygodniej byłoby pójść na łatwiznę i napisać, że SA550 gra tak, jak wygląda. A później twórczo rozwinąć tę myśl, popierając nagraniami z epoki. Nic z tych rzeczy. Owszem, nowy JBL darzy sympatią starsze nagrania, ale to nie jest sprzęt dla dziadersów.
W klasyce gwiazdą wieczoru była średnica. Barwna, naturalna, lekko ocieplona, tak bardzo skupiała na sobie uwagę, że dopiero po chwili zacząłem dostrzegać obecność wysokich tonów. A było co dostrzec i czemu dłużej się przyjrzeć. Górę pasma cechowało bowiem połączenie detaliczności i dźwięczności z gładkością i brakiem wyostrzeń. W efekcie spektakl zaprezentowany przez połączone siły średnich i wysokich tonów pochłonął mnie do tego stopnia, że prawie zapomniałem o istnieniu podstawy basowej. Ta zaś na razie odpoczywała. Nie żeby w ogóle zrobiła sobie wolne, ale wycofała się na pozycje obronne i tam czekała na rozwój wydarzeń.
Reklama
Pod względem budowy sceny JBL cechował się daleko idącą neutralnością, o ile mogę użyć tego sformułowania. Wydawało się, że nie ma własnej wizji przestrzeni. Starał się za to maksymalnie wiernie odwzorowywać warunki akustyczne towarzyszące rejestracji nagrań. Z równą swobodą wędrował między dużymi salami koncertowymi, obiektami sakralnymi i studiami nagraniowymi, dzięki czemu nie miałem wątpliwości, gdzie uwieczniono występ.
Rozochocony klasą średnicy i góry, sięgałem coraz głębiej do płytoteki w nadziei, że trafię w końcu na realizację, która zdoła obnażyć jakiekolwiek ich niedoskonałości. W rezultacie dotarłem do IX symfonii Beethovena, zarejestrowanej na żywo 22.08.1954 roku na festiwalu w Lucernie, a wykonanej przez miejscową orkiestrę pod batutą Wilhelma Furtwänglera. To nagranie jeszcze monofoniczne, ale to akurat nie miało znaczenia. Liczyły się barwa, soczystość i dynamika, a orkiestra poprowadzona przez 68-letniego dyrygenta zagrała z ogniem, którego nie powstydziliby się nawet pionierzy rock’n’rolla.
Pełny system JBL Classic.
Podsumowując ten wątek: w klasyce SA550 nie zdradzał słabych punktów, pomijając podejrzaną wstydliwość basu. Ale czy może zagrać jeszcze lepiej? Zaraz się przekonamy.
Trzymając się okresu szwajcarskiego koncertu Furtwänglera, sięgałem po starsze nagrania Milesa Davisa i w tym momencie amerykański wzmacniacz odsłonił zupełnie nowe oblicze. Pomijając specyficzną barwę fortepianu, w nagraniach nie było słychać upływu czasu. Jazzowy kontrabas zyskał więcej śmiałości, dając tym samym pewne nadzieje na przyszłość.
Reklama
Pomostem łączącym albumy Davisa z bliższymi nam czasami wydaje się krążek „Travelling Miles” Cassandry Wilson, choć i on liczy sobie prawie ćwierć wieku. Właśnie tu niskie tony ukazały wszystko, co potrafią w materiale akustycznym. Twardy, konturowy bas wybrzmiewał do ostatniego drgnienia struny kontrabasu, lecz nie przeciągał dźwięków bez potrzeby. Nie zauważyłem także sztucznego podbicia przełomu średnicy, czego w kontekście lekkiego ocieplenia można by się ewentualnie spodziewać. Czy ktoś jeszcze pamięta nieśmiertelne „Migrations” Dave’a Grusina? Dwie dekady temu był to żelazny punkt recenzenckiego kanonu i okazuje się, że nagranie wytrzymało próbę czasu. Gęsty, mięsisty dół kazał zapomnieć o dziwnej nieśmiałości tego zakresu, odnotowanej w muzyce klasycznej, a bardzo szeroka przestrzeń wokół kolumn potwierdziła klasę amerykańskiego wzmacniacza.
Trzecią część odsłuchów wypełniły rock, blues, muzyka elektroniczna i ambitny pop. Ich wspólnym mianownikiem była właśnie czytelnie prowadzona linia basu, scena stereofoniczna z precyzyjnym rysunkiem wykonawców oraz plastyczna, lekko ocieplona średnica, płynnie przechodząca w dźwięczne wysokie tony. Wieczór z JBL-em zakończyłem najnowszą płytą Rammsteinu. W czasie ostatniego utworu zatytułowanego, nomen omen, „Adieu”, poczułem ciarki na plecach. Warto było dotrwać do tego momentu, bez dwóch zdań.
JBL SA550 do złudzenia
przypomina amplitunery stereo
sprzed półwiecza.
Konkluzja
Wizualnie JBL SA550 idealnie wpisuje się w modę na retro. Konstrukcyjnie i brzmieniowo to jak najbardziej współczesny sprzęt. Syrenka z silnikiem Mercedesa? A czemu by nie?
Reklama
Mariusz Zwoliński
Źródło: HFiM 02/2024