HFM

artykulylista3

 

Musa BAE 400

42-46 02 2011 01Firmy produkujące sprzęt hi-fi mają w Polsce trudniejsze życie niż na tak zwanym Zachodzie. Przyczyna tkwi nie w nich samych, ale w mentalności klientów. Niemcy, Brytyjczycy, Francuzi wyraźnie dają fory rodzimym wytwórcom. Czasopisma łaskawiej patrzą na własny przemysł, a odbiorcy chętniej sięgają do portfela, wiedząc że wspomagają narodowy kapitał.

Nie trzeba być Sherlockiem Holmesem, by zauważyć, że w niemieckim „Audio” urządzenia Burmestera, MBL-a, kolumny Elaca itp. zyskują wyższe noty w porównaniach z zagraniczną konkurencją. Z kolei brytyjskie miesięczniki wychwalają wyspiarskie głośniki i wzmacniacze. Francuzi kochają Cabasse i Triangle, Amerykanie – Krella i Levinsona.

Od tej obserwacji blisko już do posądzenia o stronniczość. Jednak patrząc z drugiej strony, trzeba wziąć pod uwagę, że istnieją tak zwane „szkoły brzmienia” i, co by nie mówić, kolumny z Niemiec i Wielkiej Brytanii nadal grają trochę inaczej. Czyli tak, jak lubią miejscowi. Różnice się jednak zacierają, a każdy naprawdę dobry produkt obroni się w dowolnej szerokości geograficznej.
W Polsce sytuacja jest inna. Jeszcze 20 lat temu konstruktor znad Wisły musiał się pogodzić z faktem, że na starcie zostanie wrzucony do worka z „polskim dziadostwem”. Nie wzięło się to znikąd. Każdy, kto pamięta smak czekoladopodobnych łakoci i komfort jazdy syrenką, musiał podchodzić do wytworów postkomunistycznej techniki z daleko posuniętą ostrożnością. Dopiero wraz z poprawą jakości polskiego sprzętu zmieniała się świadomość klientów. Powolny proces objął nie tylko działkę hi-fi, ale niemal każdą dziedzinę aktywności przedsiębiorców. Polska żywność już zaczyna wygrywać z konkurencją, ale zamiłowanie do naszej elektroniki przychodzi z trudem. Jestem jednak przekonany, że dojdziemy w końcu do podobnych wniosków, jak Niemcy czy Francuzi. Co ciekawe, za wschodnią granicą nasze produkty już są postrzegane jako „zachodnie”, a polscy producenci coraz śmielej zdobywają rynki za Odrą. Trudno nie zauważyć, że wiele urządzeń broni się w bezpośrednich porównaniach, wypadając lepiej niż cacka firmowane przez legendy. Niestety, skromny kapitał utrudnia możliwości eksportu. Ale nie ma też co załamywać rąk, bo zniwelowanie przewagi kilku dekad musi chwilę potrwać.
Po takim wstępie posądzicie mnie zapewne o stronniczość przy opisie wzmacniaczy Musa. Owszem, każdy polski producent ma na starcie zapewnioną naszą sympatię i nie zamierzam tego ukrywać. W tym przypadku cena stwarza wysokie oczekiwania, a podobne konstrukcje stawiają poprzeczkę bardzo wysoko.
Musa celuje w sektor hi-endu. Na razie oferta łódzkiej marki jest skromna. Obejmuje tylko serwer muzyczny i opisywane monobloki. Zaletami pierwszego są przejrzyste menu i możliwość zdalnej obsługi z laptopa, za pośrednictwem sieci Wi-Fi. W zasadzie można powiedzieć, że jest to komputer muzyczny z napędem do zgrywania płyt CD, dający także dostęp do plików o wyższej rozdzielczości. Jak do tej pory jest to pierwsze źródło „plikowe”, które uważam za alternatywę dla klasycznych odtwarzaczy. Czas pokaże, czy do takich rozwiązań należy przyszłość, ale na razie można powiedzieć, że to dobra opcja dla osób, które chcą zaoszczędzić miejsce w domu, czyli wynieść płyty na strych, nie godząc się przy tym na degradację jakości brzmienia. Wśród podobnych samograjów Musa jest jedną z najdroższych propozycji na rynku, ale ma to swoje uzasadnienie.
Pisząc o Musie, celowo użyłem słowa „marka”, ponieważ nie jest to firma, ani producent w powszechnym rozumieniu tego słowa. Stworzył ją dystrybutor jako klamrę, spinającą dokonania różnych konstruktorów. Serwer to projekt firmy Audiofast, montowany w Łodzi. Monobloki mają drugiego ojca – Zbigniewa Baranowskiego. Jego firma – Flex Audio – produkuje także kolumny (najdroższy model wykorzystuje przetwornik Mangera) i zajmuje się serwisem drogiej elektroniki, ale pod marką Musa dostarcza tylko wzmacniacze BAE 400.
Z tego, co mi wiadomo, dystrybutor rozpoczął już starania o pozyskanie partnera w USA. Jeżeli zakończą się sukcesem, Musa będzie pierwszą polską marką hi-end, reprezentowaną za Oceanem.

42-46 02 2011 02

Budowa
W przypadku końcówek mocy przeważnie trudno pisać o wzornictwie czy urodzie. Musa jest tego doskonałym przykładem. Monobloki są stosunkowo niewielkie, za to wnętrza obudów szczelnie wypełnia elektronika. Jedynym akcentem wzorniczym jest zamontowany z przodu radiator.
Z tyłu dzieje się więcej. Ukryto tam włącznik sieciowy. Dodatkowe gniazdo RPO zlokalizowane poniżej pozwala na zdalne włączanie i wyłączanie urządzenia, o ile mamy przedwzmacniacz dysponujący taką możliwością. Pod oznaczeniem modelu znalazły się dwie diody. Zielona sygnalizuje, że układy są pod napięciem, czerwona ostrzega, że zostały przeciążone. Złocone terminale głośnikowe ukryto w przezroczystych płaszczach z plastiku. Pochodzą, podobnie jak sygnałowe, od Neutrika. Do redakcji trafiły egzemplarze z wejściami symetrycznymi. Jest także model z łączami RCA. Dla klienta ma to znaczenie tylko ze względu na wygodę, ponieważ tor w obu przypadkach nie jest symetryczny, a jedynie symetryzowany na wejściu. Ceny obu wersji są takie same. Tylna ścianka jest „uniwersalna”, ponieważ obok XLR-a znajduje się otwór montażowy dla RCA, zaślepiony plastikowym korkiem.
Obudowy wykonano z grubych (12 mm) płyt aluminiowych, barwionych na czarno. Jedynie dno jest stalowe. Na górnej płycie zamontowano sztywną siatkę, przez którą widać komponenty. Z tyłu świeci przez nią mocna dioda, zakryta półprzezroczystym, mlecznym tworzywem. Czerwona poświata sygnalizuje rozruch układu; niebieska – gotowość do pracy. Przy zgaszonym świetle daje to ciekawy efekt, tak jakby na naszym stoliku wylądowało UFO. Obróbka jest dokładna, a elementy dokładnie spasowane. Za to pochwały należą się... Radmorowi, bo ta firma jest autorem projektu i wykonawcą obudów.
Elektronika mieści się na trzech płytkach drukowanych. Największa, tuż nad dnem, mieści rozbudowany zasilacz. Według konstruktora jest on w stanie oddać w szczycie prąd o natężeniu 300 amperów. Napięcie dostarcza duży transformator toroidalny odpowiadający za trzy czwarte masy urządzenia. Został on zaprojektowany specjalnie do monobloków. Okazało się jednak, że krajowi „duzi” producenci nie byli w stanie sprostać wymogom technicznym i jakościowym, narzuconym przez Musę i poszukiwania wykonawcy się przeciągnęły. Dopiero firma DWT z Krakowa skutecznie podjęła wyzwanie.
Ciężki zwój drutu zamknięto w puszce ekranującej. Tajemnica transformatora leżąca w „specjalnym wykonaniu” (cokolwiek to znaczy) ma zapewniać „czysty prąd”, czyli minimalny poziom zakłóceń elektromagnetycznych i szumów. W połączeniu z dodatkowym układem poprawiającym przebieg sinusoidy prądu zasilającego ma uniezależnić wzmacniacz od jakości napięcia z gniazdka i przewodów sieciowych. Nie wiem, czy wobec tego kondycjonery i listwy są zbędne, ale postanowiłem dostosować się do sytuacji i podłączyłem BAE 400 prosto do dziurki w ścianie.
Tuż przy tylnej ściance zamontowano jeszcze malutki transformator E-I w zielonej obudowie z plastiku. Zasila on układy kontrolne i zabezpieczające. Tych drugich jest sporo. Warto wymienić przeciwzwarciowe, przeciwprzeciążeniowe (po przekroczeniu dopuszczalnej mocy napięcie jest odłączane przy wyjściu), czy zabezpieczenie przed pojawieniem się prądu stałego na zaciskach głośnikowych, automatycznie przywracające pracę po ustąpieniu zagrożenia. Wzmacniacz ma być odporny nawet na zwarcie końcówek kabli głośnikowych. Zapewne dlatego główny bezpiecznik umieszczono w środku i użytkownik ma do niego utrudniony dostęp. Konstruktor twierdzi, że jego przepalenie jest prawie niemożliwe; sytuacja musi być naprawdę krytyczna, znacznie gorsza niż osób z kredytami złotówkowymi, do których tak zachęcali niedawno analitycy i przedstawiciele rządu.
Prąd magazynuje okazała bateria kondensatorów o łącznej pojemności 100000 μF. Tak duża wartość ma, zdaniem konstruktora, zbliżyć zasilacz charakterem do akumulatorowego. Na pewno zwiększa swobodę dynamiczną urządzenia. Kondensatory przy każdym podłączeniu do sieci przechodzą proces formowania, dzięki czemu zachowują stałe parametry przez wiele lat.
Druga płytka (najmniejsza) jest ukryta pod widoczną na zdjęciu górną, przykręconą do frontu. Zawiera wzmacniacze wejściowe, oparte na podzespołach Burr Browna. Sygnał przechodzi także przez kondensator wejściowy Wimy. To jedyny taki element w torze sygnałowym. Pozostałe zamontowano w układach pomocniczych.
Trzecia płytka, przymocowana do radiatora, to końcówka mocy. Oparto ją na trzech parach bipolarnych tranzystorów Toshiby, pracujących w „symulowanej klasie A”. Prąd spoczynkowy jest tutaj niższy niż w przypadku czystej klasy A. Pobór mocy w spoczynku będzie niewielki. Choćby dlatego możemy nie wyłączać monobloków z sieci.
Konfiguracja końcówek mocy jest prądowa. Zrezygnowano także z globalnej pętli sprzężenia zwrotnego oraz elementów indukcyjnych i pojemnościowych na wyjściu.
Wewnętrzne okablowanie ograniczono do minimum. Znakomita większość przewodów, które widzicie na zdjęciu, należy do zasilacza. Jedyne druty w torze sygnałowym to fragment łączówki DLS Ultimate (symetryczny), biegnący od gniazda XLR do układów wejściowych, i dwa srebrzone przewody o średnicy 6 mm, łączące układy stopnia mocy z terminalami głośnikowymi.
Montaż odbywa się w całości ręcznie (co jest zrozumiałe przy tej skali produkcji). W końcowej fazie wzmacniacz jest wygrzewany, poddawany strojeniu i sprawdzany na przyrządach pomiarowych. Każdy egzemplarz jest także odsłuchiwany, zanim trafi na półkę w sklepie.

42-46 02 2011 03     42-46 02 2011 06

Konfiguracja systemu
Na potrzeby testu używałem odtwarzacza Gamut CD3. Jako preamp pracowała najpierw sekcja McIntosha MA7000 (z rozłączonymi zworkami), a następnie BAT VK-3iX. Kolumny to Audio Physic Tempo VI. Zapewne według części osób nie pasują do wzmacniacza „poziomem” (czytaj: ceną). Spendory SP 2/3R2 też by „nie pasowały”, ale życzę wielu firmom, aby udało im się osiągnąć podobną jakość za czterokrotnie wyższą cenę. Kable...Używałem moich ulubionych Afrodyt Fadela i jeszcze lepszych Harmoniksów. Sieciówki i kondycjonery sobie odpuściłem po deklaracjach producenta, dotyczących zasilacza. Tyle o warunkach testu.
Jeżeli chodzi o dopasowanie monobloków do kolumn, mamy tutaj komfortową sytuację. Mocarny zasilacz i prądowa architektura powodują,że jest to wyczynowe urządzenie. Musa ma się zachowywać jak bardzo mocny tranzystor i sterować nawet deskę. Odporność na niezrównoważone przebiegi impedancji powinna stanowić jej atut. Końcówki, jak obiecuje konstruktor, mają prawidłowo pracować „na zwarciu” i tolerować wartości rzędu 0,1 Ω! Wydają się wymarzonym partnerem dla elektrostatów i magnetostatów.

Reklama

Wrażenia odsłuchowe
Jeżeli lubicie potężny, kaloryczny i nisko rozciągnięty bas, to właśnie znaleźliście wzmacniacz dla siebie. Wydaje się, że Musa nie ma w tej kwestii ograniczeń. W „Heligolandzie” Massive Attack od razu dała się odczuć fala pulsującego dołu o fizycznie odczuwalnej dynamice. Monobloki poruszały powietrzem i zaskakiwały energią impulsów. Dawno nie miałem do czynienia z takim potencjałem i aż trudno było uwierzyć, że to trzęsienie ziemi wywołują dwa niewielkie pudełeczka. Membrany wooferów były przy tym trzymane „za pysk”, a każdy sygnał kontrolowany przez zegar atomowy. Nie ma mowy o poluzowaniu. Mimo to bas ma miękki, przyjemny charakter. Udało się połączyć potęgę i głębię z wciągającą barwą.
Dynamika to kolejny bonus, jaki przyniosły ze sobą potężny toroid i bateria kondensatorów. Precyzja, jaką obserwujemy w zakresie niskich tonów, powtarza się w średnicy i na górze pasma. Wzmacniacz bez trudu pokazuje szczegóły, których na płycie Massive Attack jest mnóstwo (i chyba w nich, oraz w wielości planów leży wyjątkowość tej muzyki). Mimo to dźwięk pozostaje wręcz łagodny i plastyczny. Kiedy rozmawiałem z konstruktorem, zdziwiłem się, że mówił wiele o wzmacniaczach lampowych; ten temat pasuje mi do tranzystorowych monobloków jak pięść do nosa. Szybko jednak zrozumiałem, o co chodziło. Zapewne dla Zbigniewa Baranowskiego dobra lampa jest ideałem brzmienia, i to słychać. Musa zachowuje się czasem jak układ na EL 34 albo triodach.
Muzyka aż kipi energią i często można się poczuć jak na dobrze nagłośnionym koncercie. Niby mamy do czynienia „tylko” z 250 watami, ale odczuwamy to tak, jakby w każdym kanale drzemał kilowat brutalnej, pierwotnej siły.
W przypadku bardziej akustycznego materiału pozostaje wrażenie połączenia potęgi elektrowni, czystości i jednocześnie miękkości. Na albumie Toma Jonesa „Praise & Blame” słychać falowanie membrany stopy perkusyjnej, a z drugiej strony – czystą jak kryształ gitarę akustyczną. Na audiofilskich realizacjach, jak chociażby od Stockfischa, odczuwamy już przerysowanie. To, co brzmi fantastycznie na sprzęcie średniej klasy, podciąga go „za uszy”, na faktycznie wyczynowych urządzeniach staje się nadmiarem szczęścia.
Wówczas warto sięgnąć, choćby dla odpoczynku, po coś w rodzaju „Sophisticated Ladies” Charlie Haden Quartet West. Tutaj muzyka płynie tak, jak się do tego przyzwyczailiśmy. Do momentu, w którym pojawia się kontrabas. Brzmi niby tak samo, a jednak czuje się przez skórę impuls o sile, której raczej się nie spodziewaliśmy.
Są jednak płyty, na których basu jest za dużo. „3121” Prince’a zabrzmiała moim zdaniem zbyt ciężko, ale jak zwykle jest to wypadkową całego systemu.
W symfonice proporcje okazują się wyrównane. Czuć, że niskie częstotliwości są uwypuklone, ale w połączeniu z ich kontrolą i ogólną przejrzystością faktury współbrzmień to tylko dodaje nagraniom rumieńców. Na albumie Saint-Saens/Poulenc organy nie zdradzały tendencji do dominowania nad orkiestrą.
Fortepian w wykonaniu Musy jest łagodny, zaokrąglony i „lampowy”. Najwyższe częstotliwości – ocieplone, nie kłują w uszy, a tylko dopełniają mocno osadzoną, masywną średnicę. Bas nie ma już takiej mocy, jak w muzyce rozrywkowej, ale i tak będzie mocniejszy niż w przypadku większości urządzeń z tego segmentu cenowego. Najważniejsze jednak, że dźwięk pozostaje spójny i przypomina wrażenia na żywo.
Wzmacniacz nie dysponuje wybitną zdolnością do kreowania holograficznej przestrzeni. Koncentruje się na bliższych planach, w których panuje porządek. Jeżeli obszerna scena jest Waszym priorytetem, to chyba nie tędy droga. Obiektywnie można to uznać za wadę, chyba jedyną w przypadku tego urządzenia. Zamykając temat tymi słowami, popełniłbym uproszczenie. Bo wydaje mi się, że takie potraktowanie przestrzenności dźwięku jest świadomym zabiegiem. Przy ekspozycji pierwszego planu i wypchnięciu go wyraźnie przed głośniki (co przecież uwielbiają miłośnicy tak zwanej „brytyjskiej szkoły brzmienia”) łatwiej podkreślić najważniejsze zalety Musy, a więc dynamikę, bas i namacalną czystość pojedynczych sygnałów.

Konkluzja
Wzmacniacz Musy to produkt skierowany do osób, które cenią atmosferę koncertu na żywo. Nie symfonicznego w filharmonii, ale dobrze nagłośnionego, rockowego widowiska. Trudno oddać słowami fizyczne odczucie dynamiki i basu poruszającego powietrzem niczym silnik odrzutowy. Ale żeby to zrozumieć, wystarczy jedno uderzenie. Dla wielu osób będzie jak nokaut.
Bliski, energiczny i potężny dźwięk wyraźnie odróżnia monobloki od większości wzmacniaczy, z jakimi miałem do czynienia. I chyba już wiem, co mają na myśli autorzy testów, pisząc słowo „elektrownia”.

42-46 02 2011 T

Autor: Maciej Stryjecki
Źródło: HFiM 02/2011

Pobierz ten artykuł jako PDF