Vincent SV-236 MK + CD-S7 DAC
- Kategoria: Systemy Hi-Fi
W odniesieniu do wzmacniacza SV-236 MK na stronie polskiego dystrybutora Vincenta pada słowo „flagowiec”. Ale jaki tam z niego flagowiec. W cenniku zajmuje środkową pozycję, podobnie jak odtwarzacz. Razem tworzą zgrabny system za 13800 zł, czyli coś, co w audiofilskim świecie uznawane jest za etap przejściowy pomiędzy klasą średnią a wyższą. Miejsce niedookreślone, ale – jak utrzymują sprzedawcy – chętnie ostatnio odwiedzane przez klientów.
W tym segmencie Vincent zawsze walczył dzielnie. Nie miał takiego „szacunku na mieście” jak utytułowani konkurenci, ale nadrabiał jakością podzespołów, konstrukcjami charakterystycznymi dla klasy oczko wyższej, materiałami, wyglądem, masą i wszystkim, co sprawiało, że urządzenia wyglądały poważniej, a w efekcie drożej niż kosztowały. Rozkręcony wzmacniacz musiał się prezentować jak wyżej wyceniony konkurent. Oszczędności czyniono na kosztach pracy, ponieważ Vincent jako pierwszy testował chińskie fabryki.
Wyszło mu to na dobre, bo marka istnieje i nie ma problemów w czasie kryzysu. Nośna nazwa zdobywa renomę. A propos tej ostatniej, nasunęła mi się tu dygresja. Kiedyś w Polsce urządzenia chrzczono ładniej – Adam, Meluzyna; nawet marki wołały się ładniej, jak chociażby Radmor. A teraz? Wszystko Audio-coś tam. A tak miło by było zobaczyć kombinację pre/power – Paweł i Gaweł albo integrę – Waldemar. Już po symbolu byłoby widać, że w trafach drzemie brutalna siła.
Ideą Vincenta jest nie siła, ale oszczędność funduszy przeznaczonych na jego zakup. Polakom powinno to przemówić do wyobraźni, bo w końcu tak na imię ma nasz „szef od pieniędzy”. Jednak skojarzenie jest chyba nietrafne, przynajmniej w kwestii mądrego oszczędzania, zostawmy więc didaskalia i zajmijmy się Vincentem. Tym niemieckim.
Budowa
Wzmacniacz SV-236 MK
Wzmacniacz SV-236 MK jest solidnie wykonany i efektowny, chociaż płyta frontowa kojarzy mi się z twarzą czterookiego robota, narysowanego przez Daniela Mroza. Patrzą na nas cztery takie same pokrętła: dwa regulatory barwy (odłączane), selektor źródła i pokrętło głośności. W środku, zamiast nosa, wyłącznik sieciowy, a w ustach zęby, czyli sześć diod sygnalizujących pracę wybranego wejścia. Po lewej wyłącznik potencjometrów barwy, po prawej – niemal zapomniany, choć ciągle jeszcze lubiany loudness. A w centralnym punkcie – okienko i lampa.
Myliłby się jednak ten, kto by myślał, że zawsze tak intensywnie świeci. Przycisk „dimmer” na pilocie pozwala sterować jasnością pomarańczowej choinki, co dowodzi, że to nie poczciwa 12AX7B na wejściu tak błyszczy. Dookoła niej zamontowano kilkanaście diod, które podkreślają „lampowość” konstrukcji, a jeżeli chcemy zobaczyć prawdziwą poświatę szklanej bańki, musimy ustawić „telewizorek” na minimum. Wspomniana lampowość jest połowiczna, bo SV to hybryda. Preamp skonstruowano na dwóch wspomnianych podwójnych triodach, natomiast końcówka jest tranzystorowa i bazuje na Sankenach 2SA1386 i 2SC3519, przykręconych do solidnych radiatorów na bokach. Wielu purystów takie połączenie uznaje za najlepsze. Tam, gdzie hulają małe prądy, lampa jako element liniowy radzi sobie najlepiej. Natomiast tam, gdzie technika próżniowa zaczyna pokazywać wady, wyręcza ją tranzystor. Wystarczy mu dać solidne zasilanie, aby pokazał, co tygrysy lubią bardziej niż swoje paski. Vincent ma się czym pochwalić – wystarczy spojrzeć na potężny transformator toroidalny, izolowany solidnymi blachami. Konstrukcja na pierwszy rzut oka przypomina dual-mono. Niewiele zresztą do niego brakuje. Logika konstrukcji, krótki tor sygnału (unikano zbędnego okablowania – na przykład gniazda są wlutowane bezpośrednio w płytkę) i porządek przywodzą na myśl droższe końcówki mocy. I tak miało być. Jakość wzmacniacza podkreśla bogata gama gniazd. Głośnikowych mamy dwie pary, wejściowych sześć par, wyjść – dwa komplety RCA. Obudowa jest zrobiona ze stali, a front z grubego aluminium.
Odtwarzacz CD-S7 DAC
Odtwarzacz CD-S7 DAC przypomina robota-dziewczynkę, bo ma większe oczy. Lewe to szuflada dysku, z aluminiowym frontem, prawe – wyświetlacz palący się na niebiesko. Każdy doświadczony audiofil, który spojrzy na układ cyferek, od razu rozpozna jego pochodzenie – Sony. Za mechanizmem znajduje się duży toroid, zamknięty w ekranującej puszce. A cały ten segment oddziela od elektroniki pionowa blacha. Za nią znajduje się duża płytka, gęsto napakowana elektroniką, oraz dwie wyjściowe triody 6922. Ta z okienka to prostownicza 6Z7, także dopalona dla ozdoby pomarańczowymi diodami. Z wejściem USB współpracuje kodek i interfejs PCM2902 Burr Browna, obsługujący rozdzielczość 16-bitową i próbkowanie do 48 kHz. Główny przetwornik c/a to Burr-Brown PCM1796, mogący pracować z sygnałami do 24 bitów/192 kHz. A skoro DAC, to można wejść przez kaoaksjal, optyczne i USB. Czyli – komplet wrażeń.
W zestawie wyjść analogowych znalazły się XLR-y. Miłym dodatkiem jest też gniazdo słuchawkowe na froncie (duży jack), w dodatku z regulowaną głośnością. Szkoda, że inni producenci z niego rezygnują, bo to akurat dziadowska oszczędność i odbieranie ludziom opcji, która w końcu każdemu się przyda, choćby się nie wiem jak wyrzekał z ręką na piersi.
Wrażenia odsłuchowe
Niedługo przed tym testem opisywałem system T.A.C. 35. Producent ten sam, ale sprzęt „całkowicie lampowy”. I mogę powiedzieć jedno: Vincent jest lepszy. Choć ma te same zalety, to jest pozbawiony połowy wad. Nadal jest to dźwięk dosyć charakterystyczny, ale na pewno bliżej mu do uniwersalności.
Bo przecież dynamika to ważna sprawa. Dla osób słuchających głównie rocka pewnie najważniejsza. Tutaj można postawić czwórkę, bo są urządzenia dające więcej czadu i zaskakujące większymi kontrastami. Mimo to, niemiecko-chiński komplet potrafi sprawiać radość. Może nie ścianą dźwięku czy fascynującymi crescendami, ale więcej niż przyzwoitą energią. Nie oznacza to, że najlepsze realizacje zerwą Wam czapkę podmuchem powietrza, ale można liczyć na sporo czadu.
Jednak to w dźwięku pozostaje cechą drugo-, a nawet trzeciorzędną (chociaż żyjemy w czwartorzędzie) i jeżeli szukacie energii stosu atomowego i drapieżności pantery, to Vincenta sobie odpuśćcie; nie ten adres.
Zarówno wzmacniacz, jak i odtwarzacz stawiają na mięsistość, co oznacza wyeksponowaną, ciepłą średnicę. Ni to tranzystor, ni to lampa, ale jeżeli gdzieś mamy bliżej, to do pentod, najbardziej do 6550. Głosy i instrumenty wychodzą do przodu. Są okrągłe, masywne, ale góra nie pozwala im pozostać w zamazanym cieniu. Jest lekko dociążona, więc z odczytaniem tekstu wokalistów nie będzie problemu. Podobnie z talerzami czy legendarnym już skrzypieniem krzeseł. Wychodzą jak tamburmajor przed maszerującą orkiestrę, ale nie tak, jak w TAC-u. Z większą kulturą i subtelniej. Jak widać, tranzystor może być bardziej lampowy od EL34.
Po drugiej stronie barykady kryje się… Nie, to zdecydowanie źle powiedziane, ponieważ bas nie ma żadnych kompleksów i wcale się nie kryje. Z najniższymi częstotliwościami Vincent radzi sobie wystarczająco dobrze jak na swój segment cenowy. Dodatkowo oferuje kwintesencję „romantyzmu”, a więc miękkość, sprężystość i potęgę. Jeżeli szukacie tempa i kontroli, to znowu nie ta droga, ale jeżeli pulsowania i poruszania szklankami – już co innego.
Ogólny charakter brzmienia jest ciepły. Koncentrujemy się na średnicy, mimo że w paśmie daje się odczuć lekki „loudnessik”.
Reklama
Konkluzja
Paradoks? Pewnie tak, ale przede wszystkim coś, co może się spodobać ludziom. Słucha się miło, zwłaszcza kochanych staroci, które z Vincentem dostają rumieńców. Ten sprzęt można polubić, nawet jeżeli będziecie się przed tym bronić.
Autor: Maciej Stryjecki
Źródło: HFiM 01/2013