Harbeth C7ES-3 XD
- Kategoria: Kolumny
Producenci hi-fi dążą zwykle do uzyskania brzmienia jak najbliższego perfekcji. Z kolei nabywca przeważnie kupuje sprzęt, który po prostu go urzekł. A gdyby tak połączyć oba podejścia? Perfekcyjnie dostroić brzmienie, które przede wszystkim urzeka?
Harbeth od dawna podąża własną drogą. Fakt, że do dziś buduje monitory, które wyglądają jakby przybyły do nas sprzed półwiecza, świadczy o wierności ideałom, zakorzenionym jeszcze w tradycji BBC i dopracowywanym przez z górą cztery dekady działalności. Historię owej działalności przedstawialiśmy już wiele razy, więc dziś powstrzymam się nawet od jej skrótowego przypomnienia. Mamy rok 2023, a obecna oferta nosi dopisek XD. Zastąpiła serię Anniversary, przygotowaną właśnie dla uczczenia 40. urodzin.
Podejście
Gdyby posłużyć się analogią polityczną, Herbeth byłby reprezentantem radykalnego odłamu audiofilskiego konserwatyzmu. Po pierwsze: Radial jako materiał na membrany został opatentowany w latach 90. XX wieku. Po drodze przeszedł co prawda reformulację (teraz to Radial 2), ale wynikała ona nie tyle z zaplanowanego wyboru, co z konieczności zastąpienia jednego z niedostępnych surowców innym. Po drugie – wszystkie obecnie produkowane modele mają bardzo długą historię, a część z nich występuje już chyba w siódmej generacji. „Trójka”, „siódemka”, „trzydziestk”, „piątka” i „czterdziestka” (w takiej właśnie nietypowej kolejności) pozostają w katalogu do dziś, mimo że większość pojawiła się wiele lat temu. Po trzecie, Harbeth nadal preferuje staromodne wzornictwo, co widać z daleka. Po czwarte, rządy powstają i upadają, a w Harbecie u władzy wciąż ten sam Alan Shaw. Wyliczankę można by ciągnąć dłużej, ale jako puentę podam jedynie przykład ze strony producenta. Otóż można na niej znaleźć sekcję wideo z miniwykładami Alana Shaw. W jednym z nich, opisując specyfikę odsłuchów typu A/B, cytuje on, jako wciąż aktualny, ustęp z artykułu napisanego przez założyciela Harbetha, Dudleya Harwooda i opublikowanego w połowie lat… 70. ubiegłego stulecia. Oczywiście wiele praw czy zjawisk zachowuje swą aktualność niezależnie od mody czy postępu technicznego, jednak takie rozmiłowanie w firmowej tradycji jest chyba ewenementem w całym świecie hi-fi.
Reklama
Do konserwatyzmu Harbetha można podchodzić z ironią, ale naprawdę nie warto. Osobiście również zaliczam się do audiofilskich konserwatystów i ani trochę nie pociąga mnie dzisiejszy high-endowy ekstremizm. Sympatią darzę specyfikę brzmienia dawnego hi-fi, a najbardziej cenię takie odsłuchowe niuanse, które przenoszą mnie do początku lat 80., kiedy rozpoczynałem, nieukończone do dzisiaj, poszukiwania najlepszego dźwięku. Harbethowski stosunek do tradycji od zawsze, a więc od momentu, kiedy pierwszy raz zetknąłem się z brzmieniem tej brytyjskiej firmy, pozostaje mi bardzo bliski.
Tabliczka znamionowa
z nazwą modelu.
Jak już wcześniej wspomniałem, obecna oferta Harbetha nosi dopisek XD. To skrót od „eXtended Defintion”, co obiecuje niemało. Wszystko zaczęło się od tego, że Alan Shaw zaopatrzył się w nowy system pomiarowy. Jego czułość i szczegółowość na tyle przewyższała sprzęt wykorzystywany wcześniej, że możliwe stało się obserwowanie zjawisk, które dotąd umykały uwadze konstruktora.
Większość nowych odkryć dotyczyła pasma przenoszenia. Jak wiadomo, najbardziej pożądaną sytuacją pomiarową jest ta, w której wykres charakterystyki częstotliwościowej jest linią prostą. Jako że takie zjawisko w praktyce nie występuje, przyjmuje się, że pasmo jest prawidłowe, dopóki mieści się w określonej tolerancji – im mniejszej, tym lepiej. I właśnie dzięki nowym możliwościom testowym cała oferta XD ma zyskać pasmo jeszcze bardziej wyrównane od wcześniejszych modeli. Należy zakładać, że prace skoncentrowały się na przeprojektowaniu lub przynajmniej gruntownym tuningu zwrotnic.
Rzut oka na historię naszego czasopisma pokazuje, że „siódemki” trafiały na nasze łamy najrzadziej, w odróżnieniu od pozostałych modeli, które zwykle mamy przetestowane niedługo po premierze. Wystąpiły u nas tylko dwa razy: w latach 2000 i 2009 (ten drugi z moim udziałem). Przy serii XD również się okazuje, że wszystko już przerobiliśmy, za wyjątkiem… „siódemek”. Na szczęście tym razem nam nie umknęły.
Harbethów można słuchać
bez maskownic, choć producent
zaleca z nimi.
Budowa
Wygląd C7ES-3 XD konsekwentnie utrzymano w stylistyce retro, natomiast kwestia kolorystki nie jest stała. Producent wymienia cztery wzory fornirów, zaznaczając że ich dostępność może się różnić w zależności od kraju. W ofercie polskiego importera drewno orzechowe zostało potraktowane jako wersja podstawowa. Za trzy pozostałe – wiśnię, palisander i okoume – trzeba dopłacić 500 zł. Informacja na temat kolorystyki z tego roku może się okazać nieaktualna w przyszłym. Zainteresowani powinni na bieżąco zasięgać informacji u sprzedawcy.
Reklama
Obecna generacja C7ES-3 XD jest zbudowana zgodnie z kilkoma niezmiennymi od lat założeniami. Jest więc Frameless Frame, czyli mocowanie maskownic na wcisk w szczelinie na przedniej ściance. Jest Super Tuned Structure, a więc naprężenie elementów obudowy ze ściśle określoną siłą. Jest również niska, jak na bądź co bądź spore monitory, masa. Sztuka waży około 13 kg, co nie wynika z oszczędności, ale z rzadko dziś spotykanych pryncypiów akustycznych. Większość producentów wybiera drogę maksymalnego usztywnienia i wygłuszenia obudowy – poprzez grubsze ścianki, wewnętrzne wzmocnienia czy – w przypadku monitorów – jak najcięższe i stabilne podstawki. Harbeth odwrotnie – ścianki są cienkie, ponieważ mają rezonować precyzyjnie dostrojoną strukturą. A w związku z takimi założeniami stolarsko-akustycznymi Harbethy wymagają także innej interakcji ze stendem. W tym przypadku powierzchnia styku powinna być minimalna, tak aby spód obudowy również miał miejsce do pracy. Teoretycznie więc niewskazane jest stawianie tych głośników na podstawkach z górną półką i doklejanie ich masą plastyczną. Harbeth własnych stendów nie oferuje, ale jakiś czas temu zajęła się tym niemiecka firma TonTräger. Do każdego modelu przeznaczone są podstawki o innych wymiarach; wszystkie jednak pozostają lekkie i drewniane. Polski importer dostarczył do testu konstrukcje tej właśnie firmy. Ich cena wynosi 4900 zł.
Bas-refleks C7ES-3 XD dmucha do przodu. 20-cm woofer własnej produkcji ma membranę ze wspomnianego Radialu 2. 25-mm tweeter (prawdopodobnie Seasa) został wyposażony w metalową osłonę i chłodzenie ferrofluidem. W tym miejscu powinien nastąpić opis wnętrza oraz zwrotnicy, jednak… go nie będzie. Nie otrzymaliśmy pozwolenia na prace rozbiórkowe, więc trudno. A jako że producent również nie udostępnia zbyt wielu informacji, poza danymi technicznymi publikując tylko trochę ogólników bez większej treści, to o szczegółach konstrukcji nie jestem w stanie napisać nic więcej. Harbeth preferuje ostatnio dużą dyskrecję, jeżeli chodzi o techniczne aspekty działalności. Produkt ma się bronić sam – ceną i brzmieniem. Sprawdźmy zatem, jak się broni.
Konfiguracja systemu
System odsłuchowy wyglądał nieco inaczej niż zwykle. Dystrybutor dostarczył bowiem wzmacniacz, który w teorii powinien z Harbethami tworzyć optymalne połączenie. Chodzi o komplet Benchmarka: preamp HPA4 oraz dwa wzmacniacze mocy AHB2, pracujące jako monobloki. Wersję z końcówką stereo testowaliśmy w wydaniu z listopada 2021 roku. Jako źródło sygnału wykorzystałem odtwarzacz CD Naim 5X z zasilaczem Flatcap 2X.
Wrażenia odsłuchowe
Zapewne nie będzie niespodzianką stwierdzenie, że nowe „siódemk” nie wywracają niczego do góry nogami, a charakter firmowego brzmienia pozostaje taki jak zawsze. Nie wiem, na ile procent albo promili jest w aktualnej generacji lepszy niż w poprzedniej, więc zamiast porównywać, zajmę się po prostu opisem aktualnej wersji.
W największym skrócie: Harbeth to plastyczna i aksamitna średnica, która gwarantuje jedyną w swoim rodzaju muzykalność. Do tego fizjologiczna góra oraz niezły, choć nadal monitorowy bas. Taki skrót nie oddaje jednak esencji brzmienia; podobnie można przecież podsumować wiele innych głośników. Aby wejść w świat Harbetha, trzeba się oprzeć pokusie porównań i zamiast na ocenianie, nastawić się na słuchanie.
Na początku nic wielkiego się nie dzieje. Ale tak ma być. Brak spektakularnych zjawisk na skrajach pasma jest wpisany w filozofię brzmienia brytyjskiej wytwórni. Pomimo braku dźwiękowych przynęt szybko zaczynamy zdawać sobie sprawę, że jednak dzieje się coś specjalnego. Coś, co rzadko, o ile w ogóle, zdarza się w kolumnach innych firm. Pomiędzy słuchaczem i dźwiękiem nawiązuje się trudna do opisania więź. Zaczyna obowiązywać jakieś niepisane prawo psychologii słuchu, które sprawia, że czujemy się wręcz przyklejeni do fali akustycznej, jaka do nas dociera. Harbethy mają w sobie coś, co się wymyka racjonalnej analizie i co stanowi zapowiedź tak poszukiwanej przez wielu melomanów magii. A tajemnica owej magii kryje się nigdzie indziej, jak w średnicy.
Nie wiem, czy jestem w stanie oddać jej maestrię, ale spróbuję. Pierwszym określeniem, jakie się nasuwa w opisie, jest dźwięczność. Wynika ona między innymi z kapitalnej reprodukcji dźwięków cichych. Czyli takich, które słuchane na tanim sprzęcie, wsiąkają w ogólną masę brzmieniową. Oczywiście każde głośniki klasy hi-end bez trudu uwalniają je z tej pułapki i odpowiednio naświetlają, ale Harbethy robią to po swojemu. Nie poprzez podbicie czy też sztuczki przypominające działanie filtru loudness, lecz przez wyraźniejsze lokalizowanie tych dźwięków w przestrzeni. A zatem czas na krótką dygresję stereofoniczną.
Tak Harbethy stoją na podstawkach
TonTrägera. Stabilnie może nie jest,
ale zestrojenie akustyczne
ponoć optymalne.
Scena jest bardzo głęboka, choć już szerokość zaliczyłbym do umiarkowanych. Główne wydarzenia rozgrywają się w granicach zewnętrznych krawędzi bazy, a bardziej na zewnątrz wychodzą jedynie w realizacjach, w których z rozmysłem zostały zawarte stereofoniczne smaczki. Natomiast plany głębi są rozrysowane misternie. Niektóre dźwięki, wraz z wyraźnie wysuniętym w stronę słuchacza wokalem, mogą się pojawić bardzo blisko, gdy soliści lub większe grupy instrumentalne zajmują ściśle im przypisane miejsca dalej. A za planem najdalszym zaznacza się otchłań czarnego tła, dzięki której całość zachowuje fascynującą wyrazistość. Po tym wyjaśnieniu wracamy do średnicy.
Jeżeli chodzi o temperaturę barw, to „siódemki” opowiadają się za wyczuwalnym ociepleniem. Wyważone odstępstwo od neutralności tworzy klimat dla całej akcji w tonach średnich.
Zaciski tylko pojedyncze.
Bi-wiringu nie będzie.
Ocieplenie nie polega jednak na hurtowym nadaniu barwom oleistej głębi i obniżeniu środka ciężkości prezentacji. Alan Shaw nie po to inwestował w precyzyjny sprzęt pomiarowy i nie po to wyrównywał przebieg pasma, żeby zakończyć proces tanią podróbką lampowości. Moim zdaniem maestria Harbethów polega na tym, że owszem, pokazują taką głębię barw, jaką naprawdę rzadko można spotkać we współczesnych głośnikach, ale pozostają na tyle elastyczne, by w odpowiednich proporcjach oddać gradację nasycenia średnicy – od rozwodnienia typu plakatowego, poprzez pastele, aż do wspomnianych głębi, przypominających farbę olejną. Oczywiście te trzy kroki to tylko zapis umowny. C7ES-3 XD pokazują bowiem tyle odcieni, że nawet zaawansowana terminologia plastyczna nie wystarczyłaby do ich określenia.
Oprócz bogactwa barw imponuje swoboda prezentacji. Pomimo że nie brak dźwięków wyraźnie dociążonych, zachowana jest także pewna lekkość i przejrzystość. Nie odnotowałem nadmiernego zagęszczenia środka. Nie ma też oznak ospałości. Jest za to powiew krystalicznie czystego powietrza, kultura i sprężystość. Owszem, wszystko zostało doprawione nutką miękkości, ale nawet ona jest dokładnie odmierzona i kontrolowana.
Reklama
Po emocjach wywołanych przez średnicę przechodzimy do skrajów pasma. Jak wiemy, nie są one spektakularne, ale tutaj też tak właśnie ma być. Niskie tony, według specyfikacji producenta, zaczynają się od 45 Hz. Jeśli więc ktoś będzie narzekał na brak ich głębi, to może co najwyżej winić samego siebie za gapiostwo. Harbethom nie można zarzucać braku najniższego basu, bo to są głośniki, które go z założenia nie mają. Co prawda wielkość woofera oraz gabaryty skrzynki mogą obiecywać wiele, ale nie należy się tym sugerować. Bas jest po prostu przyzwoity i wystarczający dla osób, które nie ekscytują się drżącymi szybami. Daleki jednak od poziomu prezentowanego przez kolumny o bardziej wyczynowym temperamencie. Podstawa harmoniczna Harbethów pełni funkcję dopełniającą, czyli nie pompuje brzmienia non stop. Pojawia się jednak w odpowiednim momencie i przynosząc moc i względny rozmach.
Góra spełnia wszystkie kryteria fizjologiczności. Nie brak jej błysku, ale pozostaje wyraźnie wtopiona w średnicę. Uzupełnia dźwięk, zamiast rozjaśniać go ponad miarę. Pojawia się też jej delikatne dosłodzenie, które zabezpiecza słuchacza przed ekspozycją sybilantów czy śladowymi nawet oznakami ostrości.
Tweeter za metalową osłonką.
Po takiej charakterystyce warto poruszyć kwestię uniwersalności. A właściwie jej braku, co często się podkreśla w recenzjach. Monitory Harbetha nigdy nie były rekomendowane do heavy metalu, rocka alternatywnego czy techno. Z drugiej strony w klasyce, nagraniach akustycznych i każdym rodzaju wokalistyki deklasowały większość konkurentów.
Ta stara prawda do dziś nie straciła na aktualności, choć osobiście nigdy nie byłem zwolennikiem jej podkreślania. Owszem, miniaturowe „trójki” zwyczajnie nie obsłużą mocniejszego uderzenia, ale już w przypadku większych modeli wszystko robi się bardziej względne. Większe obudowy i większe przetworniki przekładają się na większe możliwości, więc nie da się powiedzieć, że basu nie ma. No i jest jeszcze kwestia świadomego wyboru, który wiąże się z filozofią i szkołą brzmienia brytyjskiej firmy. Kto wybiera Harbetha, ten wie, czego się spodziewać, a czego nie. Wydaje się, że posiadacze tych monitorów tworzą specyficzną podgrupę. Składa się ona w dużej części z osób zakochanych w tym brzmieniu na zabój. A kiedy ktoś jest zakochany, to wiadomo, że trochę… ślepy. Właśnie dlatego ocena Harbethów nie powinna sytuować produktów tej firmy wśród referencyjnie neutralnych. Lepiej je zestawiać z tymi, które dyktują warunki poszukiwań referencyjnej emocjonalności. Bo „siódemki”, będąc zaprzeczeniem efekciarstwa, wytwarzają taki ładunek emocjonalny, że nie zapomina się go nigdy.
Reklama
Na stronie Harbetha można przeczytać, że C7ES-3 XD zaspokoją nawet najbardziej religijne oczekiwania słuchacza. Rozumiem, że autor celowo popadł w patos, ale w praktyce sformułowanie okazuje się nadzwyczaj trafne. Harbeth fantastycznie bowiem spisuje się w klasyce, a w jej ramach wprost bajecznie odtwarza repertuar sakralny. Miłośnikom kantat, oratoriów i mszy tych monitorów nawet nie trzeba polecać – na pewno już o nich wiedzą, mają albo zamierzają mieć. Ale nawet kiedy odejdziemy od klimatów mistycznych w kierunku kameralistyki czy muzyki fortepianowej, nadal będziemy w pełni usatysfakcjonowani. Tak samo w jakiejkolwiek wokalistyce, a także często, choć z wyjątkami, w jazzie.
Wracając do uniwersalności, są głośniki które świetnie się odnajdą w repertuarze zarówno lirycznym, jak i dynamicznym. Problem polega na tym, że i tak większość melomanów ma określone gusta. Kupując sprzęt audiofilski, chcemy, aby każdy gatunek wypadł na nim dobrze, ale potem i tak o wiele częściej sięgamy po płyty ulubionego rodzaju. I jeżeli preferujemy brzmienia mocniejsze, to C7ES-3 XD na pewno nie wybierzemy; zresztą nikt ich nam w takim przypadku nie będzie polecał. Ale jeśli odpowiadają nam klimaty spokojniejsze, to w zasadzie dlaczego mielibyśmy się martwić, że na przykład Led Zeppelin mógłby wypaść lepiej?
Reklama
Takie spojrzenie nie jest jednak do końca słuszne. Bo weźmy na przykład koncert rockowy. Na żywo brzmienie rozrywa na strzępy, ale pod względem audiofilskim jest poniżej krytyki. Taki koncert w zamkniętej hali często zamienia się w dudnienie; na stadionie może być jeszcze gorzej. Kiedy więc słuchamy takiego występu, ale w domu, z płyty, to co tak naprawdę powinniśmy usłyszeć?
W tym miejscu nie mogę się powstrzymać od przytoczenia anegdoty z własnej młodości. Wydaje się, że rzuca nieco inne światło na problematykę uniwersalności. Otóż któregoś dnia kolega pożyczył mi późnym wieczorem kasetę z nagraniem nowej płyty Deep Purple. Jako że była to „Perfect Strangers”, akcja mogła się rozgrywać gdzieś na początku roku 1985. Kasetę musiałem zwrócić nazajutrz, więc na przegranie płyty na własną taśmę (z kasety na szpulę, tak się wtedy żyło) nie miałem wiele czasu. Słuchawek nie posiadałem, więc siedziałem po ciemku (rodzice myśleli, że już śpię) z uchem przytkniętym do jednej z bardzo mocno przyciszonych kolumn i monitorowałem przebieg nagrania – z gęsią skórką od muzycznych emocji. Nigdy wcześniej ani później żadne heavy-metalowe nagranie nie zrobiło na mnie tak piorunującego wrażenia jak te ledwo słyszalne gitarowe solówki i bezbłędny głos Iana Gillana, który niemal dosłownie przenosił mnie w inny wymiar. A przecież często można się spotkać z opinią, że heavy metal tylko ogłusza. Zresztą, w poszukiwaniu mocniejszych wrażeń rok później załapałem na koncert Iron Maiden na warszawskim Torwarze i też dostałem to, com chciał…
Radial 2 w aktualnym wydaniu.
Konkluzja
Bo emocje muzyczne mogą być różne – raz będzie to przeżycie mistyczne, innym razem końska dawka adrenaliny. Co kto lubi i nie ma jednej recepty dla wszystkich. Właśnie na tym od lat zarabia Alan Shaw. Chcecie usłyszeć, jak brzmi bardziej purpurowy odcień purpury? To może sięgnijcie po album Deep Purple i posłuchajcie po cichu. Koniecznie na Harbethach.
Reklama
Mariusz Malinowski
Źródło: HFiM 11/2023