HFM

artykulylista3

 

Nordost – seria Leif

032 039 Hifi 02 2020 0007
Nie ma chyba audiofila, który choć raz nie pokłóciłby się o kable Nordosta. Firma od lat konsekwentnie realizuje swoją wizję brzmienia, a płaskie taśmy nikogo nie pozostawiają obojętnym. Może właśnie dlatego bardzo często są podrabiane? Jak głosi popularne powiedzenie: naśladownictwo jest najwyższą formą uznania.

Biję się w piersi – ja również nie jestem nastawiony neutralnie do produktów z Holliston. Od przeszło piętnastu lat używam głośnikowych Red Dawnów i choć w tym czasie przez mój system przewinęły się dziesiątki innych przewodów, to Nordostowi pozostaję wierny do dziś.


Przy pobieżnym kontakcie jego neutralność, przejrzystość i nieco beznamiętne podejście do muzyki mogą się wydać mało atrakcyjne. Jednak dla recenzenta to sytuacja idealna. Taki przewód bezbłędnie punktuje wady i zalety sprzętu towarzyszącego. Niczego nie doda od siebie; nie upiększy ani nie zepsuje. Pomoże za to wychwycić różnice i drobne zmiany. Jeżeli natomiast system jest dobrze skonfigurowany i niczego mu nie brakuje, to zostanie to uwypuklone. Innymi słowy, amerykańskie taśmy zdecydowanie nie są dla tych, którzy chcieliby widzieć w przewodach głośnikowych bądź łączówkach rodzaj korektora barwy. A przynajmniej nie były, bo w swoich dywagacjach cały czas odnoszę się do starszych modeli Nordosta.
Dziś jednak będzie inaczej, bo bierzemy na warsztat najniższą serię z aktualnej oferty przewodów głośnikowych. Ta zaś została mocno odświeżona – tak pod względem nazewnictwa, technologii, jak i wyglądu. Jedno się tylko nie zmieniło: Nordost był, jest i będzie płaski.


Firma
Producentów okablowania hi-fi można z grubsza podzielić na trzy grupy. Pierwsza to „szamani”, którzy tworzą opowieści godne Tolkiena. Z materiałów reklamowych dowiadujemy się o przewodnikach z metali ziem rzadkich, posypywanych księżycowym pyłem, oraz oplotach ekranujących z warkoczy islandzkich dziewic. Do tej grupy zaliczamy najbardziej egzotycznych osobników, których pseudonaukowe enuncjacje na temat cudownych właściwości brzmieniowych ich kabli wywołują na ogół niepohamowaną wesołość osób zorientowanych technicznie.
Druga grupa to „milczki”. Od nich nie dowiemy się niczego, ponieważ każdy etap produkcji jest objęty tajemnicą, a wiedza o zastosowanych materiałach czy parametrach technicznych jest strzeżona pilniej niż szczegóły Projektu Manhattan. Tego, kto je ujawni, z pewnością czeka nieszczęśliwy wypadek.
Jest wreszcie trzecia grupa – „technicy”. To producenci, którzy nie tylko dysponują inżynierskim know-how, własnymi wytwórniami i parkiem maszynowym, ale też chętnie publikują informacje dotyczące swoich produktów. Choć kablarskich sceptyków to oczywiście nie przekona, ostatniej grupie nie sposób odmówić fachowości – wszystko tu można pomierzyć, zważyć i zweryfikować w oparciu o ścisłą wiedzę.
Nikt chyba nie ma wątpliwości, do której z wyżej wymienionych grup należy Nordost. Założycielem i prezesem przedsiębiorstwa jest dyplomowany inżynier, Joe Reynolds, a wszystkie modele w katalogu są wytwarzane w fabryce firmy w Stanach Zjednoczonych. Znajdują się tam linie produkcyjna i montażowa oraz dział kontroli jakości. Trzeba przyznać, że w czasach, gdy wiele uznanych firm z branży hi-fi i hi-end wyprowadziło fabryki do Chin, Nordost idzie (nomen omen) pod prąd i konsekwentnie stawia na rodzimą produkcję. I jeśli ktokolwiek na tym traci, to chyba tylko Chińczycy.

 


Technologia
Trzy dekady działalności to wcale nie tak długo. Mimo to Nordost dorobił się rozpoznawalności na rynku. W dużej mierze zawdzięcza to charakterystycznemu kształtowi swoich przewodów głośnikowych. Są to płaskie taśmy, w których równolegle biegną cienkie przewodniki typu solid-core.
Nie chodzi jedynie o efekt wizualny. Po pierwsze, płaska konstrukcja umożliwia uzyskanie niskiej pojemności. Po drugie, taka geometria ułatwia równomierny transfer pełnego zakresu częstotliwości. I wreszcie – po trzecie – rozdzielenie przewodników pozwala w sposób mierzalny zredukować efekt naskórkowy.
Przesyłanie sygnału wiązką izolowanych od siebie cienkich przewodów zamiast jednym grubym to metoda stosowana od lat w tak nieaudiofilskiej dziedzinie jak elektroenergetyka. Podobnie jak dobieranie przekroju żył do przewidywanej częstotliwości pracy. W obu przypadkach chodzi o to samo – minimalizację strat przesyłu i niskie zakłócenia.
Swoją drogą, zawsze mnie to ciekawiło – kable produkowane na potrzeby telekomunikacji i energetyki mają często złożoną budowę. Są kosztowne w produkcji, a od liczby stosowanych w nich patentów boli głowa. A jednak – przeciwnie niż ma to miejsce w branży hi-fi – nikt nie wmawia energetykom, że jest obojętne, czym połączą jeden transformator z drugim, bo przecież „prąd zawsze płynie tak samo” i najlepiej kupić kabel za 1 zł/m w najbliższym sklepie RTV. Gdybym dostawał złotówkę za każdym razem, kiedy słyszę: „po co przepłacać, skoro kable nie mają znaczenia”, byłbym prawdopodobnie nieprzyzwoicie bogaty.
Kolejnym patentem Nordosta, także zapożyczonym z „poważniejszych” dziedzin, jest stosowanie w roli dielektryka fluorowanego etylopropylenu o firmowej nazwie Teflon FEP; jeżeli chcecie komuś zaimponować dykcją, możecie szybko powiedzieć „kopolimer heksafluoropropylenu i tetrafluoroetylenu”, bo tak właśnie brzmi pełna nazwa chemiczna.
Tworzywo zostało wynalezione i opatentowane przez firmę DuPoint i obecnie występuje pod wieloma firmowymi nazwami. Nas interesuje głównie fakt, że dzięki swoim parametrom fizycznym FEP jest stosowany głównie w produkcji okablowania, na przykład przewodów koncentrycznych, komputerowych i do wszelkiego sprzętu technicznego. Jego wytrzymałość w ekstremalnych warunkach i odporność na uszkodzenia sprawia, że stosuje się go także w przemyśle lotniczym oraz urządzeniach laboratoryjnych.
 


 

032 039 Hifi 02 2020 0001
Te kable nie powstydzą się
towarzystwa najbardziej
wymagających kolumn.

 

 



FEP można dowolnie barwić, co Nordost skrzętnie wykorzystuje, oznaczając każdą serię kabli innym kolorem. Swoją drogą zastanawiam się, dlaczego firma nie wpadła jeszcze na pomysł koloru na zamówienie. Z własnego doświadczenia wiem, że nasze żony i partnerki mają szalenie niską tolerancję na jaskrawe kable głośnikowe, a gdybyśmy mogli zamówić np. Purple Flare w kolorze dywanu czy mebli, to przypuszczam, że przed firmą otworzyłyby się nowe, niezbadane dotąd rynki zbytu.
Powróćmy jednak do technikaliów. Głośnikowe Nordosty różnią się między sobą nie tylko kolorami, ale też szerokością, która wynika z liczby zastosowanych mikroprzewodników. Zależność jest prosta: im model wyżej w hierarchii, tym więcej ma drucików. Te ostatnie, choć zawsze wykonane z posrebrzanej miedzi OFC 6N, różnią się przekrojem. W serii Leif, którą się dziś zajmujemy, modele White Lightning i Purple Flare wykonano z przewodników o średnicy 0,4 m; w Blue Haven i Red Dawn są o 0,2 mm grubsze. Każdy przewód został zakończony kolorową opaską termokurczliwą, na której nadrukowano nazwę modelu oraz strzałkę, wskazującą kierunkowość przepływu sygnału.
Tu słowo wyjaśnienia: kable Nordosta nie są kierunkowe po wyciągnięciu z pudełka. Kierunkowość należy im dopiero nadać w trakcie użytkowania, podłączając je zawsze w ten sam sposób.
Jeżeli chodzi o wersje, to można wybierać pomiędzy pojedynczą i bi-wire oraz między końcówkami widełkowymi i bananowymi. Warto wspomnieć o tych ostatnich, bo – choć Nordost konsekwentnie określa swoje wtyki jako „banana connectors” – tak naprawdę mamy do czynienia z typem BFA, czyli dawnym brytyjskim standardem, stosowanym jeszcze m.in. przez Suprę, Chorda czy Tellurium. W przeciwieństwie do sztywnych i dość luźno wchodzących w gniazda głośnikowe bananów, wtyki BFA są rodzajem zwiniętej w rulon, sprężynującej blaszki, która wchodzi „na wcisk”. Niewątpliwą zaletą takiego rozwiązania jest wykorzystanie całej powierzchni styku oraz sztywność połączenia. Do wad, zwłaszcza przy intensywnym przepinaniu przewodów, można zaliczyć wyrabianie się blaszek i ścieranie ich zewnętrznej powłoki.
Odporność mechaniczna Nordostów jest kwestią dyskusyjną. FEP to twardy polimer i przewody można bez obaw pociągnąć pod dywanem czy wręcz zatynkować w ścianie (gorzej, kiedy zechcemy je po jakimś czasie wymienić). Jednak już nadepnięcie płaskiego kabla położonego na sztorc może skutkować jego uszkodzeniem, podobnie jak upuszczenie na szeroką taśmę ciężkiego, ostro zakończonego przedmiotu (co zdarzyło mi się parę lat temu). Ale nie ma tego złego – jeśli zniszczymy, warto kupić nowy. Oczywiście taki z wyższej półki.

 


 

032 039 Hifi 02 2020 0001 Każdy głośnikowy Nordost
może być zakończony bananami
albo widełkami. Kierunkowość
nadaje użytkownik.

 

 


Hierarchia
Na pierwszy rzut oka wszystko jest jasne. Oferta Nordosta dzieli się na cztery serie, o nazwach i symbolach zaczerpniętych z mitologii skandynawskiej.
Zaczynając od dołu są to: Leif (uniwersalna), Norse 2 (do systemów wysokiej klasy), Valhalla 2 (referencyjna) i Odin/Odin 2 (ultra high-end).
Schody zaczynają się dopiero, gdy zagłębimy się w meandry poszczególnych serii. I tak Leif to cztery linie produktowe, Norse – trzy, Valhalla – jedna, Odin/Odin2 – dwie. W ramach każdej z nich otrzymujemy zupełnie inną ofertę, co ma spore znaczenie, gdybyśmy chcieli jednolicie okablować system. No bo tak: wybierając White Lightning, możemy liczyć tylko na przewody głośnikowe i połączeniowe. W Purple Flare dochodzą przewody zasilające i USB. Linia Blue Heaven pozwala okablować cały system, łącznie z pralką i suszarką. Do tej pory wygląda to nawet logicznie, bo im wyżej, tym więcej możliwości. Ale gdy dochodzimy do najwyższego Red Dawna, okazuje się, że oferta nagle się kurczy. Mamy – tak jak w przypadku Purple Flare – tylko cztery rodzaje przewodów: głośnikowe, połączeniowe, zasilające i USB. Dlaczego? Joe Reynolds raczy wiedzieć.
W wyższych seriach występuje podobne zagmatwanie. Ale nie marudźmy. W końcu najważniejsze, jak brzmi, ile kosztuje i czy spodoba się żonie.
 

032 039 Hifi 02 2020 0001 Przewody mniej liczne
niż w poprzednim Red Dawnie,
za to wyraźnie grubsze.
Na zamówienie – wersja bi-wire.

 

 


Konfiguracja
Zaczynamy skromnie, od czterech przewodów głośnikowych serii Leif, ale – jak wieść redakcyjna niesie – w blokach startowych czekają już zacniejsze modele, wykonane z użyciem technologii Micro Mono-Filament. Poczekamy, zobaczymy. Na razie skupmy się na serii uniwersalnej, która dociera do klienta w ekologicznych papierowych pudełkach, mniej więcej jednorazowego użytku. Punktem odniesienia dla wszystkich modeli w teście były moje wysłużone Red Dawny pierwszej generacji, które – choć poobijane, pogięte i popękane od dziesiątków tysięcy wpinań – dzielnie broniły pola.
Przewody łączyły Gryphona Callisto 2200 z Dynaudio Contourami 1.8, a źródłem sygnału były, na zmianę: płyty CD oraz serwis streamingowy Tidal.


Wrażenia odsłuchowe

032 039 Hifi 02 2020 0001 Najskromniejsze
w zestawie, a nie boją się
droższej konkurencji.

 

 




White Lightning
Ich wygląd nie obiecuje zbyt wiele. Mizerne tasiemki, w których schowano raptem dziesięć drucików, przypominają taśmy malarskie albo izolacyjne. Jeśli akurat trwa u was remont, to pilnujcie, żeby fachowcom się nie pomyliło – szkoda, żeby Nordost skończył w okolicach listwy przysufitowej.
W swoim kajeciku zanotowałem mnóstwo złośliwości pod adresem „Białej błyskawicy”, za którą firma życzy sobie prawie dwa tysiące złotych. Zanotowałbym zapewne jeszcze więcej, gdybym jej w końcu nie podłączył i nie wcisnął guziczka „start” w odtwarzaczu. A wtedy – jak to piszą w rodzimych tabloidach: „Szok i niedowierzanie!”
Niepozorny White Lightning okazał się godny drogich systemów, a w wielu aspektach przewyższył (tak, tak!) Red Dawna pierwszej generacji. Możliwości są dwie: albo to moje robocze okablowanie strasznie się zestarzało, albo Nordost tak wysoko podniósł poprzeczkę. Osobiście stawiam na to drugie, ale opiszmy rzecz po kolei.
White Lightning zaskakują dojrzałym, poukładanym i przestrzennym dźwiękiem. Na pierwszy plan wysuwa się dynamika, która ożywi każdy ospały system. Dźwięk jest szybki, zrywny, a przede wszystkim zaskakująco bezpośredni. Ta ostatnia cecha jest przez anglojęzycznych recenzentów nazywana „in-yer-face sound” (dźwięk prosto w twarz) i dokładnie z takim zjawiskiem mamy tu do czynienia. Każde wydarzenie muzyczne zostaje lekko przybliżone do słuchacza i zaprezentowane bez zbędnej mgiełki czy wygładzania kantów.
Wszystkie powyższe cechy znamy jednak z poprzedniej generacji Nordostów. Co zatem się zmieniło? Barwy oraz ich nasycenie. Tym razem nikt nie powinien zarzucać amerykańskim taśmom wychudzenia ani wyostrzenia, ponieważ dźwięk zyskał miłą dla ucha esencję w pełnym spektrum częstotliwości.
Bas Nordostów zawsze był szybki i zwrotny, ale cokolwiek szczupły. Tym razem się wypełnił, dzięki czemu kontrabas masuje brzuch aż miło. Średnica jest soczysta i nieco przybliżona do słuchacza, a wysokie tony…
Tak, to będzie zapewne kolejny powód do kłótni o Nordosty. Góry jest dużo i została podana bez dosładzania. Nie ma mowy o wyostrzeniu, ale nie oczekujcie, że jeśli wasz system podkreśla sybilanty albo świszczy, to Nordost to zniweluje. Przeciwnie – on je obnaży i wydobędzie na światło dzienne. Tak jak wspomniałem na początku, amerykańskie taśmy nie są przeznaczone do poprawiania niedoskonałości. One mają podkreślać walory zrównoważonych systemów.
Mnie wysokie tony w wykonaniu White Lightningów bardzo się podobały, ponieważ były przetwarzane przez jedwabne Esoteki. Nie wiem, czy byłbym nastawiony równie entuzjastycznie, gdyby były to metalowe kopułki bądź wstęgi.
Przestrzeń jest, jak na najtańszy model w ofercie, co najmniej dobra, z odpowiednim rozciągnięciem sceny wzdłuż i wszerz oraz przekonującym rozstawieniem instrumentów. Dopiero przy wnikliwym odsłuchu okazuje się, że White Lightning idzie trochę na skróty – skupiając się na pierwszym planie, nieuchronnie skraca perspektywę. Ale to szczegół.
Jak na przewody z kategorii „entry level” mamy tu do czynienia z wyśrubowanym poziomem, który naprawdę trudno będzie przebić w tej cenie. Wielkie brawa!

Nordost White Lightning
Cena: 1850 zł/2,5 m
Ocena:
Brzmienie: 5
Jakość/cena: 6

 


 

032 039 Hifi 02 2020 0001 Apetyczne
jak buraczki z mlekiem.
Zasmakują zwłaszcza
poszukiwaczom
przestrzeni.

 

 



Purple Flare
W najnowszym rozdaniu Nordost postanowił barwić kable zgodnie z nazwą, ale przyznacie, że w tym przypadku mogli sobie darować. „Fioletowy płomień” wygląda tak paskudnie, że z odrazą odwracałem oczy już przy wyjmowaniu go z pudełka. Kolorystycznie z pewnością będzie pasować do pokoju dorastającej dziewczynki, a te, jak wiadomo, inwestują krocie w zaawansowane systemy hi-fi. Poza tym, nawet różowe wdzianka dla lalek Barbie są odpowiednio nasycone, tymczasem kolor Purple Flare jest po prostu wyblakły. Fioletowawy. „Purplish Flare” to w jego przypadku bardziej odpowiednia nazwa.
Jakby tego było mało, projektant postanowił dołożyć swoją cegiełkę w postaci ekstrawaganckiego barwienia opasek termokurczliwych. Cała seria Leif jest zaopatrzona w koszulki czarne i czerwone, które symbolizują plus i minus. Purple Flare ma „na plusie” opaskę w kolorze… tak, zgadliście – fioletowym! – tylko w nieco innym odcieniu. Od razu przyszły mi na myśl śledzie w oleju, przegryzane buraczkami i popijane zimnym mlekiem. Po kilku godzinach efekt kolorystyczny będzie ten sam, tylko wrażenia odsłuchowe nieco inne.
Przewód brzmi wprost kapitalnie, acz brzmienie idzie w zupełnie innym kierunku niż u poprzednika. Z tego względu nie traktowałbym obu modeli w kategoriach „lepszy-gorszy”. One są po prostu przeznaczone do zupełnie innych systemów i dla uszu o inaczej ukształtowanej wrażliwości.
Pierwsza różnica to ukształtowanie przestrzeni. O ile White Lightning eksponował wydarzenia z przodu, o tyle Purple Flare robi kilka kroków w tył i stara się skupić naszą uwagę na tym, co się dzieje w tle. Pierwszy plan nadal jest czytelny, ale nieco się od nas oddala, co sprawia, że odbieramy dźwięk jako bardziej zdystansowany. Przestrzeń jest tu bez wątpienia o klasę lepsza niż w White Lightningu – wybrzmienia instrumentów są dłuższe i bardziej dopracowane, każda fraza ma szeroki, spokojny oddech, a scena ogarnia słuchacza ze wszystkich stron.
Także mikrodynamika wypada o wiele lepiej – zdarzenia muzyczne, które u poprzednika były ledwie zaznaczone, tu nabierają rumieńców. Ogólnie, Purple Flare brzmi zwiewnie i delikatnie, bez zbytecznego forsowania dźwięku. Płacimy jednak za to cenę w postaci gorszej makrodynamiki. Barwa jest bardziej pastelowa i rozmyta niż w White Lightningu, co w pewnym repertuarze może sprawiać wrażenie odchudzenia dźwięku. Może to być wadą, ale nie musi.
Myślę, że Purple Flare mógłby się sprawdzić we współpracy ze wzmacniaczami lampowymi, zwłaszcza typu SET, których dźwięk już i tak jest nasycony, za to potrzebuje podkreślenia przestrzenności i filigranowości.
O wysokie tony tym razem nie będziemy się kłócić. Są podane znacznie delikatniej niż za pośrednictwem tańszego modelu i nikt nie powinien się skarżyć na ich natarczywość.

Nordost Purple Flare
Cena: 2550 zł/2,5 m
Ocena:
Brzmienie: 4
Jakość/cena: 4


 

 

 

 

032 039 Hifi 02 2020 0001 Piękny kolorek i mięsisty,
dojrzały dźwięk. Tu już wchodzimy
na wysoki poziom.

 

 



Blue Heaven
Kiedy chodziłem do szkoły podstawowej, pani od plastyki kazała nam zakupić niebieski tusz kreślarski. I tak się nieszczęśliwie złożyło, że zakupiona butla jeszcze tego samego dnia spadła mi na biurko, tworząc spektakularne niebieskie rozbryzgi na ścianach, meblach i podłodze. Byłem przerażony konsekwencjami (były to czasy kar cielesnych), a jednocześnie zafascynowany kontrastem soczystego błękitu z dominującą w peerelowskim M-4 szarzyzną mebli i wyposażenia. W przypadku zakupu Blue Heavena dostajemy w pakiecie zarówno kontrast, jak i konsekwencje.
Jeśli nie mamy całego pokoju odsłuchowego w kolorze navy blue, to przewód będzie się odcinał tak, że zobaczymy go z sąsiedniego województwa. A wtedy żonatych audiofilów czekają zapewne długie ciche dni. Jednak czego się nie robi dla muzyki? Wyznam po cichu, że mnie się ten kolor podoba.
Podobnie jak charakter brzmienia, który spodobał mi się chyba najbardziej z całej czwórki. Blue Heaven jest dla mnie bardzo konsekwentnym rozwinięciem White Lightninga, ponieważ ma wszystkie jego cechy, tyle że wyniesione na wyższy poziom. Potrafi zaskoczyć nieskrępowaną dynamiką oraz namacalnością brzmienia. Zarówno instrumenty, jak i wokale są bliskie i bezpośrednie. Wszystko dzieje się tu i teraz, na naszych oczach.
Jeśli jednak brzmienie White Lightninga było nasycone, to w przypadku Blue Heavena staje się wręcz mięsiste. Nie powoduje to zamazania szczegółów, ponieważ ponadprzeciętna detaliczność to firmowa cecha Nordosta, niezależna od charakteru poszczególnych modeli. Wszystkie detale są tutaj zawieszone na czarnym tle, jakie zaczyna się wyłaniać zza właściwych dźwięków. Wokale są mocno osadzone w dolnych rejestrach i soczyste. Instrumenty mają nie tylko odpowiedni obrys, ale i „ciężar gatunkowy”. Dzięki temu np. fortepian brzmi naprawdę potężnie.
Jeżeli chodzi o bas, to Blue Heaven wygrał w moim osobistym konkursie na najbardziej soczyste „umpf!” najniższej struny kontrabasu. Po prostu bajka!
Smyczki, dzwonki i wszelkiego rodzaju przeszkadzajki nadal brzmią dosadnie, ale tym razem w dźwięku pojawia się delikatna jedwabistość. Sprawia ona, że wysokie tony nie zrobią nam krzywdy. Poza tym są bezszwowo sklejone z resztą pasma.
Bezpośrednie porównanie Blue Heavena z White Lightningiem wykazało, że ten ostatni brzmi nieco bardziej monochromatycznie, bardziej drapieżnie i trochę inaczej kształtuje przestrzeń. Blue Heaven jest tu dość radykalny – scena jest najwęższa ze wszystkich czterech modeli, za to perspektywa – najdłuższa. Co kto woli. Przyznam, że po wpięciu „Błękitu nieba” wsiąkłem na bardzo długo i po prostu nie miałem ochoty go wymieniać. Napawając się głosem Moniki Zetterlund w duecie z Billem Evansem oraz Doroty Miśkiewicz (kapitalnie nagrany album „Caminho”), niemal zapomniałem, że obok leży jeszcze wyższy Red Dawn. W końcu jednak poczucie obowiązku przeważyło…

Nordost Blue Heaven
Cena: 3729 zł/2,5 m
Ocena:
Brzmienie: 5
Jakość/cena: 5

 

 


 

032 039 Hifi 02 2020 0001 Kablowa legenda
w kolejnym wydaniu.
W porównaniu z poprzednikami
postęp jest niebagatelny.

 

 


 

Red Dawn
Dawno temu miałem kolegę, który marzył o prawdziwej terenówce, takiej z napędem na cztery koła. Ponieważ uznane marki były poza jego zasięgiem finansowym, skończyło się na Ładzie Nivie. Jeździć to jakoś jeździło, ale pamiętam moje zdumienie, gdy zobaczyłem, jak po roku wygląda większość blach. Otóż wyglądała dokładnie tak jak Red Dawn, tyle że kolor rdzy nie był tak pięknie pokryty błyszczącym teflonem.
Wiem, znów się czepiam kolorów, ale Red Dawn w wydaniu Nordosta to zdecydowanie Red Rust, bo czerwień z pewnością tak nie wygląda. W niczym też nie przypomina swojego poprzednika. Używany przeze mnie protoplasta ma 40 drucików, podzielonych na cztery paski. Nowy ma ich o połowę mniej. Są za to wyraźnie grubsze i szerzej rozstawione.
Także sztywność izolatora wydaje się inna – nowy Red Dawn jest znacznie bardziej plastyczny i łatwiej nim manipulować przy dużych kątach, bez ryzyka uszkodzenia teflonowej powierzchni.
Brzmienie można porównać do pizzy, do której dobraliśmy wszystkie możliwe składniki. Bo też jest tu wszystko, co w niższych modelach, na szczęście – umiejętnie połączone.
Red Dawn swych młodszych braci bije na głowę przestrzenią. Ta jest obszerna; rozwinięta zarówno wszerz, jak i w głąb. Po raz pierwszy w czasie testu miałem odczucie przestrzeni „wszechogarniającej”, która za nic ma linię bazy i rozstawienie głośników. To duży krok naprzód w stosunku do poprzednich wcieleń tego modelu, które wrażenia przestrzenne oddawały poprawnie, ale bez cudów.
Ekspresja muzyczna, precyzja i zejście basu osiągają tu bardzo wysoki poziom, jednak w przeciwieństwie do White Lightninga i Blue Havena – nie są to cechy pierwszoplanowe. Wrażenie robi przede wszystkim szlachetność i spójność brzmienia w całym spektrum. Okazuje się to idealne do repertuaru klasycznego. Szczegóły mamy podane jak na dłoni, ale odbywa się to na tyle dyskretnie, że nigdy nie poczujemy się zasypywani informacjami. Red Dawn nie rozbija muzyki na atomy, ale stara się ją podać jako zgrabnie skomponowaną i wysmakowaną całość.
Barwa, zwłaszcza na górze, zdecydowanie „wyaksamitniała”, a krawędzie dźwięków są prezentowane z dozą łagodności. Red Dawn odsuwa od nas nieco wydarzenia muzyczne, prezentując je z niewielkiego dystansu, na planie łuku. Świetnie to robi dużym składom, choć w przypadku nagrań kameralnych i jazzowych wolałem metodę Blue Havena, gdzie wszystko było podane blisko, bezpośrednio i na twarz.
Jeśli w powyższym opisie ktoś dopatrzył się cech Purple Flare’a, to bardzo słusznie – jest najbliżej Red Dawna w całej serii Leif, choć te ostatnie przewody mają więcej do powiedzenia w dziedzinie spójności i nasycenia dźwięku. Generalnie, duża klasa i kultura, jednak kosztem pewnego oddalenia. No cóż, nawet Red Dawn nie może być idealny, skoro nad nim znajdują się jeszcze trzy serie…

Nordost Red Dawn
Cena: 5300 zł/2,5 m
Ocena:
Brzmienie: 5
Jakość/cena: 4

Konkluzja
Po długich naradach, licznych sporach i przetasowaniach, komisja postanowiła nie przyznawać pierwszego miejsca. Ani drugiego. Ani trzeciego. Bo choć serię Leif uszeregowano według ceny i liczby przewodników, wcale nie jest powiedziane, że droższy model spodoba się nam bardziej od tańszego. Testowane przewody nie wyprą się brzmieniowego pokrewieństwa, a różnice między nimi z pewnością nie są kolosalne. A jednak da się bez trudu zaobserwować, że każdy akcentuje nieco inne cechy. Ich wybór będzie zależał od charakteru brzmienia systemu oraz upodobań słuchacza.
Warto mieć natomiast na uwadze, że już najskromniejszy White Lightning prezentuje poziom tak wysoki, że trudno mu będzie znaleźć godnych rywali w podobnej cenie. I wcale bym się nie zdziwił, gdyby ktoś postanowił pozostać przy nim na dobre.

 

2020 02 19 09 06 08 032 039 Hifi 02 2020.pdf Adobe Reader
Bartosz Luboń
Źródło: HFM 02/2020