HFM

artykulylista3

 

Antytelewizyjni nieposiadacze

Od jakiegoś czasu wśród ludzi tęskniących za elitarnością pojawił się nowy trend. Faktycznie, oryginalny, bo polegający na nieposiadaniu. Wszyscy chcemy mieć (przynajmniej teoretycznie) najnowsze zdobycze cywilizacji, co w wielu przypadkach nie prowadzi już do wygody, ale uzależnienia. A tamci mówią: nie mam i jestem z tego dumny.

Chodzi tu bynajmniej nie o najnowszy model iPhone’a, bo to by świadczyło o jego nieposiadaczu „miękko”. „Nie mam, może kupię, może nie – nie wiem. Poczekam, zobaczę, co ludzie mówią, a jak stary wytrzyma, to dotrwam do „szóstki” albo i dalej”. Taki „nieposiadacz” to człowiek rozsądny, a przynajmniej zajęty. Chronicznie brakuje mu czasu na takie tam, bo załatwia interesy albo go rodzina absorbuje. I przez „nieposiadanie” nie deklaruje swojej postawy ani filozofii życiowej; tyle tylko, że nie ma, bo nie ma.
Jeżeli ktoś Wam mówi, że nie ma telewizora i nie chce mieć, wyrzucił i jego życie stało się lepsze, to bądźcie czujni. Tak jak kiedy na głowie młodzieńca pojawia się żel, tak gdy z życia dorosłego osobnika znika telewizor, wiedzcie, że dzieje się coś złego. Bo to nie jest normalne.


Rozumiem, że większość programów produkowanych przez polskie stacje woła o pomstę do nieba. Kiedy widzę na przykład popisy Pana Wojewódzkiego albo Pana Lisa, natychmiast przełączam. Nie ma to związku z poglądami politycznymi. Ci prezenterzy są po prostu tak słabi i nieinteresujący, że nie ratują ich nawet najbardziej „kontrowersyjni” goście. Zawsze będzie nudno i tak samo, bo zaznaczenie ich „osobowości” będzie identycznie wtórne, jak dialogi w filmie „Baby są jakieś inne”. Jeśli ktoś oglądał „Dzień świra”, to wie, do czego nawiązuję. Ale czy z tego powodu należy odrzucić całą telewizję?
Można, ale to już będzie oznaczać, że „nieposiadacz” odrzuca całą platformę komunikacji. Można też zrezygnować z czasopism lub książek, bo przeczytało się byle co. Ale w tym wypadku to oznacza, że „nieposiadacz” wcale nie jest oryginalny, a jedynie ograniczony intelektualnie, bo nie potrafił sobie znaleźć dobrych artykułów i powieści. Książek jednak nikt nie odrzuci, bo takiej odwagi już nie ma i nie jest oryginalny na tyle, żeby zerwać z literami. Z TV idzie gładko, ale czy przypadkiem to nie podobna sytuacja?
Jakiś czas temu poszedłem w odwiedziny do znajomych, którzy TV odrzucili i ich życie wzniosło się na wyższy poziom w drabinie reinkarnacyjnej; są o jedno wcielenie do przodu. Rozmawialiśmy nawet na ten temat, ale po angielsku się wycofałem, ponieważ nie zgadzam się z tezą, że ekran serwuje wyłącznie pomyje. Walka z wiatrakami też mnie już nie bawi. W przerwie pytam: mogę na chwilę skorzystać z komputera? (z tego akurat nieposiadacze nie rezygnują, podobnie jak z komórki). Mogę. Siadam, a tam na starcie Pudelek. W ulubionych Onet, O2, Facebook, Twitter i Nasza Klasa. No i kilka portali z darmowymi filmami. Czyli co?
Na mój gust, to oznacza, że ci ludzie przesiadają się do mniejszego ekranu i karmią się jeszcze gorszą sieczką, pozostawiając sobie złudzenie, że mają wybór, a przez to awansują, choć sami nie wiedzą, gdzie. I czują się nowocześni.
A ja sobie właśnie oglądam „Podróż po Rosji” Jonathana Dimbleby’ego w BBC (bardzo fajnie zrobione), potem przeskoczę na History Channel, bo jest świetny serial o życiu zwykłych ludzi w starożytnym Rzymie. Na National Geographic leci fascynująca seria o wizjonerach wśród pisarzy science-fiction. Obejrzę sobie. No i mój ulubiony program o ewolucji owadów, a potem o tajemnicach kosmosu i produkcji scyzoryków. Matko jedyna! Te programy dają mi tak wielką radość, jak kiedyś czytanie książek o paleontologii i historii sztuki wojennej, a dla młodego człowieka mogą być równie rozwijające jak książki. Tak samo rozszerzają horyzonty i prowadzą do czegoś, co kiedyś nazywano „oczytaniem”. Teraz „ooglądaniem” czy „ogooglowaniem”? Nieważne. Ważne jest to, co człowiek wybiera, a nie, co deklaruje. Bo jeżeli ktoś nie pozwala dziecku oglądać programów typu History Channel, bo zalicza to do „telewizji”, to książki wybierze w to miejsce równie bezwartościowe i niewarte czasu. Taki film, jak „Wojna polsko-ruska”, powstał podobno na podstawie jakiejś książki i nawet krytyka się zachwyciła. A ja uważam sobie oryginalnie, że jeżeli dziecko ma coś tak żenującego i bezwartościowego pochłaniać, to niech lepiej obejrzy serial o prepersach. Może się przyda wiedza o konserwowaniu kukurydzy; tamte śmieci na pewno nie.
A teraz wracam do Kuchni TV, bo zaraz leci Bourdain. Też dobry program. Można się dowiedzieć, co jedzą na Jawie, a nawet spróbować zrobić coś podobnego w domu.
Cały ten felieton miał być o czymś innym. Że nie trzeba kina domowego, a dobry system stereo, podłączony do TV, gra lepiej. Wiem z doświadczenia. A druga sprawa, że w polskiej telewizji udało się zrobić coś na światowym poziomie. Ale ponieważ miejsca już nie ma, przeczytacie o tym albo za miesiąc, albo w nagrodach roku, w styczniu.

Autor: Maciej Stryjecki
Źródło: HFiM 11/2012

Pobierz ten artykuł jako PDF