HFM

Łukasz Pawlik - Lonely Journey

6065032016 003Jest synem znakomitego pianisty jazzowego Włodka Pawlika, ale pracuje nad własną tożsamością artystyczną. Kolejnym etapem na tej drodze jest jego najnowszy album „Lonely Journey”, stylistyką nawiązujący do elektrycznego jazzu lat 80.
 



 


 
Marek Romański: Twoim pierwszym instrumentem była wiolonczela?

Łukasz Pawlik: Fortepian. Rodzice jednak postanowili, że oficjalną edukację muzyczną zacznę od wiolonczeli. Wcześniej próbowałem grać na wielu instrumentach, między innymi na fortepianie i na perkusji, pod okiem Kazimierza Jonkisza zresztą. W wieku siedmiu lat poszedłem do szkoły i zająłem się wiolonczelą.
Wybór był podyktowany względami pragmatycznymi – mieliśmy wtedy w mieszkaniu pianino, na którym rodzice intensywnie ćwiczyli. Żebym nie sterczał im nad głową, wybrali dla mnie wiolonczelę, na której gram od ponad 20 lat, ostatnio głównie w orkiestrach symfonicznych w Niemczech, gdyż studia na tym instrumencie kończyłem w Düsseldorfie.
Kilka lat temu wziąłem tam udział w przesłuchaniu do orkiestry i zostałem przyjęty. Dzień później miałem bardzo prestiżowy koncert w Teatrze Wielkim z muzyką Krzysztofa Komedy, rejestrowany przez Telewizję Polską. Byłem kierownikiem muzycznym tego wydarzenia i nadal nie wiem, jak dzień po przesłuchaniu do orkiestry w Düsseldorfie na wiolonczeli udało mi się zagrać tak duży koncert z różnymi wykonawcami w Warszawie. To właściwie kwintesencja mojego stylu życia – robię wiele rzeczy i czasami z dnia na dzień zamieniam się z klasycznego wiolonczelisty w pianistę jazzowego.

Kiedy w Twoim życiu pojawił się jazz?

Około 18. roku życia, czyli raczej późno. Chodziłem wówczas do liceum muzycznego, kształcąc się na wiolonczelistę. Pamiętam, że w pewnym momencie poczułem znużenie ciągłym odtwarzaniem dźwięków. Oczywiście interpretowanie klasyki także może być inspirujące, ale w pewnym stopniu pozostaje wtórne. W klasyce nie ma miejsca na improwizację, a to esencja jazzu.
Przyszedł czas, kiedy zacząłem szukać nowych inspiracji. Zamiast płyt z klasyką, kupowałem jazzowe, a niektóre z nich mocno do mnie przemówiły. Ważna była dla mnie muzyka Pat Metheny Group, która stanowiła swego rodzaju pomost pomiędzy muzyką przystępną dla stosunkowo szerokiego grona słuchaczy, a trudniejszym w odbiorze jazzem akustycznym, w którego świat szybko wkroczyłem. Szczególnie inspirujący był dla mnie John Coltrane i nagrania jego kwartetu z lat 60.


Istotny dla Twojego rozwoju był także Krzysztof Komeda.

Tak, to kolejny etap. Komedę odkryłem niewiele później. Pamiętam, że tata przyjechał kiedyś do domu z boksem jego nagrań i bardzo mnie ta muzyka wciągnęła. Poczułem potrzebę zmierzenia się z nią także jako wykonawca i podzielenia się moją fascynacją z innymi muzykami.
Studiując w Ameryce, starałem się popularyzować twórczość Komedy. Aranżowałem jego muzykę na big band. Po powrocie do Europy, w ramach Roku Polsko-Niemieckiego w 2005, prezentowałem w Berlinie program Komedy wraz z polskimi i niemieckimi muzykami. Z czasem zacząłem tworzyć autorskie aranże. Następnie, mając za sobą roczne studium kompozycji klasycznej w USA, poczułem silny imperatyw komponowania.

Nie uciekniemy od pytania o wpływ ojca na Twoją karierę. W końcu Włodek Pawlik to wybitny pianista jazzowy i laureat Grammy.

Ojciec ma własny, łatwo rozpoznawalny i unikalny styl. Wystarczy, że zagra kilka dźwięków i od razu wiadomo, że to on. W otoczeniu jego muzyki kształtowała się moja wrażliwość. Byłem świadkiem jego niezliczonych koncertów – jazzowych i nie tylko, bo przecież on z powodzeniem kontynuuje nurt pisania muzyki do poezji m.in. Iwaszkiewicza, Czechowicza, Zagajewskiego, tematów filmowych i wielu utworów. To był ogromny bagaż dziecięcych, niekiedy podświadomych inspiracji, który wywarł duży wpływ na formowanie się mojego muzycznego „ja”.
Ojciec, podobnie zresztą jak mama, chciał, żebym został wiolonczelistą i robił karierę wirtuoza. W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że aby rzeczywiście być tym wirtuozem, musiałbym poświęcić dziesiątki tysięcy godzin na szlifowanie gry – w gruncie rzeczy odtwórczej, w dość wąskim repertuarze, który, będąc solistą, trzeba mieć stale pod palcami. Mogę sobie wyobrazić takie życie, ale myślę, że nie czułbym się spełniony. Mam dość niepokorną naturę i wolę szukać swoich dźwięków, niż odtwarzać coś, co zostało zagrane tysiące razy.
Dokonałem więc zwrotu w stronę jazzu. Ojciec patrzył na to początkowo z rezerwą, tym bardziej, że radziłem sobie dobrze jako wiolonczelista, myślał więc, że jednak tym wirtuozem zostanę. Nie zniechęcał mnie do grania jazzu, tylko otwarcie mówił, że realia są trudne. To muzyka głównie klubowa i mogę mieć problemy z utrzymaniem się z grania. Faktem jest, że udaje się to nielicznym, a są całe zastępy świetnych muzyków, borykających się z problemami materialnymi. Dlatego z wiolonczelą się nie rozstaję. Ten instrument to mój fach, który nadal się przydaje – grałem dwa lata we wspomnianej orkiestrze w Düsseldorfie, później w Wuppertalu. Pozostaję w stałym kontakcie z orkiestrami i od czasu do czasu jestem zapraszany do udziału w koncertach symfonicznych. Daje mi to poczucie pewnej stabilizacji. Poza tym uważam, że możliwość spojrzenia na muzykę z dwóch perspektyw – klasycznej i jazzowej – bardzo wzbogaca.

6065032016 001

Wróćmy jeszcze do Komedy. To właśnie jego utworowi zawdzięcza nazwę Twoja pierwsza poważna grupa – Kattorna.

W 2004 roku poznałem na festiwalu Fama w Świnoujściu grupę muzyków, z którymi przygotowywałem koncert poświęcony Komedzie. Występowało na nim wiele zespołów: jazzowe i mniej jazzowe, wokaliści. Był też big band, na który zaaranżowałem „Kattornę” jako zwieńczenie imprezy. Później z poznanymi tam kolegami chcieliśmy wrócić do tego, co się wydarzyło. W następnym roku powstał projekt prezentacji muzyki Komedy w Niemczech. Zagraliśmy w kilku klubach i Akademii Muzycznej Hanns-Eisler w Berlinie. To był początek zespołu Kattorna.
Po roku wygraliśmy konkurs Berlin Jazz & Blues Award i zaczęliśmy grać także moje kompozycje. Powoli ewoluowaliśmy w stronę autorską. Kattorna stawała się moją grupą, jednak cały czas zachowywaliśmy naszą nazwę jako punkt odniesienia. Zresztą, moje kompozycje też w pewien sposób korespondowały z muzyką Komedy, tworząc rodzaj narracji skojarzeń, wynikających z inspiracji jego muzyką filmową.
To był też czas, kiedy zaczęło się pojawiać coraz więcej komedowskich projektów w Polsce. Jego postać była coraz bardziej czczona, wręcz sakralizowana. Nie chciałem się wpisywać w ten nurt. Pozycja Komedy w polskim jazzie jest niepodważalna i nie sądzę, aby potrzebne było składanie mu kolejnych hołdów.
Kattorna przestała istnieć wkrótce po nagraniu płyty „Straying To The Moon”. Przede wszystkim rozstaliśmy się z puzonistą Grzegorzem Rogalą, który poszedł w stronę muzyki etnicznej. Nie było już wspólnej płaszczyzny, na której moglibyśmy realizować pomysły. Inni koledzy też zaczęli się bardziej utożsamiać z własnymi projektami niż z Kattorną. Nie zmienia to faktu, że było to dla nas wszystkich cenne doświadczenie. Wiele się nauczyliśmy.

W Stanach byłeś członkiem grupy Kruziki Transatlantica Quintet. Za jej sprawą znalazłeś się na łamach „Down Beatu”.

To było jeszcze w czasie studiów na Western Michigan University. Do zespołu zaprosił mnie saksofonista, Aaron Kruziki, muzyk o polskich korzeniach. To był jego autorski projekt, w którym graliśmy etniczne aranżacje standardów jazzowych oraz Piazzollę. Były to interesujące opracowania na akordeon, fortepian, wiolonczelę, skrzypce, perkusjonalia, kontrabas i saksofon. Ciekawe doświadczenie. Niestety, zespół nie przetrwał próby czasu, ponieważ małżeństwo saksofonisty i skrzypaczki, które stanowiło jego fundament, rozpadło się.
W ogóle nauka na tej uczelni dała mi bardzo wiele. Miałem okazję grać z wieloma zdolnymi muzykami, a odbiór mojej gry przez Amerykanów był bardzo pozytywny. Dodało mi to skrzydeł, zwłaszcza że oficjalnie nie studiowałem na wydziale jazzowym. Przez to grałem inaczej niż jego studenci. To inne, mniej akademickie spojrzenie spotykało się zwykle z uznaniem.

6065032016 001

Przed sześcioma laty rozmawialiśmy na temat debiutanckiej płyty Kattorny. Byłeś wtedy bardzo młodym muzykiem, ale styl zespołu był dosyć zachowawczy, akustyczny. Spytałem wtedy, czy nie korci Cię elektronika, nowe brzmienia.

Odpowiedziałem, że jeśli kupię keyboard, to zajmę się elektroniką. Wygląda na to, że kupiłem.
Wtedy byliśmy przed sesją nagraniową drugiej płyty Kattorny, utrzymanej w konwencji akustycznego jazzu. Nie chciałem dodawać do niej brzmień elektronicznych; zależało mi, by utrzymać ją w dotychczasowym stylu.
W stronę elektroniki zwróciłem się jakieś dwa lata temu, kiedy zacząłem komponować nowy materiał. Poczułem, że ma potencjał, by zastosować szersze brzmienie, więcej barw, instrumenty elektroniczne, loopy… W ostatnich latach nastąpiła dynamiczna ewolucja możliwości brzmieniowych w muzyce elektronicznej, dlatego obecnie mam znacznie szerszy zasób środków do wykorzystania, niż jeszcze kilka lat temu. Dobrze się stało, że „Lonely Journey” ukazała się właśnie teraz.

Paleta brzmieniowa współczesnych instrumentów elektronicznych jest tak szeroka, że przypomina trochę labirynt Minotaura. Łatwo do niego wejść, dużo trudniej z sensem wyjść.

Tak, to rzeczywiście labirynt. Narzuciłem sobie samodyscyplinę. Jeżeli wprowadzam rozwiązania instrumentacyjne, to staram się zachować w utworze spójność brzmieniową. Dbam o to, żeby nie zaskakiwać słuchacza co chwilę nowymi próbkami. Chcę mu ułatwić przyswojenie, niekiedy bardzo złożonej, materii aranżacyjnej.
W moim przekonaniu, warstwa elektroniczna nie powinna przesłaniać myśli kompozytorskiej – linii melodycznej i harmonii. Mówiąc prościej: starałem się nie odjechać zbytnio w stronę niekontrolowanych brzmień. A paleta możliwości jest ogromna; w instrumentach wirtualnych są dziesiątki tysięcy próbek i samo ich sprawdzenie zajmuje długie godziny. Dlatego jeżeli coś od razu zaczynało pasować, to trzymałem się tego i budowałem narrację.
Dzięki temu każdy utwór opowiada swoją historię. Mieni się własnymi barwami, zachowując wewnętrzną spójność i konsekwencję.

Na „Lonely Journey” słychać fascynację muzyką fusion z lat 80., grupami takimi jak Chick Corea Elektric Band, Steps Ahead czy Yellowjackets.

W nurcie elektrycznego jazzu są dwa aspekty bardzo dla mnie pociągające. Pierwszy to nowe brzmienie. Drugi – nowe spojrzenie na kompozycję. Widać to wyraźnie np. w twórczości Weather Report, Corei czy Brecker Brothers. Większość kompozycji jest u nich precyzyjnie nakreślona, ale w inny sposób niż to wcześniej praktykowano w jazzie. Forma jest o wiele bardziej urozmaicona; mamy wiele zwrotów akcji, nowych wątków. Soliści mogą się wypowiedzieć w różnych kontekstach.

Na płycie pojawili się dwaj muzycy związani z Twoim ojcem – basista Paweł Pańta i perkusista Cezary Konrad.

Czarek to naturalny wybór – od dłuższego czasu chciałem z nim coś nagrać. To muzyk, który świetnie rozumie moje intencje kompozytorskie. Jeszcze gdy funkcjonowała Kattorna, zagrał kilka razy w zastępstwie i zawsze były to niepowtarzalne doświadczenia. Po prostu, chciałem, żeby ta muzyka pulsowała jego energią i wirtuozerią.
Postawiłem na Czarka, więc wybór Pawła Pańty był jego konsekwencją. To świetny kontrabasista i gitarzysta basowy, który przez lata współpracował z Czarkiem. Zawsze mogę liczyć na jego otwartość na moje pomysły.
Zespół uzupełnia Dawid Główczewski – saksofonista, z którym współpracuję od czasów Kattorny. To skromny i niezwykle utalentowany człowiek.

6065032016 001

Na płycie znalazło się też dwóch gości zza Oceanu.

Na pomysł, żeby zaprosić gitarzystę Mike’a Sterna, wpadłem w trakcie pracy nad utworem, w którym zagrał – „Vibrance of the Coast”. Początkowo pisałem go z myślą o saksofonie, jednak kiedy podłożyłem w komputerze barwę gitary zbliżoną do Mike’a, okazało się, że to utwór dla niego.
Podobnie było z trębaczem, Michaelem „Patchesem” Stewartem. Na początku szukałem instrumentu, który mógłby podać melodię w „Triangular Bells” i komputer naprowadził mnie na trąbkę z tłumikiem. Wybór padł na Michaela, ponieważ jego styl, nawiązujący nieco do Milesa, najbardziej mi odpowiadał. Ważne też były jego doświadczenia w grze fusion, m.in. współpraca z Marcusem Millerem.

Jak przebiegała praca nad płytą?

Na początku nagraliśmy perkusję w studiu United Records w Kielcach. Były już wtedy gotowe aranże utworów. Nagrywałem z Czarkiem solówki na keyboardach, by wprowadzić element interakcji, która jest przecież solą jazzu. Akurat w tym studiu nie ma fortepianu, więc później, już w innym miejscu, nagrałem partie tego instrumentu.
Mike Stern zarejestrował gitarę w Nowym Jorku do nagranej przez Czarka perkusji i aranżu z komputera. Warstwa perkusyjna była elementem, który na początkowym etapie określił brzmienie i energię płyty. Później zaczęliśmy nagrywać solistów. Następnie Paweł nagrał linie basowe – zresztą po raz pierwszy zagrał na tzw. slapie w utworze „Triangular Bells”. To było dla niego nowe wyzwanie, z którym poradził sobie doskonale.
Kompozycja „Looking Back, Going Forward” została nagrana później w studiu S4 w Warszawie. Dawid Główczewski i „Patches” Stewart rejestrowali swoje partie w osobnych studiach.
To była płyta produkcyjna, wymagająca zestawiania z sobą wielu elementów. Zawsze jednak przyświecała mi idea zachowania jazzowego feelingu, interakcji między muzykami. Mam nadzieję, że to słychać.

Na czym nagrywaliście?

Od początku chciałem materiał zmiksować na stole. Wzorowałem się tu m.in. na płycie „Night In Calisia” mojego ojca, która tak właśnie została zrobiona i brzmi świetnie. Nagranie realizował Jacek Gawłowski, który dysponuje stołem mikserskim, na którym można wydobyć wiele niuansów.
Nie jestem zdeklarowanym audiofilem, aczkolwiek jakość dźwięku ma dla mnie duże znaczenie. Dałem się np. namówić na udostępnienie swoich utworów w internecie w wersji 24-bitowej, co w Polsce jeszcze nie jest powszechne. Miksowaliśmy płytę na autorskich kolumnach Bauta Jacka Gawłowskiego. Mają futurystyczny kształt i doskonale brzmią.

6065032016 001

Czy możemy się spodziewać trasy koncertowej z tym materiałem?

Na razie formalnej trasy nie planuję. Będę się jednak starał zaprezentować tę muzykę w największych miastach Polski. Premiera miała miejsce w Akademii Muzycznej w Łodzi, graliśmy w Teatrze Starym w Lublinie, zagramy też koncert w radiowej „Trójce” w Warszawie. „Trójka” jest jednym z patronów „Lonely Journey” i prezentowała ją jako „płytę tygodnia”. Jestem w trakcie ustalania dat – szczegółowe informacje pojawią się na mojej stronie www.lukaszpawlik.com.

Plany na przyszłość?

Zastanawiam się nad następnym krokiem. Mam głowę pełną pomysłów. Mogę pójść dalej w kierunku wyznaczonym przez „Lonely Journey”. Pociąga mnie też możliwość wykorzystania elektrycznej wiolonczeli, którą niedawno kupiłem. Myślę także nad płytą solową na fortepianie.
Najbardziej konkretnie rysuje się wspólny projekt jazzowo-symfoniczny z moim tatą. To będzie muzyka na dwa fortepiany, orkiestrę, sekcję rytmiczną i wiolonczelę. Jestem tam jednym z głównych solistów – gram na fortepianie i wiolonczeli. Płyta powinna się ukazać jeszcze przed wakacjami.

Dziękuję za rozmowę.

Z Łukaszem Pawlikiem rozmawiał Marek Romański.

 

 



Marek Romański
Źródło: HFM 03/2016

Pobierz ten artykuł jako PDF