HFM

artykulylista3

 

Gato Audio AMP-150

40-46 05 2011 01Poul Rossing niemal całe życie poświęcił hi-fi. Zaczął jeszcze w latach 50. w warsztacie ojca. W tamtych czasach ludzie dopiero oswajali się ze stereo i długogrającymi płytami winylowymi, które zapewniały nieznaną wcześniej jakość dźwięku. Potem przyszła pora na handel grającymi precjozami i dystrybucję uznanych marek. W ten sposób Poul zaczepił się w środowisku, w którym tkwi do dziś i nadal potrafi zaskoczyć czymś nowym.

Przełomem w karierze Rossinga był rok 1973. Zaprojektował wtedy pierwsze kolumny Avance.

Duńska firma trafiła także na rynek polski i odniosła tutaj sukces. Trudno się dziwić, bo kolumny podłogowe za mniej niż 2000 zł grały na tyle dobrze, że mogły stawać do porównań nawet z dwukrotnie droższymi konkurentami. Pod okiem ojca-założyciela powstawały tradycyjne skrzynki wyposażone w dobre przetworniki. Katalog firmy był przejrzysty i może poza wydumanym i przekombinowanym flagowcem (ale tak to bywa z najdroższymi modelami) znajdował wielu zadowolonych odbiorców. Mało kto wiedział, że Avance jako jeden z pierwszych producentów romansował z chińskimi podwykonawcami. Związek okazał się na tyle silny, że w nieoczekiwanym momencie Rossing sprzedał markę Chińczykom. Pamiętam moment, w którym kolumny znikły z polskiego rynku i pamiętam smutek w oczach dystrybutora. Ze złotego jajka wykluło się dziwaczne pisklę. Obecnie marka Avance istnieje; są nawet osoby zachwycające się wykonaniem skrzynek. Nietrudno jednak zauważyć, że nie ma w nich idei lub chociażby zarysu pomysłu na własną tożsamość. Firma zrzyna z Sonus Fabera i B&W bez cienia przyzwoitości. Produkuje także elektronikę, wyglądającą identycznie jak drogie Marantze. Wprawdzie słyszałem od jej obecnego dystrybutora, że jest odwrotnie, ale chyba nawet on sam w to nie wierzy.
Kolejną marką Rossinga był Gamut. W 2003 roku firma upadała i Poul postanowił ją kupić i doprowadzić do porządku. Przy okazji spotkał tam drugą osobę, odpowiedzialną obecnie za Gato Audio – Frederika Johansena. W Gamucie był on szefem działu elektroniki i przeszedł do Duńczyków od innego znanego producenta hi-fi – Thule. Założeniem Gamuta była produkcja bezkompromisowej elektroniki. Można powiedzieć, że znowu się udało, bo powstały naprawdę dobre urządzenia, w tym chociażby CD-3, którego używam do dzisiaj. Mimo nacisku na elektronikę, firmie udało się też stworzyć bardzo interesujące kolumny. Zwłaszcza seria L okazała się godna uwagi. Monitory L-3 i podłogówki L-5 wygrywały starcia nawet z takimi potentatami jak Audio Physic. Gdyby produkowano je do dzisiaj, być może zdążyłyby zdobyć porównywalną renomę.
Los chciał jednak inaczej, bo w 2006 roku Rossing postanowił odejść na emeryturę i Gamut trafił w ręce nowego właściciela. Ten nie kombinował już ze wzornictwem, jedynie trochę poprawił (podobno) konstrukcje i brzmienie, za to skoncentrował się na cenniku. I w ten sposób monitory nie kosztowały już 15000 zł, tylko ponad 50000 zł, a wolnostojące L-5 podrożały z 35000 zł do ponad 100000 zł. Trudno powiedzieć, czy była to zachłanność, czy zwykła głupota, ale wynik radosnej twórczości okazał się tragiczny. Nie wiem, czy firma nadal istnieje. Jeżeli tak, to nie wierzę w jej rozwój. Szkoda.
Nie wiem też, czy Rossing udał się na zasłużony odpoczynek do ciepłych krajów. W każdym razie nie wytrzymał długo trybu życia rentiera i powrócił do dawnej działalności. Do współpracy zaprosił starych znajomych. Jako że firma produkuje i elektronikę, i głośniki, potrzebna była wszechstronna załoga. Obecnie w Lyskaer niedaleko Kopenhagi pracują: Milad Kahfizadeh (wcześniej twórca kolumn Gamuta), Frederik Johansen (jak dawniej – projektant elektroniki) i Kresten Dinesen (projektant wzornictwa). W przypadku kolumn Gato widać jak na dłoni odniesieniadostarych„elek”,natomiastwzmacniacze i odtwarzacze to całkiem nowe klocki. Rossing jest współwłaścicielem i firmuje nowe przedsięwzięcie swoim nazwiskiem.
Pozostaje nadzieja, że Gato nie podzieli losu jego poprzednich marek, a reaktywacja najlepszych tradycji okaże się trwała. Byłoby szkoda, bo Poul zachowuje się trochę jak kukułka. Porzuca swoje dzieci i nie dba o ich dalszy los. Mam nadzieję, że na starość będzie chciał pozostawić po sobie coś wartościowego.
Oferta Gato Audio obejmuje opisywany wzmacniacz zintegrowany i odtwarzacz CD-1 – wzorniczo dopasowany do AMP top-loader (także z efektownym okrągłym wskaźnikiem na froncie). Wśród kolumn znajdziemy monitory FM-2 i PM-2, bardzo podobne do L-3, oraz dwuipółdrożne podłogówki FM-6 i PM-6, przypominające dawne L-5. Kolumny są dostępne w wykończeniach naturalnymi okleinami i modnym ostatnio na zachodzie Europy kolorze białym (oczywiście na wysoki połysk). Może to niewiele, ale jak wskazuje praktyka, istnieje sporo wąsko wyspecjalizowanych firm, które doskonale sobie radzą. Cennik dopełniają kable (sygnałowy FSC i głośnikowy FTC, zapewne wykonywane przez innego producenta i tylko firmowane przez Gato) oraz oryginalny dodatek – miernik polaryzacji głośników Phase-it. To zabawka głównie dla sprzedawców i domowych konstruktorów. Musi być jednak popularna, skoro producent postanowił poświęcić jej osobną stronę internetową.

40-46 05 2011 02     40-46 05 2011 05

Budowa
Niektórzy będą narzekać, że AMP-150 jest mały, bo przecież za tę cenę można oczekiwać wielkiego kloca. Wzmacniacz jest za to ciężki, więc stosunek ilości kilogramów do złotówek wypada korzystnie. Racjonaliści w tym momencie uśmiechną się z przekąsem, ale im też można utrzeć nosa, bo niemieckie pisma traktują takie „wyceny” całkiem serio.
Co do urody urządzenia – powiem tak: piękno jest względne. Czy Gato się Wam podoba, czy nie, ocenicie sami na podstawie zdjęć. Mogę za to zapewnić, że jakość materiałów i wykonanie są fantastyczne. Dopiero bliski kontakt uzmysławia, z jak porządnie zrobionym wzmacniaczem mamy do czynienia.
Przednia płyta to płat szlifowanego aluminium o grubości 1 cm. Zaokrągleniai wycięcia na bokach wykonano perfekcyjnie. Miejsca, w których stykają się poszczególne części obudowy, dopasowano do ułamka milimetra. Na froncie, w centrum, znalazł się mlecznobiały wyświetlacz. Wygląda kosmicznie i przyciąga uwagę tak, że choćbyście powiesili w pokoju kolekcję malarstwa impresjonistów francuskich, i tak wieczorem to Gato stanie się punktem, na którym spoczną wszystkie spojrzenia. Analogowa wskazówka pokazuje moc oddawaną do głośników. Nie jest, niestety, tak precyzyjna, jak niebieskie „telewizorki” McIntosha, ale użytkownikowi daje porównywalną radochę. Zaraz odezwą się głosy, że oba rozwiązania estetyczne to odcinek serialu „wieś tańczy i śpiewa”, jednak jakoś ludzie mają w głębokim poważaniu podobne konkluzje estetów. Uważam, że Dinesen jest bardzo zdolnym projektantem i to, co pokazał w integrze oraz odtwarzaczu, zasługuje na pochwałę. Choćby dlatego, że tę odrobinę szaleństwa otacza minimalizm.
Zamiast nudnych oznaczeń źródeł mamy symbole graficzne, przypominające egipskie hieroglify. To żadna nowość, bo w skandynawskich produktach widziałem już takie atrakcje kilka razy. Obok świecącego oczka znalazły się dwa aluminiowe przyciski. Prawy to „mute”, lewy – ciekawy gadżet. Wiadomo, że wygrzany wzmacniacz gra lepiej. Wielu audiofilów czeka, aż radiatory nabiorą przyjemnej temperatury, akurat takiej, żeby ogrzać zziębnięte palce. Tak naprawdę chodzi o to, żeby doprowadzić tranzystory do optymalnej ciepłoty, w której osiągną maksimum swoich możliwości. Wówczas ustabilizują się także prądy, a zniekształcenia spadną do minimalnego poziomu. Wygrzewanie wzmacniacza może potrwać nawet kilka kwadransów. Tymczasem w Gato wymyślono „wihajster”, który oczekiwanie potrafi skrócić. Po włączeniu do sieci wystarczy nacisnąć przycisk „Heat” i tym samym uruchomić „dopalacz”, doprowadzający wzmacniacz do żądanego stanu w zaledwie kilkanaście minut. Jego działanie zasygnalizuje płonące ognisko, czyli pierwszy z piktogramów okrągłego wyświetlacza. Sprawdzałem działanie tej funkcji. Polecam.
Oprócz tego na płycie czołowej znalazły się dwie potężne gały, przypominające potencjometry w sprzęcie profesjonalnym sprzed lat. Podobne stosuje Primare i Copland, ale te w Gato są znacznie porządniejsze i dopasowane do frezów jak tłok do łożyska w silniku Ferrari. Obracają się stabilnie, nie tracąc wypośrodkowania ani na ułamek radiana.
Boki obudowy to radiatory z aluminium. Poszczególne części układają się w połówkę walca. Przesuwając po nich dłonią, czujemy, że spasowanie elementów jest idealne, a głębokie szczeliny zapewniają dobrą wydajność chłodzenia tranzystorów.
Górna płyta wysuwa się jak szuflada, po odkręceniu tylnej ścianki. Nie jest to łatwe i odradzam rozbieranie urządzenia dla zaspokojenia ciekawości. Można uszkodzić połączenia gniazd, bo w końcu stracicie cierpliwość i użyjecie brutalnej siły fizycznej. Do aluminiowej płytki, której nie widać z zewnątrz, sześcioma wkrętami przymocowano ozdobną deseczkę. Można wybierać dwa wykończenia z naturalnymi słojami, albo zdecydować się na tradycyjną czerń. Nie znoszę czarnych kolumn i wzmacniaczy, ale tym razem muszęprzyznać, że ta wersja wydaje mi się najbardziej elegancka. Na deseczce przyklejono logo GA, podobnie jak na pilocie. Przypomina ono zanudzonego na śmierć lwa, który patrzy w dal z obojętnością taką, jakby właśnie trawił jeden z największych posiłków w swoim życiu. Do wzornictwa wzmacniacza nie mam zastrzeżeń, ale uważam, że znak rozpoznawczy firmy został narysowany na kolanie. Już lepiej wyglądałaby litera „G”, wyciągnięta z gotowego zestawu czcionek.
Zaglądając pod spód (i stękając przy tym ciężko), zobaczymy kolejną aluminiową płytę i cztery metalowe nóżki, podbite elastycznym materiałem tłumiącym. Największa śruba mocuje transformator toroidalny; dwie mniejsze – osłonę kondensatorów, wykończoną pod spodem gumą.
Tylna ścianka także jest aluminiowa (widać, że producent nie starał się „wytanić”). Przykręcono ją do korpusu dziewięcioma śrubami. Gdy je odkręcicie, czeka Was niespodzianka. Okazuje się, że to nie mocowanie górnej deski, ale odrębny moduł, zawierający gniazda i zintegrowaną z nimi płytkę, do której przytwierdzono przekaźniki NEC i drabinkę rezystorową Burr-Browna oraz symetryzatory sygnału TL072. Dlatego obecność XLR-ów potraktujcie jako wygodną opcję, a nie obietnicę symetrycznego toru. Gniazda są wlutowane bezpośrednio w PCB, połączone krótkimi kablami z końcówką mocy i jednym długim z zasilaczem.
Zaciski głośnikowe są złocone i zalane plastikiem. To rozwiązanie wymyślili Niemcy i jak na nich przystało, jest ekskluzywne, a jednocześnie praktyczne. Pośrodku znajduje się trójbolcowy konektor dla sieciówki i wyłącznik sieciowy. Z prawej strony zamontowano cztery pary szeroko rozstawionych czinczy. Tym razem opisy są tradycyjne: CD, LP, Tuner i Tape. Jednak ten drugi niech Was nie zwiedzie. AMP-150 nie ma przedwzmacniacza korekcyjnego i jeżeli zechcecie posłuchać winylu, będziecie musieli dokupić preamp.
Z lewej mamy XLR-y. Jedno wejście powinno wystarczyć. Druga, męska para to wyjście, zdublowane także w standardzie RCA. Jak sądzę, można do niego podłączyć dodatkową końcówkę mocy. Gato na razie nie ma jej w ofercie, ale firma jest młoda i zapewne szybko nadrobi tę zaległość. Tym bardziej, że to najprostsze rozszerzenie katalogu, jakie można sobie wyobrazić.
Na „płycie głównej” uwagę zwraca zasilanie. Składa się z ogromnego toroidu (Noratel) z czterema uzwojeniami, zamontowanego tuż za frontem. Za magazyn prądu robią dwa, jeszcze okazalsze, kondensatory. To dosyć rzadki widok, bo większość producentów woli stosować baterie kilku, a nawet kilkunastu jednostek o mniejszych pojemnościach. GA ufa konfiguracji wykorzystywanej na przykład przez Accuphase’a i dlatego montuje dwa „kabany” Revox–Rifa wielkości szklanki (po 22000 μF/63 VDC). Na nie przykręca się aluminiowy ekran, o którym pisałem wcześniej. Okablowania wewnętrznego nie ma. To, co widzicie, to tylko zasilanie.
W każdym wzmacniaczu jedną z najważniejszych sekcji jest końcówka mocy. Tutaj bazuje na tranzystorach MOSFET PolarHT, przykręconych do radiatorów obudowami-zaciskami. Po dwie sztuki na kanał.
Pilot jest rewelacyjny. Aluminiowy, ciężki (choć mały) i zrobiony równie precyzyjnie jak ekskluzywna zapalniczka Colibri albo Sarome. Aż miło wziąć do ręki. To chyba jeden z najsolidniejszych sterowników, jakie widziałem do tej pory. Zawiera podstawowe przyciski do obsługi wzmacniacza oraz CD i ciekawą regulację głośności. Jest to pokrętło, takie jak we wzmacniaczu starej daty. Obracamy w prawo – głośniej, a lewo – ciszej. Prawda, jakie to proste?

40-46 05 2011 03     40-46 05 2011 06

Konfiguracja
Gato ma sporą moc (150 W/8 omów, 250 W/4 omy) i wydajność prądową. Powinien ze stoickim spokojem wysterować większość kolumn. Z ich doborem nie będzie problemu, bo wzmacniacz jest dosyć neutralny. Ja bym jednak szukał przejrzystych głośników i źródła. W takim towarzystwie AMP pokaże najwięcej swoich zalet.
System, na którym testowałem wzmacniacz Rossinga, wydaje się wręcz stworzony dla niego i w dodatku dopasowany cenowo. Możecie nawet skopiować to zestawienie.
Jedyny problem to źródło, czyli CD-3 Gamuta. Nie jest już produkowane, a szkoda, bo do dzisiaj trudno mi znaleźć coś lepszego (i bardziej pasującego do mojego gustu) w podobnej cenie. Zawsze pozostaje jeszcze dedykowany top-loader; w końcu to prawie ten sam producent. Kolumny to Tempo VI Audio Physica. Możecie posłuchać droższych Virgo, ale radziłbym uważnie przyjrzeć się wysokim tonom, bo te z tradycyjnej Vify wydają mi się zdrowsze niż z nowego tweetera AP produkowanego w Chinach.
Okablowanie pochodziło w całości od Fadela (Aphrodite). Tylko jedna sieciówka wyłamała się z monopolu – Neel N14E Gold. Prąd filtrowała listwa Gigawatt PF-2. Sprzęt ustawiłem na stoliku StandArt STO. Wzmacniacz trafił do mnie w stanie dziewiczym, więc poświęciłem około 50 godzin na jego wygrzanie. Niewykluczone, że po dłuższym czasie zagra jeszcze lepiej.

Reklama

Wrażenia odsłuchowe
Rzadko się zdarza, że już po przesłuchaniu jednej płyty przychodzi ochota na napisanie recenzji. Bo równie rzadko mamy do czynienia z sytuacją, kiedy brzmi ona jak marzenie i nie czujemy potrzeby poprawiania niczego.
„Heligoland” Massive Attack to wymarzony materiał dla konstrukcji Rossinga. Gdybym miał opisać jednym słowem, jak muzyka prezentuje się na duńskiej integrze, nie miałbym problemów: wspaniale. Z jednej strony, nie mogę powiedzieć, że to wzmacniacz perfekcyjnie neutralny. Z drugiej, muszę natychmiast dodać, że wszystkie zabiegi „koloryzacyjne” wyszły mu na dobre i otrzymujemy przez to urządzenie z charakterem. Zaznaczonym dość mocno, ale ze smakiem. Większość odstępstw od „czystej linii” nadaje mu tylko szlif, obok którego nie sposób przejść obojętnie.
W dźwięku czuje się ocieplenie, osłodzenie i ekspozycję średnicy. Od razu nasuwa się analogia z lampą. Na tyle silna, że będzie towarzyszyć słuchaniu nie tylko Massive Attack, ale i innych nagrań. Jeżeli jednak ktoś zamierza uznać to za krytykę, to powiem mu dosadnie, jak dziadek znajomego Adolfowi Hitlerowi: „hola-hola, zły człowieku!”. Bo nie zamierzam Gato w żadnym miejscu umniejszać. Więcej – proponuję go wszystkim, którzy na lampę patrzą z „pewną taką nieśmiałością”, czyli – chcieliby, a coś ich w śledzionie świdruje. A to zniekształcenia, a to dynamika i jeszcze na dodatek wąż w kieszeni się budzi, bo kiedyś przyjdzie zmienić szklane bańki, zużyte od utwierdzania się w słuszności decyzji. Tu macie jedno i drugie, czyli zalety obu konstrukcji.
Średnica jest czarująca. Niemal obezwładniająca ciepłem i bezpośredniością. Otwarta i zapadająca w pamięć już po pierwszych sekundach. Podobnych wrażeń doświadczymy, słuchając triody i chociaż nie ma aż takiej rozdzielczości centrum pasma, to jest zbliżona estetyka, niemal dotknięcie rzeczywistości. Kolejną zaletą lampy jest mikrodynamika, uderzająca każdego, kto znalazł wystarczająco dużo czasu i wrażliwości w sobie, aby skupić się na niuansach emisji ludzkiego głosu. Każda głoska wypowiedziana jest z dykcją godną aktorów, którzy na deskach teatrów pożarli resztki uzębienia, a atak smyczka, czyli szarpnięcie pokrytego kalafonią włosia po stalowej strunie, jest taki, jakbyśmy sami grali i mieli ucho niespełna pół metra od podstawka. Przez 15 lat piłowałem struny wiolonczeli i znam ten efekt doskonale, więc albo uwierzycie mi na słowo, albo powiecie, że to przesada. Co ciekawe, nie potrzeba do tego agresji wysokich tonów.
Te są trzymane w ryzach, wręcz wygładzone, ale nie na skraju pasma (bo to bzdura), tylko w hałaśliwej okolicy 8-12 kHz. Tam następuje ugrzecznienie i dalsze dogrzanie atmosfery. Mimo to słychać wszystko, a nawet trochę więcej. W tym dźwięku można się wygrzewać i wypoczywać jak w wypełnionej wodą wannie. Kwintesencja relaksu. Do tego jeszcze ulubiona lektura, na przykład nasz miesięcznik.
Gato spełnia potrzeby marzyciela o lampie, ale daje mu też święty spokój. Bo znajdziemy w nim także zalety tranzystora.
Pierwsza to dynamika. Często się zastanawiam, jak to jest z tą mocą. Niby dopiero 500 W daje poczucie prawdziwej potęgi, ale czasem znajdzie się urządzenie, które dysponuje ułamkiem tej wartości i odda atmosferę koncertu. Tak było z kombinacją Spectrala; podobnie zachowuje się mocniejszy o sto watów Mak MA7000 (nareszcie, bo poprzednie sprawiały wrażenie pozbawionych energii). Gato pulsuje energią i wydaje się, że nie ma znaczenia, jak głośno ma grać. I tak poczujecie kalorie. Nasuwają się tutaj analogie ze wzmacniaczami Accuphase’a w klasie A. Niewykluczone, że wynika to z zastosowania dużych kondensatorów, ale to chyba zbyt odważna diagnoza.
Druga to bas. Przeogromny, otaczający każde nagranie (w którym jest go dosyć, aby tak się stało) wielką poduszką. Dający taki sam komfort i miłe ciepło, jak gdybyśmy do niej przytulili głowę i chcieli zasnąć. Problem w tym, że się nie da. Bo energia impulsów i ich natężenie skutecznie uniemożliwia liczenie baranów. Nadmiar tego zakresu może doprowadzić do przesytu. Tak się zdarzyło u mnie podczas słuchania małej integry Gryphona. Ale tutaj, nawet jeżeli Rossing ciut przesadził, nie ma problemu. Bo udało mu się połączyć lampową miękkość z drapieżnością i natychmiastowością ataku. Każde tąpnięcie i gruchnięcie na „Heligoland” jest wręcz spektakularne. Ma w sobie energię i coś, co nazwałbym chęcią grania. Tak efektownego basu nie słyszałem już dawno. Nie wiem nawet, czy Spectral byłby równie imponujący w pierwszym kontakcie. Na pewno zaprezentowałby ten zakres inaczej; z tempem, choć oszczędniej. Możecie wybierać to, co lubicie, ale pamiętajcie, że przeciwnik kosztuje dobre trzy razy więcej.
Jeżeli chodzi o przestrzeń, Gato wykracza ponad swoją cenę, ale z najlepszymi lampami raczej bić się nie będzie. Po prostu dobry poziom.
Mimo ciepła i lampowej prezentacji średnicy nie ma mowy o zamazaniu konturów. Brzmienie jest przejrzyste i skrojone z zachowaniem proporcji.
I tak to wygląda na „Heligoland”, całym katalogu Stockfischa, Reference Recordings i nieskromnie – „Komeda – Inspirations”. Płyty doskonale nagrane to żywioł AMP-150. Wyciskanie ich jak cytryny zrobi z nawet minutowego odsłuchu spektakl, który trudno zapomnieć.
A jak ze starszymi nagraniami? Z Tori Amos czy chociażby ze słuchanymi w młodości dziwactwami Mike’a Oldfielda (uwielbiałem, teraz lubię)?
Czasami znać, że na przełomie średnicy i góry można by było trochę dźwięk rozjaśnić, nawet kosztem dosypania piasku z trzewi starego Technicsa. Chociaż słucham właśnie „Hergest Ridge” i nie wiem, czy to przypadkiem nie lepsze niż to, co pamiętam z młodości. W końcu wtedy szampan smakował jak truskawki, a truskawki jak szampan. Ale trochę więcej agresji w tym fragmencie pasma jednak by się przydało. W każdym razie, równie wspaniałego basu i chórów (chociaż cholernie nieczysto śpiewają, co znaczy, na pocieszenie, że są „prawdziwe”) tam nie było. Miód.

Konkluzja
Zaraz, zaraz, ile to cudo kosztuje? Czy to przypadkiem nie pomyłka? Pewnie nie, co oznacza, że mamy do czynienia z wybitnym produktem. Jedyne, co mnie niepokoi, to obecność w Gato-biznesie Poula Rossinga. Nieraz mu się udało zrobić coś ciekawego po to, by zaraz sprzedać rozkręconą markę Chińczykom albo jakimś wariatom. Mam nadzieję, że tym razem będzie inaczej. Nie wiem skąd. Może przez wzgląd na siwe włosy założyciela. Ale w nich też hula wiatr. Czasem najmocniej.

40-46 5 2011 T

Autor: Maciej Stryjecki
Źródło: HFiM 05/2011

Pobierz ten artykuł jako PDF