Copland CSA 150
- Kategoria: Wzmacniacze
W numerze 11/2020 testowaliśmy wzmacniacz zintegrowany Copland CSA 100, zaraz po jego rynkowej premierze. Hybryda musiała się spodobać klientom, bo na rynek trafia właśnie kolejna – CSA 150.
Wykorzystano w niej te same rozwiązania techniczne, a materiały marketingowe znowu mówią o koncepcji „synectic”. Dla nabywcy to nieistotne, zwłaszcza jeżeli wie, co się kryje pod tym pojęciem. Liczy się to, że obudowa urosła o 2 cm, a urządzenie wygląda „poważniej”. Urosła też moc – ze 100 do 150 watów. I oczywiście cena, choć tutaj czeka nas miła niespodzianka, bo nie o 50 %. Za CSA 100 zapłacimy 16999 zł, za CSA 150 – 21999 zł.
„Synektyka jest metodą twórczego rozwiązywania problemów, która wykorzystuje zdolność i pojemność ludzkiego umysłu do łączenia na pozór niepowiązanych ze sobą elementów, co z kolei motywuje umysł do poszukiwania nowych idei i rozwiązań w wybranym przez nas problemie” – wyjaśnia „Encyklopedia zarządzania”. Twórcą synektyki jest W.J.J. Gordon, który „odkrył na nowo myślenie metaforyczne”. Jakie to ma przełożenie na budowę Coplanda, można jedynie zgadywać.
Idea wzmacniacza hybrydowego nie jest nowa, więc może tajemnica tkwi w umysłach pracowników firmy? Trudno powiedzieć, co mieli na myśli marketingowcy. Łatwiej to, że produkt nie potrzebuje makaronu nawijanego na uszy ani magicznych zaklęć. Z kilku powodów. Pierwszy jest taki, że marka ma ogromną renomę, którą budowała przez dziesięciolecia. Drugi – że kojarzy się z solidnością, rzetelną robotą; chciałoby się powiedzieć: jakością starej daty. Trzeci – CSA 150 jest tego żywym dowodem. Świat dookoła nas się zmienia, a wzmacniacze Coplanda wyglądają wciąż tak samo. Czy archaicznie, oceńcie sami. W każdym razie ich wzornictwo jest bardziej rozpoznawalne niż logo.
Skoro o wyglądzie mowa, kojarzy się on trochę ze sprzętem profesjonalnym, choć Coplanda raczej nie używano w studiach; w informacjach prasowych także nie przywoływano nazwisk dźwiękowców. Wszystkiemu winne są gałki, które wyglądają jak wymontowane ze studyjnego preampu. Takie same od zawsze, podkreślają wrażenie solidności. Tym razem jednak znalazło się odniesienie do „odsłuchu studyjnego”. Dotyczy liniowości stopnia lampowego. Jednak stwierdzenie, że wzmacniacz zaprojektowano z myślą o pracy przy miksie lub masteringu, delikatnie mówiąc, mija się z prawdą. Na szczęście, bo „cywilni” klienci nie kupują sprzętu pro i – niech to zostanie między nami – lepiej na tym wychodzą.
Budowa
Oszczędne, wręcz spartańskie wzornictwo ma klasę, a projekt cechuje symetria. Wzmacniacz jest dostępny w wersji srebrnej oraz czarnej i trudno zdecydować, która ładniejsza. Na żywo obie prezentują się lepiej niż na zdjęciach. Dwie gałki to wybierak źródła i regulator głośności, wyskalowany w decybelach od minus nieskończoności do zera. Są idealnie wycentrowane i obracają się z miękkim oporem, identycznym w całej skali. Na okręgu w samym środku panelu frontowego rozmieszczono mikroskopijne diody, wskazujące aktywne źródło sygnału. W centrum znalazł się odbiornik podczerwieni, współpracujący z prostym, acz eleganckim aluminiowym pilotem. Copland nie pozwala sobie na dołączanie byle kawałka plastiku, przeprogramowanego z hotelowego telewizora. Na każdym kroku widać tu dbałość o szczegóły.
Niewielki przełącznik z lewej strony służy do wyboru wejścia cyfrowego. CSA 150 wyposażono w DAC oparty na 32-bitowym układzie ES9018 Reference w konfiguracji quad mono. Jest też włącznik standby, zlokalizowany w dość nietypowym miejscu. Ale to jedyna niezbyt intuicyjna niespodzianka. Na froncie zamontowano też wyjście słuchawkowe 6,35 mm (na duży jack).
Z tyłu znajdziemy identyczny zestaw wejść i wyjść, jak w CSA 100. Pojedyncze zaciski głośnikowe przyjmują banany, widełki i gołe przewody. Sygnał liniowy można podłączyć do czterech wejść: trzech RCA i jednego XLR. Do tego dochodzi jedno RCA dla gramofonu z wkładką MM. Wyjścia to pre out i magnetofonowe. To drugie umożliwia odsłuch po taśmie, aktywowany przyciskiem „tape” na froncie. Ponadto CSA 150 został wyposażony w pięć wejść cyfrowych: USB B, koaksjalne S/PDIF, dwa optyczne Toslink oraz Bluetooth, przy czym antenkę należy dokupić osobno. Główny włącznik zasilania umieszczono pod gniazdem IEC. Utrudnienie dostępu sugeruje, że lepiej pozostawiać wzmacniacz pod napięciem, aby za każdym razem nie musiał się wygrzewać od zera.
Płyta przednia to gruby płat szlifowanego aluminium, pozostałe ścianki – stal. Po rozkręceniu widać układ elektroniczny niemal skopiowany z CSA 100, z jedną dodatkową płytką nad dużym transformatorem toroidalnym Noratela (Noratel Sp. z o. o., a więc z Polski) o mocy 400 VA. Oprócz niego w zasilaczu znalazło się sześć kondensatorów Nichicona o pojemności 10000 µF każdy.
Przedwzmacniacz oparto na rosyjskiej triodzie Electro-Harmonix 6922EH (ECC 88). Egzemplarz z testowanego wzmacniacza pochodził z 2001 roku, czyli można powiedzieć, że to New Old Stock. Lampkę można wymienić na ECC 88 innej firmy, co zauważalnie wpłynie na barwę dźwięku. Za regulację głośności odpowiada analogowy potencjometr – błękitny Alps napędzany silniczkiem. Końcówka mocy bazuje na dwóch komplementarnych parach bipolarnych tranzystorów On Semiconductor MJL3281A/MJL1302A (po jednej na kanał), przykręconych do wspólnego radiatora, umieszczonego pod otworami wentylacyjnymi.
Porównując na oko CSA 150 z tańszym CSA 100 dochodzimy do wniosku, że to w zasadzie to samo, jedynie w trochę wyższej obudowie i z bonusem w postaci dodatkowej płytki drukowanej. Pozostałe zmiany w elektronice dotyczą nielicznych komponentów. Czy zatem warto dopłacić, czy lepiej pozostać przy tańszym modelu?
Konfiguracja systemu
Wzmacniacz grał z Audio Physicami Tempo VI, a sygnał z płyt odczytywał odtwarzacz C.E.C. CD 5. Okablowanie pochodziło z katalogu Hijiri (HCI/HCD), a prąd oczyszczony w listwie Ansae Power Tower rozprowadzały sieciówki Supreme tej samej firmy.
Wrażenia odsłuchowe
CSA 100 skrojono dla osób, które chcą mieć lampę, ale się jej boją. Konstrukcja hybrydowa oparta na podwójnej triodzie w przedwzmacniaczu i tranzystorach w stopniu końcowym ma być panaceum na podobne lęki. Dotyczą one przede wszystkim konieczności wymiany szklanych baniek, a także zmiany parametrów w trakcie użytkowania. To wiedzą wszyscy, którzy liznęli temat. Natomiast ci, którzy wgryźli się w jego miąższ, odetchną z ulgą, ponieważ te obawy odnoszą się głównie do lamp mocy. Te zużywają się znacznie szybciej od maluszka w preampie. „Znacznie” to zresztą mało powiedziane, bo ECC 88 pracuje przez wiele lat, nie wykazując oznak zużycia. Odpowiednio zaaplikowana, zapewni najważniejsze zalety triody, przede wszystkim liniowość. Sam charakter brzmienia to inna bajka, bo z hybrydy można uzyskać dowolną paletę barw, która będzie zależna głównie od zamysłu konstruktora. CSA 100 miał się jednoznacznie kojarzyć z lampą i wyszło to aż za dobrze. Jest bardziej cesarski od samego cesarza. W wokalach zaznacza swój ciepły, okrągły charakter mocniej niż niejeden układ na KT88 czy nawet EL34. Ma też, na szczęście, wiele zalet tranzystora, jak choćby wysoką moc i wynikające z niej przyległości. Więcej szczegółów znajdziecie w teście opublikowanym w listopadowym wydaniu naszego miesięcznika z ubiegłego roku („HFiM” 11/2020). Warto do niego zajrzeć, zwłaszcza że następne zdanie powie Wam wszystko: CSA 150 robi krok w kierunku tranzystora. Odczuwamy to głównie w dynamice oraz w głębi i mocy basu. Natomiast charakter brzmienia pozostaje ten sam i resztę opisu wrażeń odsłuchowych można powtórzyć słowo w słowo.
Słuchanie warto zacząć od materiału, który można określić jako „antylampowy”, bo tam powinny wyjść na jaw słabe punkty słodkiej sielanki. Dynamiczny, nasycony elektroniką koncert Marcusa Millera czy łojenie w wydaniu Dream Theater to coś, co aż się prosi o półprzewodnikowego siłacza. Wprawdzie 150 W to nie przelewki i powinno w zupełności wystarczyć, ale sam charakter dźwięku stawia na priorytety milej widziane w innym repertuarze. Tutaj liczy się przejrzystość, bas jak dzwon, dynamika bez ograniczeń – siła i energia uderzenia oraz zdolność do przekazania tempa i koncentracja na rytmie. Jeżeli stawiacie na taki rodzaj prezentacji, to nie do końca ten adres.
Copland koncentruje się na barwie. Eksponuje niuanse i podgrzewa atmosferę. Koncertowej ściany dźwięku tutaj nie będzie, podobnie jak obrazków spadających ze ścian ani brzęczących szklanek w kredensie. Mimo to hybryda dobrze się broni, a muzyki słucha się z przyjemnością.
Najważniejsza wydaje się przestrzeń. Wzmacniacz buduje obszerną scenę, po brzegi wypełnioną pogłosem. Głębia okazuje się wręcz uderzająca i „zagospodarowana” hektolitrami „grającego” powietrza. Dzięki temu odnosi się wrażenie swobody i specyficznej lekkości. Ocieplona średnica wprowadza dodatkowo romantyczny nastrój. Instrumenty mają specyficzną okrągłość, chociaż trąbce i saksofonowi przydałoby się więcej mięsistości i oparcia w niskich rejestrach. Tym bardziej, że Copland ich nie żałuje. Miłośnicy głębokiego basu powinni być zadowoleni. Schodzi on nisko. Ma wyraźnie odczuwalną masę i wpisuje się w lampowy stereotyp. Znajdziecie w nim sprężystą miękkość i misiowatość, lubianą przez wielu audiofilów. Natomiast tempo i wyrazistość rysunku znajdują się na drugim planie. Widać, że nie były tu priorytetem i nie pasowały do założonej estetyki. Hałas czterech gitar także nie jest naturalnym środowiskiem lampy, więc mamy do czynienia z uproszczeniami. Nie to, że rysunek się zamazuje. Chodzi raczej o to, że nie wychwycimy tendencji do prześwietlania faktury i podawania każdej informacji osobno. CSA 150 nie zachowuje się jak lupa. Pokazuje raczej wszystko z lotu ptaka. W każdym razie, dla fanów metalu będzie zbyt grzecznie.
I dobrze, bo jeśli ktoś rozważa zakup lampowca, to oczekuje innych atrakcji. A one pojawią się nie tylko w muzyce wokalnej. Wystarczy sięgnąć po trochę lżejszy kaliber rocka, na przykład Dire Straits, The Police czy Pink Floydów. Przestrzeń daje tej muzyce efektowną bazę, w której rozgrywają się baśniowe historie. Ciepło średnicy dodaje gitarom realizmu i przybliża je do słuchacza. Szybko przestajemy się skupiać na drobiazgach, a zaczynamy się przyglądać hojnie i pastelowo malowanym szerokim planom. Barwa instrumentów jest miła dla ucha. Można powiedzieć, że są w pewnym sensie uładnione i zaokrąglone. Odrobina „lampowego kłamstwa” została tutaj wprowadzona po mistrzowsku. Niektórzy nazwą to brzmienie „analogowym” – i też będzie w tym sporo racji. Nie słychać bowiem suchości ani metaliczności, co najłatwiej docenić w górze pasma. Ta jest dźwięczna i lotna, a jednocześnie wolna od ostrości. Na szczęście jednak udało się uniknąć nosowego zabarwienia, spotykanego w niektórych układach na EL34.
Brzmienie można generalnie określić jako szerokie, ze swoistym rozmachem, ale również wypełnione spokojem. Trudno to nazwać dystansem, bo Copland go raczej skraca. Lepiej pasuje określenie „dostojna elegancja”. Najbardziej ujmuje jednak przekazanie emocji. W przypadku wokali otrzymujemy namiastkę spektaklu, jaki znajdziemy w triodach. Tego po prostu trzeba posłuchać i jeżeli dotąd nie przeszedł wam strach przed lampą, Copland może się okazać sensownym rozwiązaniem.
Konkluzja
Problem w tym, że CSA 100 potrafi to samo i idzie nawet o krok dalej w stronę szklanych baniek. CSA 150 nie będzie więc jednoznacznie lepszy, tylko inny – bardziej uniwersalny i przez to bardziej wyrozumiały dla płytoteki. O wyborze zadecyduje raczej gust niż portfel.
Maciej Stryjecki
Źródło: HFM 07-08/2021