Roksan Caspian Platinum PR15B/ST1308
- Kategoria: Wzmacniacze
Starszym czytelnikom Roksan kojarzy się z drogimi i wyrafinowanymi gramofonami. Młodszym – z udaną budżetową elektroniką Kandy.
Obecna oferta obejmuje jedne i drugie. Do wyboru mamy trzy gramofony z wysokiej półki (20-80 tys. zł), dedykowane im ramiona i przedwzmacniacze. Po drugiej stronie znajdziemy odtwarzacze CD, wzmacniacze i tunery w okolicach 4000 zł za klocek. Najpopularniejsza część katalogu to obecnie średnia półka, czyli Caspian. Jest tam niemal wszystko: CD, wzmacniacze zintegrowane i dzielone w cenach średnio 8000 zł za element. Część serii, określana jako Caspian Platinum, stanowi obecnie pokaz możliwości Roksana. Na razie dedykowanego źródła nie przewidziano. Są za to kolumny podłogowe w zbliżonej cenie i opisywany wzmacniacz dzielony.
Budowa
Roksan pozostaje wierny swojemu wzornictwu. Od lat urządzenia są do siebie podobne. Mają charakterystyczne zaokrąglone krawędzie, a płyty czołowe cechuje minimalizm i funkcjonalność. Ponad 10 lat temu posiadałem wzmacniacz i CD tej firmy i widzę, że w kwestii obsługi nic się nie zmieniło. Pozostaje intuicyjna dzięki stosowaniu sprawdzonych rozwiązań. Na szczęście pogoń za nowoczesnością ominęła brytyjskiego producenta. Urządzenia są proste i przez to piękne. Harmonię zaburzają jedynie napisy na górnych płytach: litery jak woły, choć nie tak odpustowe, jak na monoblokach MBL-a.
Przedwzmacniacz
Uwagę przyciąga płyta frontowa zrobiona z plastra szlifowanego aluminium. Do wyboru mamy wersję srebrną albo czarną. Grubość 1 cm wskazuje, że nie oszczędzano na surowcach. Jakość wykończenia też dowodzi, że mamy do czynienia z drogimi klockami. Nie znajdziemy tu jednak fajerwerków, tylko solidną, dokładną robotę. Płat metalu mocują do stalowej skrzynki cztery masywne śruby. W centrum widać płaski wyświetlacz, który pokazuje, z jakiego źródła korzystamy. Wybieramy je gałką z lewej strony, będącą zwieńczeniem przełącznika Alpsa. Od tej samej firmy pochodzi potencjometr głośności, napędzany silniczkiem. Same pokrętła wytoczono z aluminium, ale nie są zbyt wygodne. Mogłyby bardziej wystawać, bo łapiemy je niemal za sam brzeg, a zaokrąglenia nie ułatwiają życia.
Za to podłączenia są bardzo wygodne. Wszystkie gniazda pozłocono i rozstawiono wystarczająco szeroko, żebyśmy się nie obawiali sztywnych przewodów z solidnymi wtykami. Do dyspozycji mamy jedynie wejścia liniowe. Roksan zbyt wysoko ceni swoje preampy phono, aby montować je wewnątrz wzmacniaczy. Jeżeli ktoś zdecyduje się na gramofon tej firmy, wytrzyma dodatkowy wydatek.
Wejścia podzielono na symetryczne i niesymetryczne. Line 1 i CD występują w standardach XLR/RCA – tryb wybieramy przełącznikiem. Niezbalansowane to: Tuner, Video, Line 2 i pełna pętla magnetofonowa z odsłuchem po taśmie, uruchamianym przyciskiem z przodu.
Wyjścia to dwie pary gniazd w obu standardach. Jeżeli zechcecie zastosować biamping, nie będzie przeszkód – wystarczy kupić dwie końcówki. Podłączenie jest proste jak sznurek w kieszeni.
Wyłącznik sieciowy przeniesiono do tyłu. To oczywista aluzja, żeby go nie używać zbyt często. Pobór energii na biegu jałowym wynosi 40 W.
Przedwzmacniacz, podobnie jak końcówka mocy, opiera się na czterech nóżkach, składających się z metalowego walca i grubej warstwy gumy w środku. Mają one właściwości tłumiące, a więc zastosowanie dodatkowych akcesoriów nie jest konieczne. Stalową pokrywę mocuje osiem śrub – cztery z góry i cztery z dołu.
Po jej zdjęciu widzimy układ, który do złudzenia przypomina wzmacniacz zintegrowany. Warto wspomnieć, że jest zbalansowany i zbudowany w topologii dual mono. Transformatory toroidalne ukryto pod metalową puszką. Sporą wagę przywiązano do tłumienia drgań traf. Układy sterujące korzystają z osobnego zasilacza, tym razem widocznego na pierwszy rzut oka. Jeżeli chodzi o dalszą część zasilania, to uwagę zwracają cztery kondensatory elektrolityczne o pojemności 10000 μF każdy. Zamontowano je tuż obok radiatora, do którego przykręcono osiem małych tranzystorów. Całość elektroniki mieści się na jednej płytce. Na drugiej znalazły się tylko układy wejściowe. Gniazda połączono ze ścieżkami za pomocą cienkich przewodów solid core.
W preampie brakuje mi tylko gniazda słuchawkowego. Nie każdy odtwarzacz je ma, a moje osobiste zdanie na temat nauszników jest klarowne: każdy audiofil i meloman powinien mieć dobre słuchawki, ze skąpstwa. Tylko w ten sposób możemy zapewnić sobie wstęp do high-endowego klubu za mniej niż 2000 zł. A tak wyrafinowane urządzenie jak Roksam Platinum powinno nam dać możliwość skorzystania z tej opcji. Tym bardziej, że firma nie proponuje zewnętrznego „kapodastra”.
Na koniec zostawiłem sobie pilot. Budzi mieszane uczucia. Z jednej strony jest solidny jak czołg. Aluminiowy, elegancki, ciężki i ośrubowany. Z drugiej: kto wymyślił nadmiernie liczne przyciski wielkości łebka od szpilki, na dodatek ostro zakończone? A żebyś tak, projektancie jeden, musiał tego używać do us..... śmierci, bez nadziei na ratunek!
Końcówka mocy
To kwintesencja prostoty, bo co tu kombinować? Niby nic, ale jak wskazują „osiągnięcia” konkurencji, da się prostą, stereofoniczną końcówkę ubrać jak japońską choinkę i siedem reniferów razem wziętych. Roksan, na szczęście, nie idzie tą drogą i na aluminiowej płycie pozostawił jedynie włącznik sieciowy i dwie diody. Szkoda tylko, że wycięcie w bloku jest węższe niż w preampie i przez to oba urządzenia nie wyglądają razem jak monolit. Ale podobne zastrzeżenia miałem do Spectrala, więc – jak widać – znani projektanci niekoniecznie muszą znać pojęcie symetrii. Poza tym „dzielonka” wygląda pięknie.
Z tyłu także. Wejścia/wyjścia podzielono na dwie sekcje, odpowiadające kanałowi lewemu i prawemu. Pierwsze zasilamy pojedynczym czinczem lub XLR-em (analogicznie jak w preampie tryb wybieramy przełącznikiem). Każde wyjście to dwie pary złoconych zacisków, dla dwóch par kolumn (nadmiar szczęścia, bo tak naprawdę nikt z tej opcji nie korzysta). Przyjmują wszystkie standardy połączeń.
Co ciekawe, piętrowe ułożenie wejść/ wyjść znajduje odzwierciedlenie w budowie wewnętrznej. Patrząc od przodu, z prawej strony mamy dwie płytki drukowane umieszczone piętrowo, a na nich elektronikę odpowiedzialną za każdy kanał stereo osobno. Taka topologia daje nadzieję na podobne korzyści, jak w przypadku monobloków (na przykład separacja między kanałami). Tym bardziej, jeśli przyjrzymy się zasilaniu. Tak samo, jak w preampie, transformatory ukryto pod ekranem. Mieszczą się tam aż cztery, bo nie dość, że każdy kanał potraktowano osobno, to jeszcze rozdzielono układy wyjściowe i kontrolne. Jakby tego było mało, osobny toroid zasila logikę i resztę menażerii, jak choćby dwie diody. Rozbudowanie zasilacza w końcówce mocy Roksana jest w pewnym sensie niepowtarzalne i bezkompromisowe. A jak wskazuje doświadczenie, może to mieć kluczowe znaczenie dla brzmienia.
W centrum obudowy tkwi potężny radiator. Każdy kanał obsługują dwie pary tranzystorów. Podobnie płytki przy wyjściach.
W ogóle wszystko, co widzicie na rozebranym zdjęciu, dubluje się pod spodem.
Końcówka waży 30 kg i konsumuje w szczycie 1300 W. To imponująca wartość, zwłaszcza jeżeli spojrzymy do tabelki i znajdziemy informację, że przy obciążeniu 8 omów wzmacniacz oddaje „jedynie” 130 W. Na szczęście, ta wartość przy 4 omach się podwaja, a i obciążenie 2-omowe (420 W) Roksanowi niestraszne. Pozwala to oczekiwać wysokiej wydajności prądowej i sporej mocy w czystej klasie A.
Konfiguracja systemu
Tak też jest w istocie. Końcówki Roksana możecie używać w systemie z kolumnami, których konstruktor życzy sobie „minimum 200 W”. Bo waty watom nierówne, a duszy centymetrem nie zmierzysz. W każdym razie parametr mocy jest nadużywany przez producentów i jeżeli gdzieś znajdziecie prawdziwą uczciwość, to właśnie tutaj. Tylko nie wiem, jak na tym tle wypadną 500-watowe konstrukcje z zasilaczami impulsowymi. Albo lepiej: nie chcę wiedzieć.
W każdym razie średniej wielkości elektrostaty i magnetostaty Roksan pociągnie. Dał też radę małym „cebulkom” MBL-a (efekty nie mniej zadowalające niż ze środkiem oferty tej firmy).
W teście kombinacja grała z systemem: Gamut CD 3, Audio Physic Tempo VI, okablowanie Harmoniksa. Najprostsze obciążenie pod Słońcem.
Reklama
Wrażenia odsłuchowe
Najbardziej nie lubię, jak sprzęt kombinuje. Rozumiem, że każda firma stara się wypracować własny model brzmienia, tyle że w wielu przypadkach mamy do czynienia po prostu z dziwactwem i nieprawidłowościami. Przypomina mi to sytuację, w której producent lornetki tłumaczyłby fakt, że wszystko widzimy na czerwono „ociepleniem obrazu”. A tak w ogóle to przecież sposób, w jaki każdy widzi świat, jest kwestią subiektywną. Dlatego „riposty” dystrybutorów w stylu: „to jest dla ludzi o wyrobionym guście, osłuchanych i otrzaskanych ze sprzętem” przyjmuję ze spokojem, ale w duchu sobie myślę: „poszedłbyś raz w życiu, chłopie, do filharmonii, posłuchał skrzypiec i fortepianu, to może byś przestał wreszcie opowiadać klientom kocopały”. Oczywiście, to nie do Pana.
Ten przydługi wstęp ma na celu uzmysłowić Czytelnikom, że nie każdy przymiotnik w opisie brzmienia ma znaczenie rozumiane powszechnie. Jeżeli recenzent napisze, że „Roksan brzmi wspaniale”, powinna się Wam zapalić czerwona lampka. A nuż testujący pobieżnie zapoznał się z urządzeniem i oszołomiła go jakaś cecha, której nie potrafił ubrać w słowa? Efekt trafia w jego gust, ale wcale nie musi w wasz. Zwykle spektakularne pokazanie danego aspektu brzmienia odbija się na innych i prowadzi do zakłócenia równowagi występującej w naturze, czyli na koncercie. Natomiast z pozoru chłodne i nie wartościujące określenia mogą wskazać prawdziwe zalety opisywanych klocków. A wszystko to zostało powiedziane po to, żebym mógł ze spokojem ducha napisać: Roksan brzmi normalnie.
Normalnie, zwyczajnie, a więc tak, jak tego oczekujemy i tak, jak zwykle słyszymy ulubione nagrania. Kiedy nic nas nie boli, nie przeszkadza, zapominamy o sprzęcie i oddajemy się słuchaniu. Pragmatyk powie: czy przypadkiem nie o to chodzi? Odpowiedź jest jedna, ale czy szczera?
Jeżeli jesteście w stanie powiedzieć pewnym głosem, jak na ślubie, „tak” i nie kołaczą Wam się w duchu wątpliwości, to czeka Was szczęśliwe życie w rodzinnym stadle, okraszone wieczornymi romansami z muzyką. Jeżeli krtań się nie zatyka, ale w duchu trwa wojna, oznacza to, że sprzęt jest potrzebny „do zadań specjalnych”, czyli głównie imponowania znajomym. W skrajnym przypadku osobnik nie odczuwa wyrzutów sumienia, bo już sobie z nimi poradził. Przynależność do drugiej grupy można jednak zdiagnozować na podstawie obserwacji codziennych zachowań. Sięganie po płyty, na których „jest dobry bas” bez względu na ich zawartość, a omijanie ulubionych (klasyka czy najbardziej ortodoksyjny trash metal – bez różnicy), oznacza schorzenie. Przyjrzyjcie się sobie, póki nie jest za późno. Alkoholik też uważa, że pół litra co wieczór to żaden problem.
Za tę „normalność” platynowego Roksana polubiłem do razu. Przesłuchałem na nim prawie jedną trzecią moich nowych płyt (przez miesiąc przybyło ich ponad 50) i kilka starych. W żadnym wypadku nie byłem zachwycony, poruszony ani oszołomiony, jak karp zaproszony na Wigilię. Nie chciało mi się wyrywać włosów z uszu i nosa (z wiekiem coraz więcej ich tam rośnie, za to na głowie mniej. To z kolei przykład „równowagi”, która mogłaby w przyrodzie zaniknąć i nikt by za nią nie tęsknił). Nie wczuwałem się w głosy śpiewaków, ale jakoś tak dobrze mi się słuchało i nie odczuwałem wewnętrznego przymusu powrotu do Maka MA7000. Bo klasa obu wzmacniaczy jest porównywalna, a różnice można tak naprawdę uznać za nieistotne.
Na przykład mój ulubiony Alan Parsons Project. Wszystkie perełki z najlepszego okresu grupy, czyli „I Robot”, „Ammonia Avenue” i „Pyramid” zagrały tak, jak się spodziewałem. Poprawnie, ale ostro. Niestety, wyeksponowano w nich syczącą, jaskrawą perkusję. Nie można powiedzieć, że Parsons jest złym producentem i dźwiękowcem (każdemu takie słowa powinny stanąć w gardle jak łyżeczka cynamonu – spróbujcie zjeść na sucho), ale tak się wtedy nagrywało. Na Roksanie góra jest o włos łagodniejsza. Czy oznacza to, że Mak ją uwydatnia albo Platinum wycofuje? Kwestia gustu. W każdym razie APP na Roksanie brzmi przyjaźniej. Różnica jest tak mała, że dostrzeżecie ją tylko w bezpośrednim porównaniu, a i to nie zawsze i niekoniecznie. Jest jednak mocno zaznaczona i przejrzysta.
Brytyjski wzmacniacz stara się być obiektywny i dokładny, więc takie cechy jak szczegółowość nabierają priorytetowego znaczenia. Odbywa się to jednak bez ekspozycji. Chociaż, jeżeli miałbym ustawić balans na skali temperatury i barwy, wypadałoby powiedzieć, że skala przesuwa się delikatnie na stronę obiektywnego chłodu i jasnych kolorów brzmienia. Mimo to w żadnym instrumencie nie słychać odstępstwa od naturalności. Jak nietrudno zgadnąć, w zakresie basu zachowano konsekwencję. Jest szybki i czytelny, co nie przeszkadza mu czasem pokazać potęgi.
Za to przestrzeń jest już mniej spektakularna niż w MA7000. Jeżeli porównacie brytyjską „dzielonkę” ze Spectralem albo lampą, też zauważycie, że w dalszych planach nie ma takiej swobody i rozmachu. Ale to nie wynika z braku laku albo umiejętności konstruktorów, bo postawiono tu bardziej na ekspozycję pierwszego planu. Taka koncepcja zmienia priorytety, ale też niesie wartość dodaną – większy ciężar, nasycenie i mięsistość brzmienia, skoncentrowaną... Właśnie. Wypada powiedzieć, że nie skoncentrowaną na żadnym zakresie pasma, bo średnica nie wychodzi naprzód. Ale też góra i bas znają swoje miejsce. Cały zakres przenoszonych częstotliwości stoi równiutko, jak Kompania Reprezentacyjna Wojska Polskiego, gdzie do czubków buciorów można przyłożyć linijkę. I chyba dlatego z Roksanem stosunek może być równie satysfakcjonujący, jak długotrwały.
Nie spodziewajcie się zachwytów nad skrajami pasma, ponieważ są... normalne. Czyli jednostkom zarażonym ogórkową bakterią audiofilizmu nie dostarczą uniesień i słuchania na haju, za to melomanom dadzą nieporównywalnie większą wartość i harmonię.
Cena rodzi oczekiwania, więc spieszę zdusić w zarodku powątpiewanie w możliwości brytyjskiego wzmacniacza. Bas schodzi głęboko i „huammma” z albumu Chrisa Jonesa z pewnością poruszy szklanki w kredensie. Podobnie dynamika. Wystarczy, by się poczuć jak na koncercie Deep Purple w katowickim Spodku (całkiem nieźle go nagłośnili, brawo). Podobnie muzykalność. Ta leży nie w „lampowym kłamstwie” (w tym miejscu nie oceniam lamp, a jedynie stereotyp; wiele wzmacniaczy lampowych brzmi poprawniej od tranzystora), tylko pojawia się „przy okazji”, o ile ta została złapana przez realizatora. Mamy tu do czynienia z prawdziwą, niewymuszoną kulturą i umiarkowaniem. Nie na zasadzie oszczędnego dozowania wrażeń, ale przypominającą pracę dobrego kucharza. Łatwo przesolić potrawę, dodać za dużo chili albo szafranu (tego ostatniego akurat sobie nie wyobrażam, ale to już ze względu na subtelność przyprawy. Polecam do zwykłych makaronowych zapiekanek – dzieją się cuda). Największa sztuka to zachować balans. Wtedy możemy zjeść dużo, a potrawa jest równie smaczna na początku, jak i końcu, choćby ciężko było wstawać od stołu.
Na Roksanie muzyka smakuje i mam dobrą wiadomość: nie utyjecie od niej. Chociaż Presley i Pavarotti mieliby pewnie inne zdanie.
Ponieważ wzmacniacz jest świetny, wypada, wzorem poprzednich testów, polecić równie świetną płytę. Nie musicie kupować ich razem, tym bardziej, że pewnie nie wyjdzie taniej. Ale jeżeli nie lubicie muzyki klasycznej, w dodatku fortepianowej, to może album Deutsche Grammophon coś w tej sprawie zmieni? Warto spróbować. Tym razem repertuar rzadko nagrywany, choć popularny: „Obrazki z wystawy” Musorgskiego („Pictures at an Exhibition” nr kat. 437 667-2). Jak wspaniała i natchniona to muzyka, nie muszę klarować. W przypadku kompozytorów rosyjskich z tego okresu mamy do czynienia z instrumentacją efektowną i przerastającą eksperymenty hollywoodzkich „taperów” o trzy klasy. Ale tym razem przyjdzie posłuchać transkrypcji na fortepian. W tej postaci utwór jest niesłychanie trudny. Stawia wyzwania podobne jak w „Islameju” Bałakiriewa, którego „dotyka się” dopiero po wykonaniu wszystkich koncertów Rachmaninowa i Brahmsa. Problemy techniczne, karkołomne jak poczwórny aksel, to skromny początek. Dopiero na ich bazie buduje się barwę. Ta jest sednem sprawy. Fortepian ma brzmieć jak orkiestra. W jednej chwili trzeba budować kilka skrajnie różnych planów. Słyszałem kilka wykonań, ale to jest jednym z najlepszych, o ile nie... Nie posuwajmy się do skrajnych opinii, bo nie wypada ani w stosunku do Roksana, ani Ivo Pogorelicha – bohatera akapitu.
Znany jest z szaleństw i z tego, że wychodził na deski FN w swetrze, ale tutaj gra normalnie, nie jak „Scherza” Chopina. Oczywiście, są emocje na granicy egzaltacji, ale to nie Pogorelich za nie odpowiada, tylko Musorgski. Obaj zmieniają się jak para kameleonów. Są kompatybilni jak gniazdo w ścianie z wtyczką żelazka. Każda część cyklu to inna planeta i obszar percepcji. Na koniec najlepsze – potęga „Wielkiej Bramy Kijowskiej”, jak się okazuje, nie potrzebuje setki muzyków. Wystarczy aż nadto jeden, za to genialny. Po tej, opanowanej, ale mimo wszystko histerii nie powinno nastąpić już nic; najwyżej kawa i ciastko. Chyba tylko „Islamej” Bałakiriewa nadaje się na kontynuację. Pogorelich wybrał inaczej.
Może jeszcze lepiej pasowałby „Totentanz” Liszta w wersji solo, bez orkiestry (jest, karkołomna)? A najlepiej wszystkie trzy sztuki w pakiecie. Tym bardziej, że Pogorelich powiedziałby, że „wszystko jest pod palcami”. Jak następny orzeszek, a raczej skarbek. O nim dalej.
Do Musorgskiego dostajemy bonusik w postaci „Valses nobles et sentimentales” Ravela. Repertuar niełatwy do grania, co innego – do słuchania. Nie narzekajmy – pasuje (chociaż lepszy byłby „Gaspard de la Nuit” – „Scarbo”! Pogorelich grał go wielokrotnie; znajdzie się dokumentacja na YouTubie, poszukajcie), chociaż monumentalny akord Musorgskiego zakończyłby całość wystarczająco dosadnie. Na winylu mielibyśmy dwie strony i tak tę płytę sugeruję traktować.
Nagranie jest normalne. Ani wybitne, ani imponujące, ale... W połowie „Obrazków” zaczynamy doceniać jego kulturę i naturalność, a potem jest coraz lepiej. Nic więcej nie trzeba. Ba! Każda ingerencja mogłaby je zepsuć. Jak powiedział kiedyś właściciel Quada: „jeżeli komuś brakuje basu, niech sobie weźmie tekturowe pudło i kopie w nie w rytm muzyki”. Dodam, że jeżeli po przeczytaniu tej recenzji nie kupicie polecanej płyty, to proszę nie dzwonić do mnie po poradę w kwestii wyboru kolumn, już to kabli.
I to by było na końcu, co i by było na początku, jak mawiał jeden z moich nauczycieli w zamierzchłych czasach.
Konkluzja
Tyle było cytatów, że wypadałoby zakończyć kolejnym, dosadnym. Tyle że nie mam ochoty poszukiwać w pamięci ani greckich filozofów, ani chińskich przysłów (jeżeli nie masz nic do powiedzenia, zawsze wybawi cię chińskie przysłowie). Wolę wrócić do „Obrazków z wystawy”, Pogorelicha i Roksana. A Bałakiriewa, Totentanza solo i Skarbka dośpiewać sobie w głowie. I nic nie mówić. Pies jak je, to nie szczeka.
Normalnie...
Autor:Maciej Stryjecki
Źródło: HFiM 09/2011