Prima Luna EVO 300
- Kategoria: Wzmacniacze
Od wielu lat widok wzmacniaczy Prima Luny działa na mnie jak słynna Proustowska magdalenka. Wystarczy, że zobaczę logo firmy, spojrzę na prześwitujące zza metalowej osłony rozżarzone lampy i już jestem myślami na warszawskim Audio Show roku pańskiego 2005.
Pamiętam, jak snułem się po ciasnych korytarzach hotelu Sobieski, a moje sterane nadmiarem decybeli uszy były już kompletnie obojętne na kolejne wynalazki wielkości gdańskich szaf, zasilanych końcówkami mocy o poborze energii dorównującym spawarce. I właśnie wtedy, jakimś zrządzeniem losu, zabłąkałem się do niewielkiej salki, w której grał wyjątkowo skromny zestaw: lampowy wzmacniacz Prologue One, podłączony do odtwarzacza CD firmy Usher i legendarnych już dziś minimonitorów S-520 tej samej wytwórni.
Był to bodaj najlepszy dźwięk, z jakim się zetknąłem na tamtej imprezie – kojąco ciepły, przestrzenny i niesłychanie muzykalny. Choć zarówno wzmacniacz, jak i kolumny były mikre, potrafiły wyczarować obszerną i poukładaną scenę. Tego mi właśnie było trzeba – usiadłem i zatopiłem się w muzyce.
Brzmienie tamtego zestawu do dziś wspominam z rozrzewnieniem, a sądząc po liczbie zasłuchanych osób, biorących udział w prezentacji, nie byłem jedynym, na którym Prima Luna zrobiła wrażenie. Jeśli się nie mylę, był to warszawski debiut holenderskiej marki, która startowała z bardzo skromnego pułapu i oferowała tzw. wzmacniacze na każdą kieszeń.
Obecnie Prima Luna to prawdziwy potentat (już nie tylko holenderski, ale holendersko-amerykański). Firmowy katalog może przyprawić o zawrót głowy: osiem wzmacniaczy zintegrowanych, sześć przedwzmacniaczy, siedem końcówek mocy… i jeden lampowy DAC. Firma skupiała się do tej pory wyłącznie na wzmacnianiu sygnału w przeróżnych konfiguracjach. Niewykluczone jednak, że ostatnia wymieniona pozycja to jaskółka, która zapowiada ofensywę w dziedzinie źródeł cyfrowych. Poczekamy, zobaczymy. Na razie zajmijmy się trzonem oferty, czyli jednym ze wzmacniaczy zintegrowanych.
Budowa
EVO 300 zajmuje w katalogu Prima Luny drugą pozycję od góry. Na serię Evolution (stąd skrót w nazwie) składają się cztery urządzenia, obsadzone popularnymi pentodami EL34 (po dwie na kanał) oraz podwójnymi triodami sterującymi 12AU7. Wszystkie lampy otrzymały firmowe oznaczenia, a ich pochodzenie skrywa mrok tajemnicy. Wzmacniacze EVO 300 i EVO 400 są na pierwszy rzut oka prawie nierozróżnialne, ale diabeł tkwi w szczegółach – nieco inna jest konstrukcja wewnętrzna oraz oddawana moc. Dopiero w przypadku EVO 200 i EVO 100 widać różnicę: zastosowano w nich po dwie zamiast trzech podwójnych triod na kanał, a w dodatku EVO 100 jest znacznie węższy niż reszta urządzeń.
Gdy patrzymy na zdjęcia EVO 300, wzornictwo nie przyprawia o zawrót głowy. Ot, lampowa klasyka, czyli płaska obudowa, lampy z przodu, a transformatory z tyłu, we wspólnej osłonie. Jednak po wyjęciu z pudełka wzmacniacz prezentuje się o niebo lepiej niż na zdjęciach. Zawdzięcza to – po pierwsze – umiejętnie dobranym proporcjom, a po drugie – starannemu wykończeniu. Lakier proszkowy o połyskliwej fakturze (prawdopodobnie ciemnoszary, ale będąc częściowym daltonistą, nie dam sobie ręki uciąć) efektownie załamuje światło i podkreśla głębię koloru. Wygląda to na tyle ciekawie, że nie żałowałem nawet braku chromowanych „kominów” transformatorów, które potrafią pięknie załamywać światło lamp, kiedy urządzenie pracuje w półmroku.
Włącznik sieciowy z boku.
Bezproblemowy dostęp
do bezpiecznika.
Awangardowy dodatek stanowi pomysłowa osłona lamp: druciana „klatka” w formie ćwierćwalca, zamkniętego z boku grubymi szybkami. Wchodzi ona bardzo miękko i pewnie w wyściełane gumą otworki, których prawie nie widać. Pręty rozlokowano tak, że nie przysłaniają żaru lamp, doskonale natomiast spełniają swoją funkcję i chronią szklane bańki przed kotami, dziećmi oraz innymi plagami. Osłona się wprawdzie nagrzewa, ale nie na tyle, żeby nie dało się jej schwycić gołymi rękami.
Schludnie i funkcjonalnie,
ale podziałka by się przydała.
Na przedniej ściance, tak jak we wszystkich wzmacniaczach Prima Luny, znajdziemy tylko dwa pokrętła: prawe służy do wyboru źródła, a lewe – do regulacji głośności. Trochę szkoda, że tego ostatniego nie zaopatrzono w podziałkę bądź diodkę, która wskazywałaby aktualne położenie potencjometru. W centralnym punkcie przedniej ścianki zamontowano trzy diody. Po włączeniu wzmacniacza środkowa będzie się palić na czerwono i sygnalizować, że oto lampy się jeszcze nagrzewają, a do głośników nie popłynie sygnał. Proces zajmuje około minuty. Kiedy lampy osiągną optymalną temperaturę pracy, z wnętrza obudowy usłyszymy kliknięcie, a dioda zmieni kolor na zielony. Można już słuchać muzyki.
Diody po lewej i prawej stronie pokazują, w jakim trybie gra urządzenie: triodowym albo pentodowym. O nich jeszcze wspomnimy. Tymczasem zerknijmy na dolny prawy róg. Znajdziemy tam wyjście 6,3 mm (duży jack), ponieważ wszystkie modele z serii EVO zostały wyposażone we wzmacniacz słuchawkowy. Co ciekawe, nie zrealizowano go na osobnej płytce czy scalaku. Układ jest dokładnie ten sam, co dla głośników, z tą różnicą, że sygnał płynący do wyjścia słuchawkowego przechodzi przez dzielnik napięcia. Teoretycznie EVO 300 powinien wysterować dowolne słuchawki.
Przełączniki do słuchawek
i ustawiania prądu spoczynkowego.
Jeśli we wzmacniaczu pracują słabsze
EL34, uważajmy na prawy przycisk.
Włącznik zasilania umieszczono na lewej ściance bocznej. Na prawej znalazły się dwa identycznie wyglądające przełączniki, które pełnią różne funkcje. Za pomocą pierwszego, oznaczonego skrótami LS-HP, decydujemy, czy sygnał ma popłynąć do głośników (loudspeakers), czy do słuchawek (headphones). Drugim ustawiamy wartość prądu spoczynkowego: w dolnym położeniu będzie on niski i nim zasilimy standardowe EL34. Natomiast wysoki bias wybierzemy przy lampach dużej mocy, takich jak KT120 czy nawet KT150, z którymi EVO 300 również jest kompatybilny. Proste, choć trzeba uważać, by przypadkowo nie uruchomić wysokiego prądu, kiedy działają słabsze pentody. Wzmacniacz jest prawdzie wyposażony w liczne zabezpieczenia, ale same lampy mogą tego nie przeżyć. Gdyby już doszło do najgorszego albo gdyby któraś z lamp mocy oddała ducha z przyczyn naturalnych, poinformuje nas o tym miganiem na czerwono jedna z czterech mikroskopijnych diodek na górnej płycie. Dzięki temu nie trzeba będzie szukać na ślepo źródła awarii, co z pewnością oszczędzi nam czasu i nerwów.
Tylną ściankę urządzono bardzo „po amerykańsku”. Króluje tu wystawna funkcjonalność, o której większość europejskich i japońskich producentów ma pojęcie cokolwiek blade. Oprócz bardzo dobrej jakości terminali głośnikowych, do dyspozycji przewidziano pięć wejść liniowych. Do tego osobne wyjście do subwoofera, pętlę magnetofonową oraz „przelotkę” do kina domowego, czyli de facto wejście do końcówki mocy. Patrząc na to bogactwo dziurek, przypomniałem sobie kilka wzmacniaczy lampowych uznanych firm, które za znacznie większe pieniądze oferowały użytkownikowi jedno wejście liniowe, a producenci motywowali to „puryzmem konstrukcji”. Doprawdy, wiele jest sposobów, żeby usprawiedliwić sknerstwo.
Prima Luna ma kilka istotnych cech, które sprawiają, że na tle licznej konkurencji zawsze będzie się wyróżniać na plus. Pierwszą jest wspomniana możliwość przełączania trybu pracy lamp – z pentodowego na triodowy i na odwrót – i to w locie. Większość producentów zaleca (lub wręcz nakazuje) wyłączenie wzmacniacza przed taką operacją, co oczywiście pozbawia nas przyjemności przeprowadzania błyskawicznych porównań. W dodatku w innych urządzeniach tryb zmieniamy najczęściej za pomocą przełącznika ukrytego gdzieś „na peryferiach” obudowy, co także nie ułatwia zadania. W przypadku Prima Luny możemy to zrobić, nie wstając z kanapy, za pomocą przycisku na pilocie. Istny raj dla leniwego audiofila!
Drugą istotną cechą EVO 300 jest uniwersalność. Testowany model to właściwie lampowa platforma, dzięki której można dobrać rodzaj brzmienia do indywidualnych upodobań i charakteru sprzętu towarzyszącego. Efektywny system automatycznej kalibracji lamp umożliwia stosowanie praktycznie wszystkich dostępnych na rynku pentod (producent deklaruje, że także tych, które jeszcze nie powstały). A ponieważ, jak sam się przekonałem w czasie testu, pentoda pentodzie nierówna, otwiera to ogromne możliwości, o których posiadacze sprzętu na półprzewodnikach mogą jedynie pomarzyć.
Wnętrze jest wyjątkowo
schludne i przejrzyste.
Nieliczne kable poprowadzono
w wiązkach.
Kiedy zerkniemy pod obudowę, od razu zwrócimy uwagę na przejrzystość układu elektronicznego. Wielka w tym zasługa montażu przestrzennego (punkt do punktu). Nie znajdziemy tu kilometrów przewodów ściśniętych w wiązki bądź plączących się po całym wnętrzu. Tam, gdzie nie dało się zrezygnować z kabla, konstruktor wykorzystał wysokiej jakości szwajcarski przewód wykonany z pokrytej srebrem monokrystalicznej miedzi beztlenowej, otoczonej teflonowym dielektrykiem.
Bardzo poważnie potraktowano też kwestię zasilania. Transformator toroidalny zamknięto w metalowej obudowie i zalano żywicą, która ma redukować poziom szumów, tętnienia oraz chronić uzwojenia przed wilgocią. Według deklaracji producenta, transformatory projektowane są od podstaw przed Prima Lunę i nawijane we własnej fabryce. Dodatkowo zastosowano w nich autorski układ o nazwie AC Offset Killer, który ma obniżać szum do niezauważalnego poziomu i to niezależnie od jakości prądu, który popłynie z gniazdka.
Montaż przestrzenny
i fachowe lutowanie.
Z myślą o redukcji szumów wykorzystano także szczelne przekaźniki selektora wejść, które zamykają się po wybraniu źródła (a więc nie wnoszą do sygnału zniekształceń), oraz rezystory japońskiej firmy Takman, o bardzo dobrych parametrach i liniowości pracy.
Na koniec poruszmy temat ceny. O wielu urządzeniach high-endowych można powiedzieć, że kosztują krocie. Tym razem byłby to nietakt. Sugerowana przez producenta cena EVO 300 w USA to 4000 dolarów (netto, czyli bez podatku stanowego, który jest doliczany przy kasie). O 1000 dolarów więcej zapłacimy za najwyższy model. Polski dystrybutor życzy sobie za EVO 300 nieco ponad 19000 złotych. Warto pamiętać, że w przypadku wielu wzmacniaczy lampowych z Japonii, Francji bądź Niemiec jest to często suma, jaką trzeba wyłożyć za podstawowy model w katalogu. W przypadku Prima Luny sięgamy od razu na górną półkę.
Żeby jednak nie było tak do końca różowo, wspomnijmy o pilocie. Jest bardzo solidny, wykonany z metalu i całkiem poręczny. Biada jednak temu, kto postanowi wymienić w nim baterie, nie przygotowawszy sobie uprzednio specjalistycznego sprzętu w postaci wkrętaków zegarmistrzowskich. Obudowę spajają cztery miniaturowe śrubki. Dla ułatwienia, każda jest ukryta pod gumową nakładką, którą trzeba uprzednio ściągnąć. A niech któryś element spadnie na dywan…
Audiofilska międzynarodówka: szwajcarskie przewody, francuskie kondensatory, japońskie oporniki, chiński montaż, holendersko-
-amerykański właściciel. Cena polska.
Konfiguracja
Na własny użytek przyjąłem kiedyś przelicznik, który pomaga mi z grubsza ocenić wydajność wzmacniacza: 1 wat z lampy to jak 2,5 wata z tranzystora. Inżynier elektronik zapewne by mnie wyśmiał lub wyzwał od nieuków. Uważam jednak, że jako humanista mogę sobie pozwolić na taką dezynwolturę – zwłaszcza że do tej pory się sprawdzała. W przypadku Prima Luny również. 42 waty z czterech EL34 potrafią wysterować kolumny mniej więcej tak, jak porządny stuwatowy tranzystor. Choć użyte w teście Dynaudio Contour 1.8 mają niską impedancję i efektywność, holenderski piecyk nawet nie miauknął, a potencjometr nigdy nie wykraczał poza godzinę jedenastą. Można zatem przyjąć, że urządzenie poradzi sobie z większością dwu- i trójdrożnych kolumn, pod warunkiem, że te nie mają jakichś wyjątkowo nieprzyjaznych parametrów.
Lampy niewiadomego
pochodzenia, za to brzmienie…
Miód na serce audiofila.
Oprócz wymienionych EL34, w teście użyłem mocniejszych KT120, które otrzymałem dzięki uprzejmości dystrybutora. Sygnał płynął z tandemu Primare CD 32 (transport) i Hegel HD 25 (przetwornik c/a), połączonego przewodem cyfrowym Tellurium Graphite, a do wzmacniacza był doprowadzany Cardasami Neutral Reference RCA. Kable głośnikowe stanowiły Nordosty Red Dawn, które zwykle lubią się z lampą.
Wrażenia odsłuchowe
Słuchałem już końcówek mocy w klasie D, które udawały lampę i licznych lamp, które chciały uchodzić za bezwzględne tranzystory. Konstruktorzy Prima Luny oszczędzili nam, na szczęście, podobnych wygibasów i zestroili urządzenie tak, by miało w sobie wszystko, czego można się spodziewać po dobrze zaprojektowanym wzmacniaczu lampowym
Lampy niewiadomego
pochodzenia, za to brzmienie…
Miód na serce audiofila.
.
Ultra linear
EVO 300 oferuje pięknie ułożony w przestrzeni, plastyczny dźwięk, który od samego początku ujmuje słuchacza swoistą łagodnością, połączoną z delikatnym zamgleniem.
Wzmacniacz nie próbuje na siłę wykazać, że należy do urządzeń wybitnie analitycznych (bo nie należy). Mimo to nie przypuszczam, ażeby ktokolwiek narzekał na brak szczegółów, zwłaszcza w górze pasma. Zostały one pokazane niejako przy okazji, a główny nacisk położono na spójność obrazu dźwiękowego. Prima Luna odmalowuje go po mistrzowsku, ponieważ granice między zakresami praktycznie tu nie istnieją – bas płynnie przechodzi w średnicę, ta zaś w soprany. To samo tyczy się wspaniale oddawanych barw, które pozostają jednorodne w całym paśmie.
Jeśli nie mamy w domu zwierząt,
dzieci ani energicznych pań
do sprzątania – może tak zostać.
Choć estetyka przekazu jest nieco złagodzona, wcale nie oznacza to, że wzmacniaczowi brakuje dynamiki. Ta, zwłaszcza w trybie pentody, jest na tyle zadowalająca, że w ostrzejszym repertuarze odzywa się wyraźnie zaznaczony rytm i punktualny bas o przekonująco oddanej fazie ataku. Mocna pulsacja elektrycznej gitary i uderzenia bębnów zostają oddane sugestywnie. Sam bas jest nieco ocieplony (choć nie spowolniony). Nie brak mu wypełnienia, a i zapuszcza się całkiem głęboko. Jego kontury nie zostały wycięte żyletką, ale ich przyjazny uszom charakter idealnie się sprawdzi w akustycznym jazzie, muzyce środka czy wokalistyce, nadając całości bardziej ludzki wymiar. Ten, kto lubi słuchać pracujących jak młot pneumatyczny sekcji rytmicznych, i tak wybierze mocne tranzystory. Przyznam, że lata temu sam zachwycałem się zimnym jak damasceńska stal i chirurgicznie precyzyjnym basem, jaki potrafią wygenerować układy półprzewodnikowe. Sęk w tym, że taki sposób prezentacji potrafi na dłuższą metę zmęczyć, zwłaszcza kiedy chcemy przy muzyce po prostu odpocząć bądź posłuchać czegoś ot tak, dla przyjemności.
Czy EVO 300 obsadzony lampami EL34 brzmi słodko? Powiedzmy, że ma w sobie tyle słodyczy co rozsądnie posłodzona herbata. Do dobrego earl greya zawsze można dodać pół łyżeczki cukru trzcinowego – herbata nie straci swojego aromatu, za to wyraźnie złagodnieją obecne w niej cierpkie taniny (w naszym przypadku będą to zapewne znienawidzone sybilanty). Oczywiście, można też bez umiaru sypać najtańszy cukier biały, ale wtedy napój w filiżance zamieni się w herbatopodobny ulepek.
Oko Saurona. Dopóki lampy
się nie nagrzeją, pozostanie czerwone.
Diody po obu stronach informują
o trybie pracy. Nieświecące oko
to odbiornik podczerwieni pilota.
Trioda
W przypadku Prima Luny o przesłodzeniu nie ma mowy, nawet po przejściu w tryb triody. W tym ustawieniu z pewnością robi się cieplej oraz bardziej kameralnie, ale kontury pozostają w miarę wyraźne, a dźwięk nie robi się pulpowaty. Barwa szlachetnieje i nabiera gęstszych odcieni, co niewątpliwe docenimy w muzyce synkopowanej i pozostałych gatunkach, w których liczy się tworzony przez muzykę klimat. Chyba wielu z nas przyzna, że są momenty, kiedy najistotniejsze są nastrój, atmosfera i muzykalność. Techniczne podejście, objawiające się dążeniem do neutralności za wszelką cenę – także za cenę komfortu słuchania – schodzi w takich sytuacjach na dalszy plan.
Tym, co może zniechęcić do triodowego trybu w EVO 300, jest zdecydowane pogorszenie parametrów dynamicznych i dostrzegalne zawężenie przestrzeni. To ostatnie może zaskakiwać, bo przecież triody słyną z holograficznej sceny; na własne uszy mogłem się przekonać, co potrafią słynne Western Electric 300B. Widocznie jednak pentoda w trybie triody to nie do końca to samo co „prawdziwa” trioda (czy jest na sali elektronik?), dlatego po wielokrotnym przełączaniu trybów guzikiem na pilocie, pozostałem przy ustawieniu „ultra linear”.
Duży, ciężki i funkcjonalny
sterownik. Czego chcieć
więcej? Łatwiejszej
wymiany baterii
Jednak ultra linear
Im dłużej słuchałem amerykańsko-holenderskiej konstrukcji, tym bardziej dochodziłem do wniosku, że mam do czynienia z uniwersalnym wzmacniaczem. Prima Luna okazała się elastyczna pod względem repertuaru i z każdego starała się wycisnąć to, co najlepsze. Owszem, dało się odczuć dominację „lampowości”, ale kiedy sytuacja tego wymagała, dźwięk się dyscyplinował; stawał wyrazisty i szczegółowy.
Ujęła mnie cecha, którą muzykalni Włosi nazywają „ripieni”, a więc „wypełnienie”, „treść” bądź – w znaczeniu kulinarnym – „nadzienie”. Tak właśnie wybrzmiewały instrumenty dęte oraz ludzkie głosy. Były pełne, mięsiste i wspaniale nasycone alikwotami. Taka cecha nieodmiennie przekłada się na realizm i namacalność, a zatem to, czego poszukujemy chyba w każdym sprzęcie grającym.
Wersja z kratką wygląda
bardziej intrygująco.
Jeżeli chodzi o wykreowanie atmosfery zadymionego klubu jazzowego, to będzie bardzo trudno znaleźć coś porównywalnego w tym segmencie cenowym. Nie trzeba nawet włączać trybu triodowego – standardowe EL34 radzą sobie doskonale.
Wspomnieliśmy już, że dźwięk jest przekonująco ułożony w przestrzeni, a w dużej mierze wynika to z precyzyjnej głębi ostrości. Prima Luna lubi budować dalsze plany, jak również chętnie i wyraźnie pokazuje to, co się dzieje przed linią bazy. Tę gradację wyraźnie było słychać na gęsto zaaranżowanym albumie Agi Zaryan „The Book of Luminous Things”, gdzie głos wokalistki – pełny i nasycony – wyraźnie wychodził do słuchacza, a instrumenty były rozrysowane na łuku za kolumnami. Czuło się sporo powietrza i oddechu, choć nie obraziłbym się, gdyby dźwięk nieco chętniej wychodził też poza boczne ścianki kolumn.
Boczne szybki są nie tylko
funkcjonalne, ale także stylowe.
KT120
Sytuacja zmieniła się diametralnie po zmianie lamp na KT120. Przestrzeń zrobiła się olbrzymia, wręcz przepastna, a moje zastrzeżenia do nieśmiałego wychodzenia dźwięków na boki przestały być aktualne. Co więcej, rozciągnięta wszerz i wzdłuż scena całkiem się uniezależniła od rozstawienia kolumn. Jednak dziedziną, w której nastąpił najbardziej zauważalny przeskok jakościowy, była dynamika. O ile z EL34 było pod tym względem całkiem nieźle, o tyle z mocniejszymi KT120 ponadprzeciętna dynamika stała się cechą dominującą. „Czad, moc i otwartość” – zapisałem w notatkach, pełen uznania dla zdolności, bądź co bądź, tylko czterdziestokilkuwatowego wzmacniacza.
Niestety, była też druga strona medalu. Dźwięk generowany przez mocniejsze lampy stał się napastliwy i stracił lampowy powab. W brzmieniu KT120 nie można się było doszukać choćby śladu gładkości, ciepła czy atencji dla barw, a zatem cech, których EL34 dostarczały w ilościach co najmniej satysfakcjonujących. Powróciłem zatem do zestawu fabrycznego, by już po chwili pławić się z rozkoszą w muzyce przez duże „M”. To było to.
Prima Luna Evo 300
Konkluzja
W Prima Lunie po raz kolejny odnalazłem to, co przed laty tak mnie urzekło na Audio Show – ponadprzeciętną muzykalność. I nawet jeśli EVO 300 nie jest mistrzem neutralności, to bardzo trudno będzie mu znaleźć godnego rywala w porównywalnym budżecie. Nie tylko ze względu na brzmienie – dojrzałe, przestrzenne i barwne – lecz także z uwagi na liczne możliwości konfiguracji. Możliwości, z których, jak przypuszczam, większość nabywców holenderskiego wzmacniacza skwapliwie skorzysta.
Bartosz Luboń
Źródło: HFM 11/2019