HFM

artykulylista3

 

Vincent SV-227

4150092015 20

Vincent SV-227 to kolejna hybryda w tym teście, jednak pod względem wyposażenia i funkcjonalności jest przeciwieństwem recenzowanego po sąsiedzku wzmacniacza Rogue Audio Sphinx.


Potężnym gabarytom towarzyszy zwykle równie obszerny dźwięk i jeśli komuś podoba się taki charakter, to nie ma podstaw do krytyki. Na pierwszy rzut oka SV-227 wpisuje się w tę tradycję, ale pod pewnymi względami otwiera nowy rozdział w dziejach niemieckiej marki.



Budowa
Wykonany ze szczotkowanego aluminium front zdobi kilka pokręteł i przycisków, bez których założyciel Vincenta Uwe Bartel chyba nie wyobraża sobie życia. Poza zwyczajowym potencjometrem i wybierakiem źródeł mamy tu regulację wysokich i niskich tonów oraz loudness. Dla audiofilów przewidziano tryb „tone”, omijający powyższe atrakcje. Centralnie umieszczono włącznik zasilania. Nie przewidziano trybu czuwania.
Tył zasługuje na słowa uznania. Obok pięciu wejść liniowych znajdziemy tam gniazdo USB typu B, pozwalające podłączyć komputer lub laptop. Pod nimi ulokowano wyjście z przedwzmacniacza i pętli magnetofonowej, zaś centralny obszar zaanektowały cztery pary wyśmienitych zacisków głośnikowych. Wśród recenzowanych w tej grupie wzmacniaczy właśnie te w SV-227 prezentują najwyższy poziom.
Wnętrze podzielono na cztery ekranowane komory, w których zlokalizowano zasilacz, przedwzmacniacz oraz oddzielone od siebie końcówki mocy. 

 

1726092015 01

Wymiana chińskich triod na coś godniejszego powinna zająć najwyżej kwadrans.

 
Podstawę zasilania tworzy potężny, ekranowany toroid, któremu w dużej mierze wzmacniacz zawdzięcza swą masę. Tuż obok umieszczono układ miękkiego startu. Pozostałe elementy zasilacza, w tym po dwa 10-tysięczniki Rubycona, przypisane każdemu kanałowi, rozmieszczono na płytkach z końcówkami mocy. Tuż za panelem przednim widać sekcje wejścia i przedwzmacniacza, oparte na trzech podwójnych triodach 12AX7 (ECC83), otoczonych kondensatorami Wimy. Wejścia są załączane przekaźnikami Takamisawy, a za regulację głośności odpowiada zmotoryzowany niebieski Alps. Nie znalazłem natomiast informacji na temat zamontowanego we wzmacniaczu przetwornika c/a. Milczy na jego temat producent; milczy Internet. Faktem jest jednak, że radził sobie z plikami 24/192.
Końcówki mocy pracują w klasie AB. Zbudowano je z tranzystorów Toshiby. W każdym kanale pracują po dwie pary MOSFET-ów, przymocowanych do odlewanych radiatorów. Całość prezentuje się świetnie.

1726092015 01

Każda sekcja została zaekranowana, a otwory na kable dodatkowo wyłożono plastikowymi ochraniaczami zapobiegającymi uszkodzeniu.


Wrażenia odsłuchowe
Na wstępie wspomniałem o nowym rozdziale w historii Vincenta, pisanym przez SV-227. Jego tytuł to „Brzmienie”. Owszem, spodziewałem się żywego i dynamicznego grania, ale pod względem jakości dźwięku SV-227 ma wiele cech topowego SV-800. Konstruktorom udało się połączyć najlepsze cechy brzmieniowe lamp i tranzystorów.
Największą zaletą tej hybrydy jest jej uniwersalność. W poprzednich latach praktycznie wszystkie testowane przez nas tańsze modele odznaczały się trudno skrywaną niechęcią do klasyki i ochoty do grania nabierały dopiero po podłączeniu instrumentów do prądu. Powyższe obserwacje poczyniło też kilku moich znajomych. Pierwszym testowanym przez nas niemieckim piecem, który darzył sympatią muzykę dawną, był topowy SV-800, a SV-227, choć ze średniej półki cenowej, właśnie do niego dołączył.

1726092015 01

Vincent SV-227



Dosłownie przecierałem uszy ze zdumienia, słuchając dzieł Haendla, Bacha i Mozarta. W brzmieniu Vincenta bez trudu odnalazłem charakterystyczne cechy wynikające z obecności lamp, czyli słodką średnicę i gładkie, aczkolwiek przejrzyste wysokie tony, połączone z lekko podkreśloną podstawą basową oraz dynamiką mocnych tranzystorów. Wszystko to sprawiło, że niemiecki wzmacniacz grał całym sobą i angażował się w odtwarzaną muzykę. Co zaskakujące, SV-227 okazał się wrażliwy na sposób realizacji nagrań. Zupełnie inaczej wyglądała panorama stereofoniczna w przypadku rejestracji wykonanych w technice bliskiego i dalekiego pola, w dodatku w tych ostatnich dość wyraźnie różnicował warunki akustyczne poszczególnych sal koncertowych i kościołów. W „Koncertach Brandenburskich” zaskakująco połączył linię melodyczną klawesynu z timingiem kontrabasu, co sprawiło, że już na tym etapie zacząłem przytupywać w rytmie epokowego dzieła lipskiego kantora. Czyżby Jan Sebastian napisał pierwszy rockandrollowy numer w dziejach świata? 

1726092015 01

Ciężki, aluminiowy pilot obsłuży tylko wzmacniacz.



Niskie tony to osobna kategoria. Mocny, gęsty, kontrolowany bas przypominał zawodnika sumo – z pozoru ciężkiego i dobrotliwego, ale gotowego w ułamku sekundy przeprowadzić błyskawiczny atak i powrót w bezpieczne rejony.  
W muzyce jazzowej i rockowej lampowy pierwiastek wysunął się na pierwszy plan. Plastyczny, ocieplony i zmysłowy głos kobiecy potrafił przyprawić o  dreszcze, a saksofon Benny Watersa dosłownie ociekał seksem. Dzięki bardzo dobrej przejrzystości słyszalna była większość głosek szeleszczących, jednak nie odznaczały się one nadmiernie na tle średnicy. Bardzo dobrze poczynał sobie także bas, który zachował głębię i zwinność z muzyki klasycznej i nie uległ pokusie zbytniego akcentowania wyższego podzakresu.
Gdy przyszła pora na część rockową, o brzmieniu SV-227 wiedziałem już wszystko. Mogłem sobie ją odpuścić, ale z prawdziwą przyjemnością zanurzyłem się w dźwięki „Wish You Were Here”, „Selling England by the Pound” i innych kamieni milowych muzyki lat 70. Brzmienie Vincenta nie miało tej magii i aury wyjątkowości, jakiej doświadczyłem ze wzmacniacza Rogue Audio, zamiast nich były jednak zaangażowanie, prawdziwa radość i witalność. Spośród testowanych wzmacniaczy niemiecki piecyk także najlepiej poradził sobie z ciężkimi riffami Rammsteinu, ale w tym wypadku odezwał się w nim chyba duch patrioty.

1726092015 01

Vincent SV-227, jako jedyny w teście, umożliwia bezpośrednią współpracę z komputerem.




Konkluzja
Gdybym na początku swej audiofilskiej przygody trafił na Vincenta SV-227, byłbym szczęśliwy jak świnia w błocie. A i teraz na jego wspomnienie uśmiecham się do siebie w głębi duszy.
 



 

 

  vincent sv227 o




Mariusz Zwoliński
Źródło: HFM 09/2015

Pobierz ten artykuł jako PDF