HFM

artykulylista3

 

Cary Audio Design SLP03 + CAD-120S

78-82 02 2010 01Cary Audio Design z Północnej Karoliny istnieje od 1989 roku. Założył ją konstruktor Dennis Had, a w przedsiębiorstwo z prawdziwego zdarzenia zmienił Billy Wright.

Powszechnie firma jest kojarzona z lampami, ale rzeczywistość okazuje się bardziej skomplikowana.Obecną ofertę podzielono na cztery serie. Najważniejsza i najliczniejsza to Classic, tworzona przez dwie lampowe integry, lampową końcówkę stereo, trzy modele lampowych monobloków, dwie monofoniczne i dwie stereofoniczne końcówki tranzystorowe, trzy lampowe przedwzmacniacze liniowe, preamp phono oraz dwa odtwarzacze CD.


Na serię Cinema składają się dwa procesory kina domowego, odtwarzacz DVD oraz osiem końcówek mocy. Nowa seria Concept to dopiero cztery urządzenia (integra, źródło, preamp i końcowka) – z tym, że tu firma inwestuje w klasę D.
Katalog uzupełnia seria urządzeń „biurkowych”, złożona tylko z integry i przetwornika c/a. Ceny większości urządzeń to, powiedzmy, średnia półka hi-endu. Wprawdzie znajdziemy kilka urządzeń za mniej niż 10 tys. zł, ale to ledwie wstęp do prawdziwej przygody. Dziś zajmiemy się najtańszym lampowym wzmacniaczem dzielonym.

Budowa
Przedwzmacniacz SLP03
Wygląd SLP03 dostosowano do tzw. gustu środka. Projektant nie silił się na oryginalność, unikając z drugiej strony efektu zbytniego minimalizmu. Przyciski umieszczono w biegnącym przez całą szerokość przedniej ścianki przewężeniu. Jedyne pokrętło służy do regulacji wzmocnienia, a wyświetlacz, którego jasność można regulować (lub w ogóle wygasić), informuje o aktywnym wejściu oraz o poziomie wysterowania (63 kroki). Miłą niespodziankę stanowi gniazdo słuchawkowe.
Rozmieszczenie elementów na tylnej ściance sugeruje układ dual mono. Pośrodku znalazło się gniazdo sieciowe oraz zestaw wyjść służących do sterowania systemowego. Jest również port RS232, przeznaczony do współpracy z zewnętrznym kontrolerem. Resztę stanowią złącza sygnałowe. W dolnym rzędzie umieszczono wejścia: jedną parę XLR-ów, cztery liniowe RCA, jedno wejście procesora AV i pętlę magnetofonową do kompletu. Na górze znalazły się wyjścia para XLR-ów i dwie pary RCA.
W pudełku natrafiłem na dwa piloty – jeden systemowy (to ten płaski, elegancki), oraz drugi, oferujący jedynie funkcje związane z regulacją siły głosu. Według instrukcji właściwy jest ten systemowy.
Za wyjątkiem aluminiowego frontu wszystkie ścianki obudowy wykonano z blachy stalowej. Po odkręceniu pokrywy od razu widać, że mamy do czynienia z układem dual mono – każdy kanał, poza autonomicznym torem sygnałowym, otrzymał również oddzielne zasilanie. Opiera się ono na dwóch trafach z rdzeniem R i skromnej filtracji. Tuż obok, zmieniając pozycję zworki w odpowiednio opisanym slocie, możemy dostosować urządzenie do napięcia 110 V lub 230 V. W zasilaczu znajduje się osiem stabilizatorów napięcia dostarczonych przez ST Microelectronics oraz dodatkowy, niewielki transformator obsługujący wyświetlacz oraz sterowanie.
Cały układ rozdzielono między trzy płytki drukowane. Przy froncie mamy elementy wspomagające obsługę i wyświetlacz. Z tyłu umieszczono wąskie piętro dla wyjść analogowych oraz sterowania systemowego. Główny układ – zarówno tor sygnałowy, jak i część zasilania – ulokowano na największym druku.
Uwagę przykuwają oczywiście lampy – po parze 12AU7 Electro Harmonixa na kanał. Tor sygnałowy jest symetryczny. Z pozostałych elementów warto wymienić przekaźniki Omrona przy wejściach, kondensatory Wimy i wzmacniacze operacyjne Burr-Browna. Regulacja wzmocnienia to sterowana elektronicznie drabinka rezystorowa.
W celu optymalizacji odsłuchu CAD zaleca pozostawienie urządzenia cały czas pod prądem. Według zapewnień producenta wymiana lamp powinna w takim wariancie nastąpić po około trzech latach.
Werdykt po oględzinach przedwzmacniacza musi być pozytywny. Jak na tak wyposażony preamp, pochodzący od uznanego producenta z USA, cena 10000 zł wydaje się atrakcyjna.

78-82 02 2010 02     78-82 02 2010 03

Wzmacniacz mocy CAD-120S
W instrukcji umieszczono niezwykle bezpośrednią inwokację do nabywcy, podpisaną przez zespół Cary oraz Dennisa Hada – autora projektu. To bardzo miły akcent, świadczący o prawdziwej pasji, z jaką firma podchodzi do swojej pracy. Dowiadujemy się również, że według pierwotnych planów końcówka miała być zupełnie innym urządzeniem: pracującym w trybie ultraliniowym wzmacniaczem push-pull o mocy 50 watów. Jednak w trakcie przygotowań okazało się, że początkowy projekt, stosunkowo umiarkowanym kosztem, można wzbogacić zarówno o większą moc, jak i tryb triodowy (bazując na wcześniejszych rozwiązaniach z konstrukcji Rocket 88R i V12R). Ostatecznie seryjną produkcję CAD-120S rozpoczęto w roku 2007.
Wygląd końcówki jest typowy dla tego typu konstrukcji: na pierwszym planie zestaw lamp, a za nimi wysoka osłona transformatorów. Z przodu zwracają uwagę dwa elementy. Pierwszy to przycisk służący do przełączania pomiędzy trybem triodowym i ultraliniowym (pierwszy sygnalizowany diodą świecącą na czerwono, drugi – na niebiesko). Z kolei dzięki dwom niebieskim wyświetlaczom będziemy wiedzieli, kiedy urządzenie jest gotowe do odsłuchu (wskazówki powinny osiągnąć poziom 140 mA) oraz kiedy należy wyregulować bias (gdy ich pozycja wychodzi poza widełki 130-150). Wychylenie wskazówek może się trochę zmieniać także w zależności od napięcia w sieci oraz poziomu wysterowania. Producent ostrzega, że bardzo głośne granie w trybie ultraliniowym może przesunąć wskazówkę poza maksymalną rekomendowaną granicę.
Tryb pracy teoretycznie można zmienić w czasie trwania muzyki. Jednak niezbyt estetyczny, krótki odgłos w kolumnach, towarzyszący naciśnięciu guzika, nie pasuje do higieny high-endowego odsłuchu. Lepiej to zrobić pomiędzy utworami lub płytami. Domyślnym trybem urządzenia jest trioda, jednak dopóki nie wyjmiemy kabla z sieci, wzmacniacz zapamiętuje ostatnie ustawienie sprzed wyłączenia.
Tylna ścianka zaskakuje brakiem odczepów dla 4 i 8 omów. Nie ma też alternatywnej metody wpłynięcia na obciążenie transformatorów wyjściowych. Instrukcja zapewnia, że CAD-120S poradzi sobie z dowolnymi głośnikami – takie podejście jest rzadkością w świecie wzmacniaczy lampowych.
Poza tym – bez niespodzianek. Mamy gniazdo sieciowe, dostęp do bezpieczników, regulację prądu spoczynkowego lamp mocy oddzielnie dla każdego kanału oraz wejścia: XLR i RCA.
Z instrukcji dowiadujemy się, że wersja podstawowa jest wykonana w innym niż testowane urządzenia kolorze: srebrnym z anodowanego aluminium. Bardzo mi się spodobała nazwa wykończenia prezentowanego na zdjęciach: „Jaguar Anthracite black with clear coat finish”. W odróżnieniu od preampu tutaj całą obudowę wykonano z aluminium, które za wyjątkiem spodu i frontu pokryto błyszczącym lakierem.
Po zdjęciu pokrywy (a właściwie po odkręceniu spodu) ujrzymy tradycyjny montaż przestrzenny. Płytki drukowane zredukowano do minimum. Są niewielkie i mieszczą się na nich gniazda wyjściowe, układy wspomagające regulację biasu (z miniaturowymi dwubiegunowymi przekaźnikami mocy Omrona), „logika” wyłącznika oraz przełącznika trybów (obie z CMOS-ami ST Microelectronics) oraz układ rozdzielający odczepy transformatorów.
Budowa wewnętrzna wyraźnie dzieli się na dwie części. Jedną tworzy sekcja zasilania i wyjściowa, drugą natomiast – sam układ lampowy.
Końcówkę wyposażono w pięć transformatorów. Te najbliższe krawędzi bocznych to wyjściowe o mocy 150 W każdy. Wewnętrzna para zasila lampy, a trafo środkowe – resztę układu.
Lampy mocy to w sumie osiem KT88 w wydaniu ElectroHarmonixa. Pozostałe to cztery 6SN7 z nadrukiem Cary Audio Design. Dwie z nich tworzą bufor wejściowy (oddzielny dla każdego kanału). Dwom pozostałym powierzono sterowanie. W sekcji lampowej mamy francuskie kondensatory sprzęgające MKP-FC oraz polipropylenowe Kimber Kapy.
Inżynierowie CAD nie są ortodoksami. Niektóre firmy zalecają wymianę lamp na dostarczone, zmierzone i sparowane tylko przez siebie. Tutaj przewidziano taką opcję, ale producent wymienia też zamienniki, jakie możemy stosować we własnym zakresie: 6L6, 6CA7, KT66, 6550C, KT90, KT99 i EL34. Końcówka oddaje 60 W na kanał w trybie triodowym i 120 – w ultraliniowym. Główna część odsłuchu została przeprowadzona w trybie triodowym.

78-82 02 2010 04     78-82 02 2010 05

Konfiguracja
Stereotypy lampowo-tranzystorowe od dawna mnie dziwiły. Nie przeczę, że zasadnicza różnica w technice wykonania przekłada się na efekty brzmieniowe, ale z drugiej strony, pomijając produkty ewidentnie nieudane, rynek oferuje zarówno cały wachlarz muzykalnych pieców tranzystorowych, jak i lamp, zbliżających się do wzorcowej neutralności. Moim zdaniem, każde dobre urządzenie ma swój charakter, a różnica pomiędzy lampą a tranzystorem nie jest aż tak ogromna, jak tego chcą utarte poglądy.
Tak naprawdę różnice leżą gdzie indziej – lampy są bardziej wrażliwe na dobór kolumn. Nieudaną aplikacją możemy zniweczyć wysiłek konstruktorów. Podobnie, gdy zechcemy nagłośnić duży salon, którego właściciel na dodatek lubi głośne granie i muzykę dla twardzieli (sam akurat do takich nie należę). Oczywiście nie zaprzeczę, że w brzmieniu recenzowanego dziś wzmacniacza słychać lampy. Tylko co z tego? To dobry zestaw i nie zamierzam stosować dla niego taryfy ulgowej ani kurtuazyjnie ukrywać mdłego basu pod płaszczykiem zachwytów nad mgiełką rozmarzenia.
System zagrał z dość wymagającymi monitorami Dynaudio Contour 1.3 mkII, ale reszta była już w normie. Pokój: 23 m2; repertuar: urozmaicony, a poziom wysterowania: domowy, nie koncertowy. Rolę źródła pełnił odtwarzacz Naim CD5X z zewnętrznym zasilaczem Flatcap 2X.

78-82 02 2010 06     78-82 02 2010 07

Wrażenia odsłuchowe
Cary bez problemu utrzymuje równowagę w paśmie akustycznym. Każdy zakres ma dokładnie odmierzony ciężar i nie ma mowy o podbiciu jakiegoś wycinka pasma. Gdy zaś chodzi o jakość – to wkraczamy w sferę subiektywnych kryteriów, gdzie do głosu dochodzą preferencje konstruktorów i filozofia firmy.
Bas – jest po prostu świetny. Amerykański zestaw jakby ignorował wszelkie granice. Gra z rozmachem i to już w trybie triodowym. Umiarkowana kontrola nie przeszkadza w odwzorowaniu warstw i barw podstawy harmonicznej. W dole pasma dużo się dzieje właśnie dzięki bogactwu informacji, a nie ich ilości. Prawdopodobnie przyrządy pomiarowe zdemaskowałyby uszczuplenie w strefie najniższych składowych, ale samo słuchanie muzyki łączy się z emocjami, a nie z pomiarami.
A pierwiastek emocjonalny Cary prezentuje na wysokim poziomie – najpiękniej brzmią wokale; zwłaszcza kobiece. Gdy w odtwarzaczu wylądowała druga płyta z trzeciej części składanki sprzed kilku lat „Rendez-vous on the Jazz Boulevard”, po prostu oniemiałem. Dla niezorientowanych – znajdują się tam utwory m.in. takich artystek, jak: Hedvig Hanson, Carmen Cuesta, Rebecca Pidgeon, Lyambiko, Josefine Cronholm, Stacey Kent czy Christy Baron. Każdy utwór to osobna historia. Każdy głos uwodzi inaczej. Ale łączy je wspólny mianownik – wokół wokalu roztacza się coś w rodzaju aury rześkości, jakby w pokoju skraplało się wilgotne powietrze i słuchacz odurzał się, wciągając w płuca jego życiodajną świeżość.
Średnica została dopracowana tak, by zadowolić nawet najbardziej wybrednych miłośników tego zakresu. Wytwarzana przez membrany fala otula, ale nie przytłacza. Jest nasycona i lepka, a jednocześnie zwiewna i lekka. Zamiast analityczności dostajemy emocje, a spektrum barw wywołuje stan lekkiego osłupienia i niedosytu zarazem. Każdy utwór odkrywa przed nami własną, zupełnie niepowtarzalną wersję muzykalności.
Cary gra w sposób, który trudno opisać – to tak, jakby brzmienie chciało ukryć istnienie konturów. Dźwięki nie mają obrysu, tylko samo wnętrze, do którego wpadają kolejne dźwięki. Jeśli ktoś mi zarzuci stosowanie halucynogenów w czasie odsłuchu – jestem gotowy poddać się kontroli, oczywiście na jego koszt. Brzmienie tego wzmacniacza naprawdę wywołuje nieziemskie skojarzenia.
Scena została odtworzona w sposób przejrzysty i dokładny. Muzycy nie zlewają się z tłem – ich lokalizacja może nie należy do punktowych, ale jest wyraźna i nie budzi wątpliwości. Zamiast iluzji stadionu otrzymamy solidną replikę akustyki studia – taki stereofoniczny realizm, bez szokujących efektów, ale też bez kompresji. Przestrzeń jest naturalna, swobodna i oczywista – jakby ani wzmacniacz w jej wytworzenie, ani słuchacz w wyobrażenie nie musieli wkładać wysiłku.
Góra pasma została przez konstruktorów potraktowana jako element, używając terminologii łyżwiarskiej, programu obowiązkowego. Niczego w niej nie brakuje – rysunek sopranów jest dokładny i szczegółowy. Brak agresji zrównoważono dźwięcznością. Nie mogłem się jednak oprzeć wrażeniu, że wysokie tony zostały skonfigurowane tak, aby ogólny obraz brzmieniowy nie robił wrażenia zbyt przyciemnionego, a nie tak, by były jak najlepsze. Czego brakuje? W skali absolutnej – ostatniego szlifu; to jednak sklasyfikowałbym jako wadę dopiero w znacznie droższym wzmacniaczu. Zabrakło mi jedynie pewności, że konstruktorzy chcieli wycisnąć z urządzenia jak najwięcej. Być może jest to celowa strategia, która nie pozwala odkrywać wszystkich kart już na początku cennika. Trzeba coś zostawić w rezerwie dla wyższych modeli.
Dzielonego Cary nie zaliczyłbym do uniwersalnych. Generalnie, im bardziej zagęszczony dźwięk, z tym mniejszą finezją przetwarza go amerykański piec. Ale nie jest to bezwzględna reguła. Płyt Nirvany („Nevermind”), U2 („The Joshua Tree”) i Boba Segera („The Distance”) wysłuchałem do końca tylko z poczucia obowiązku. Brakowało przejrzystości i porządku – dźwięki gubiły się w nadmiarze informacji, zalane chropowatym rysunkiem gitar. Ale gdy brzmienie z typowo elektrycznego staje się bardziej elektroniczne, Cary odzyskuje wigor i kontrolę. Wystarczyła przesiadka na Petera Gabriela („So”), by dźwięczność zgrała się z rytmem i znowu chciało się słuchać. I paradoksalnie dla lampy – klimaty Alicii Keys („The Diary of Alicia Keys”) czy Brandy („Full Moon”) wcale nie stawały się syntezatorową papką.
Przełączenie w tryb „ultralinear” spowodowało odczuwalną zmianę, choć jej zakres nie szokował. Teoretycznie brzmienie powinno być bardziej dynamiczne i tak rzeczywiście się stało. W skali makro oznaczało to większą szybkość narastania fazy ataku i większą jego siłę. Kontury dźwięków zyskały wyraźniejszy obrys, choć stopień kontroli basu był zbliżony. W samym dole schodził odrobinę niżej. Ogólnie brzmienie stało się odważniejsze, swobodniejsze i nieco szybsze. Ceną za te dobrodziejstwa jest poświęcenie ciepła średnicy. Jej delikatne osuszenie tworzy wprawdzie więcej powietrza na scenie, ale muzyka nie wciąga już tak bardzo, jak w trybie triodowym. Czyli, jak mówią matematycy – co było do dowiedzenia.
Powyższe różnice określiłbym jednak jako niewielkie. Ciągle słychać, że mamy do czynienia z tym samym urządzeniem.

Reklama

Konkluzja
Mówiłem, że lampowy stereotyp jest już nieaktualny, a przecież odsłuch amerykańskiej dzielonki... właśnie go potwierdza. Myślę, że gdybyśmy rozebrali ten dźwięk na czynniki pierwsze, to na pewno, choć nie zawsze za porównywalną cenę, moglibyśmy znaleźć ich odpowiedniki w świecie tranzystorów. Ale muzyka służy do słuchania, a nie do analiz. A tego stereotypu podważać nie zamierzam.

78-82 02 2010 T

Autor: Mariusz Malinowski
Źródło: HFiM 02/2010

Pobierz ten artykuł jako PDF