14.01.2022
min czytania
Udostępnij
Po odmrożeniu, z obawy przed szokiem związanym ze zmianami cywilizacyjnymi, lekarze postanawiają odtworzyć w jego otoczeniu identyczne warunki, jakie panowały przed laty i utrzymać go w przekonaniu, że wciąż żyje w 1905 roku. W finale oczywiście cały misterny plan się sypie. Fournier przechodzi przyspieszoną lekcję historii, a mimo to bez problemów odnajduje się we współczesności.
Co wspomniana historia ma wspólnego z obiektem dzisiejszego testu? Zadziwiająco wiele. Wystarczy rzut oka na system Leaka, by do dojść do wniosku, że jego stylistyka jest mocno niedzisiejsza. Osoby specjalizujące się w sprzęcie vintage oszacują wiek urządzeń na 50-60 lat i nie popełnią błędu.
Zanim jednak przejdziemy do opisu budowy, musimy się cofnąć niemal do wypadku wspomnianego Paula Fourniera. Korzenie omawianego zestawu sięgają bowiem początków XX wieku, a historia producenta świetnie się nadaje na opowieść filmową.
Na początku 1907 roku w Londynie przyszedł na świat Harold Joseph Leak. Już jako dziecko zdradzał zamiłowanie do nauk ścisłych. Zafascynowany radiem, w wieku 15 lat założył „Wireless Society”. Wraz z kolegami śledził tam nowinki dotyczące raczkującej wtedy radiofonii.
Dwa lata później, w 1924 roku, Harold Leak zatrudnił się w warsztacie serwisującym odbiorniki radiowe. Jednocześnie podjął pierwsze próby konstruowania własnych urządzeń, zakończone zaskakującym sukcesem. Po pięciu latach odszedł na swoje i otworzył punkt serwisowy, w którym przy okazji oferował zbudowane przez siebie wzmacniacze. Cieszyły się takim powodzeniem, że w pewnym momencie stały się głównym źródłem dochodu Leaka.
W celu sformalizowania produkcji, w 1934 roku Harold założył przedsiębiorstwo o dumnej nazwie H.J. Leak & Co. By podkreślić ważkość przedsięwzięcia, opatrzył firmę wspaniałym logo, w którym umieścił dwa lwy, trzymające tarczę herbową z graficznym symbolem atomu, oraz motto: Research, Engineering, Manufacturing. Produkowane urządzenia nosiły łatwą do zapamiętania nazwę Leak.
Skromne przedsiębiorstwo działało sobie spokojnie, jednak znaczącym bodźcem do jego rozwoju okazał się wybuch II wojny światowej. Podobnie jak wiele innych europejskich firm przestawiło się wtedy na produkcję wojskową. W 1941 roku Leaka chwilowo wspomógł szwagier Frank Hawkins i chwila ta przeciągnęła się do początku lat 70. XX wieku.
W 1944 roku H.J. Leak & Co wróciło na cywilne tory, a Harold Leak pozyskał do współpracy wybitnego projektanta Teda Ashleya. W rozrastającej się firmie Ashley został szefem zespołu konstrukcyjnego oraz prawą ręką Harolda. Funkcje te pełnił przez następnych 25 lat.
Pierwszym owocem kooperacji Leaka z Ashleyem był wzmacniacz Point One z 1945 roku. Nazwę zawdzięczał zniekształceniom harmonicznym THD na poziomie 0,1 %, co w tamtych czasach było niezwykłym osiągnięciem.
W ciągu następnych lat ze stołu Teda Ashleya zeszło wiele zacnych wzmacniaczy lampowych, ale szczególne uznanie użytkowników zaskarbił sobie TL/12 z 1948 roku. Niepozorny piecyk zrobił furorę po obu stronach Atlantyku, a nawet trafił do BBC, gdzie stał się podstawowym wzmacniaczem do zasilania studyjnych monitorów.
W 1955 Leak rozpoczął prace nad tunerem FM i wysokotonowym przetwornikiem elektrostatycznym, który byłby w stanie oddać jakość dźwięku transmitowanego na falach ultrakrótkich. Cztery lata później dołączył do niego głośnik nisko-średniotonowy z membraną kanapkową, składającą się z cienkiej warstwy sztywnej pianki, obłożonej dwiema warstwami folii aluminiowej.
W 1963 roku Harold Leak zaprezentował światu pierwszy wzmacniacz tranzystorowy – Stereo 30. Właśnie ten moment można uznać za początek brytyjskiego hi-fi.
Stereo 30 prezentował się, jak na owe czasy, wyjątkowo nowocześnie. Kosztował niewiele i oferował znakomite brzmienie. W ciągu następnych pięciu lat wyprodukowano ponad 50 tysięcy egzemplarzy! W 1967 roku do modelu Stereo 30 dołączyły mocniejsze Stereo 30 Plus i Stereo 70. A Harold wreszcie uznał, że osiągnął sukces.
W 1969 roku H.J. Leak & Co znalazł się u szczytu powodzenia. Poza wzmacniaczami lampowymi i tranzystorowymi londyńska wytwórnia oferowała tunery oraz zestawy głośnikowe, wyposażone w unikalne przetworniki sandwiczowe. Niestety, wtedy właśnie założyciel firmy popełnił brzemienny w skutkach błąd – w wieku 62 lat postanowił sprzedać wszystkie udziały w H.J. Leak &Co i przejść na emeryturę.
Po krótkich negocjacjach wybrał ofertę ogromnego konglomeratu rozrywkowego Rank Organisation, który zaoferował oszałamiającą kwotę ponad miliona funtów szterlingów, równowartość dzisiejszych 17 mln. Dziś 17 „dużych baniek” za kwitnące przedsiębiorstwo nie robi może piorunującego wrażenia, ale w 1969 roku były to zupełnie inne pieniądze.
Koncern, założony w 1937 roku przez Arthura Ranka, sprawiał wrażenie poważnego gracza. W jego portfolio znajdowało się kilka wytwórni filmowych, sieć 650 kin oraz kilkunastu producentów urządzeń audiowizualnych, m.in. Wharfedale. I choć nic jeszcze na to nie wskazywało, rozbudzony właśnie Paul Fournier zrobił dla Leaka miejsce w zamrażarce.
Nowi właściciele podeszli do biznesu z rozmachem. Chcąc nawiązać równorzędną walkę z dalekowschodnimi producentami elektroniki, wprowadzili do oferty kilka tunerów, gramofony, nowe kolumny, a nawet magnetofony kasetowe. W 1975 roku obszerny katalog Leaka liczył kilkadziesiąt pozycji, jednak ich jakość zdecydowanie odbiegała od poziomu japońskiej konkurencji, nie wspominając o piecykach wcześniej produkowanych przez założyciela. Po zapełnieniu magazynów niesprzedanymi urządzeniami rok później Rank zaczął wygaszać produkcję, a w 1979 roku H.J. Leak & Co definitywnie poszedł w lód.
W tym samym czasie za siedmioma górami, za siedmioma morzami, a konkretnie na Tajwanie, bracia bliźniacy Michael i Bernard Chang rozpoczynali karierę biznesmenów. Wbrew obawom, nie byli to cwani handlarze podróbkami, lecz doskonale wykształceni absolwenci National Taipei University of Technology, gdzie Michael uzyskał nawet tytuł doktora.
Ich pierwsza firma – Sanecore – zajmowała się importem włoskiego i brytyjskiego specjalistycznego sprzętu oświetleniowego, stosowanego np. do iluminacji budynków i imprez masowych. Wkrótce dołączył do niego profesjonalny sprzęt grający.
Po kilku latach bracia Chang byli świetnie zorientowani w zawiłościach rynku. Postanowili więc sami rozpocząć produkcję urządzeń studyjnych i estradowych. Przemianowali Sanecore na International Audio Group, pod którą to nazwą działają do dziś.
Przy okazji rozlicznych kontaktów z producentami elektroniki natknęli się na firmę Verity Group PLC, powstałą w 1992 roku z połączenia Wharfedale Loudspeakers z Mission Electronics. Trzecim producentem hi-fi w Verity Group był Quad, który dopełniał ofertę elektroniki. Szefowie Verity borykali się z problemami finansowymi, przyjęli więc ofertę kupna Wharfedale’a i Quada, złożoną przez IAG w 1997 roku. Natomiast bracia Chang po nabyciu dwóch legendarnych marek zadecydowali o zmianie profilu działalności. Zauroczeni brytyjskim dziedzictwem hi-fi (w momencie kupna przez IAG Wharfedale miał 65, a Quad 61 lat) postanowili wyszukiwać i reaktywować zasłużone wyspiarskie marki, pozostające w zawieszeniu lub przeżywające poważne problemy. Mało tego, zamiast klepać pod słynnymi nazwami tanie kino domowe, uznali że lepiej kontynuować chlubne tradycje.
I tak, w poszukiwaniu zapomnianych firm, w 1999 roku trafili na Leaka. Nie mając na razie pomysłu na jego wskrzeszenie, bracia Chang uzupełnili 20-letni czynnik chłodzący w zamrażarce i odłożyli temat na nieokreślone „później”.
Obecnie wśród marek przejętych przez IAG znajdziemy jeszcze np. Audiolaba, Castle czy Mission. W tym zacnym towarzystwie obecny jest także Luxman, który wprawdzie nie wymagał planu naprawczego, lecz został kupiony z miłości do japońskich urządzeń z duszą.
Centrala IAG Group mieści się w chińskim Shenzen, skąd bracia Chang zawiadują swoim imperium, złożonym z produkcji sprzętu oświetleniowego, urządzeń hi-fi i luksusowych jachtów. Natomiast najbardziej interesująca nas część, IAG UK, ma siedzibę w mateczniku brytyjskiego hi-fi – w Huntington w hrabstwie Cambridgeshire. Tam projektowane są wszystkie urządzenia grające, natomiast cała produkcja odbywa się w Chinach. Po kilku przenosinach fabryki IAG, w 2007 roku bracia Chang rozpoczęli budowę ultranowoczesnego zakładu produkcyjnego. Na lokalizację wybrano miejscowość Ji’An w prowincji Jiangxi, gdzie na terenie o powierzchni 40 (!) hektarów postawiono m.in. sześciopiętrowy biurowiec, pięć budynków mieszkalnych, hale produkcyjne i magazyny – łącznie ponad trzydzieści obiektów. Tym samym fabryka IAG jest prawdopodobnie największym samodzielnym tego rodzaju zakładem na świecie.
Po burzliwym okresie popularności kina domowego oczy melomanów ponownie skierowały się w stronę stereo. Do łask wróciły klasyczne wzmacniacze lampowe i tranzystorowe, odtwarzacze CD, a niespodziewany renesans przeżywają gramofony. Nowa/stara moda przywołała w pamięci „złote czasy stereo”, kiedy to królowały wysmakowane stylistycznie urządzenia, kuszące wskaźnikami wychyłowymi i pokrętłami. Wprawdzie ich brzmienie nierzadko odbiegało od dzisiejszych standardów, ale za to jak wyglądały…
Jako pierwsza ryzyko wypuszczenia urządzeń w stylu vintage podjęła Yamaha. Pomysł spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem klientów, a potem poszło już z górki. Powodzenie zyskały pseudozabytkowe wzmacniacze lampowe, a najwięksi producenci kolumn, jak np. JBL, gorączkowo wzięli się za odkopywanie projektów klasycznych monitorów sprzed dekad.
Obserwujący tę tendencję bracia Chang mogliby dostarczyć na rynek dowolne urządzenie hi-fi wpisujące się w nową modę, pod warunkiem, że sprzedałoby się w odpowiedniej ilości. Z kolumnami nie było problemu; mając w portfolio wiekowego Wharfedale’a wystarczyło odkurzyć stare katalogi. A elektronika? Quad wyróżniał się z tłumu, ale jego wzornictwo nie bardzo pasowało do pojęcia „retro”. Audiolab był za młody… Ale zaraz – przecież w zamrażarce czekał idealny producent wintydżowego hi-fi!
Tak oto w 2019 roku, po 40 latach hibernacji, wydobyto z lodu zasłużoną angielską markę Leak i postanowiono przywrócić jej dawną świetność.
Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Okres pod rządami Ranka nie był tym, z którego można brać przykład. Z kolei wzmacniacze lampowe w typie TL/12 raczej nie podbiją niewieścich serc. A wiadomo, kto ostatecznie daje zielone światło do kupna sprzętu hi-fi… Na placu boju pozostał wzmacniacz tranzystorowy Stereo 30. Po delikatnym przeprojektowaniu frontu i dołożeniu nieznanych 60 lat temu technologii cyfrowych odtworzono syrenkę z silnikiem mercedesa.
Problem pojawił się w przypadku źródła. Firma H.J. Leak & Co poszła pod lód, zanim świat usłyszał o płycie kompaktowej. Kaseciak byłby jakimś kuriozum, nie mówiąc już o szpulowcu „z epoki”. Najwyraźniej braciom Chang nie chciało się też drążyć tematu gramofonów, ponieważ zaproponowali transport CD, dopasowany wzorniczo do wzmacniacza.
W potocznym wyobrażeniu sprzęt vintage powinien mieć mnóstwo przełączników i pokręteł, wskaźniki wychyłowe, a całość najlepiej obłożyć drewnem. Zestaw Leaka po części spełnia te warunki.
Oba urządzenia występują wprawdzie w czystej wersji metalowej, ale w porównaniu z drewnianymi wyglądają jak zmokłe kury. Natomiast w „boazerii” z amerykańskiego orzecha prezentują się olśniewająco. Żadne zdjęcie nie odda ich uroku; trzeba je zobaczyć na żywo. Jednak w takim przypadku lepiej nie brać ze sobą pieniędzy ani kart kredytowych.
Na zdjęciach urządzenia wydają się okazałe i masywne, ale to tylko złudzenie. Szerokość odtwarzacza i wzmacniacza wynosi niewiele ponad 12 cali, czyli dokładnie tyle, ile ma okładka płyty gramofonowej. Przypadek? Nie sądzę.
Gdyby Harold J. Leak kierował firmą w momencie debiutu płyty kompaktowej, z pewnością tak właśnie wyglądałby jego odtwarzacz CD.
Dwukolorowy aluminiowy front zdobią jedynie wąska szczelina napędu, niewielki wyświetlacz i rząd prostokątnych przycisków. Czysto, schludnie, estetycznie; żadnych zbytecznych symboli. Nabywca CDT wie, z czym ma do czynienia, a imieninowi goście zawsze mogą zapytać. O tym, że nie jest to sprzęt sprzed kilku dekad, przypomina wejście USB-A. Można je jednakzasłonić dołączoną zatyczką i myślami przenieść się w czasy debiutu Czwórki z Liverpoolu.
CDT nie jest odtwarzaczem płyt, a jedynie transportem, dlatego próżno szukać z tyłu wyjść analogowych. Do dyspozycji pozostaje koaksjalne i optyczne wyjście cyfrowe, a skromną kolekcję uzupełnia porządne gniazdo zasilania z głównym włącznikiem.
Wnętrze… Stop! Żeby się dostać do wnętrza CDT w wersji drewnianej, trzeba pokonać wymyślne pułapki zastawione przez projektantów Leaka. W opcji metalowej wystarczy odkręcić kilka śrubek, ale uwolnienie obudowy z „boazerii” przypomina wymagający test na inteligencję. Jak widać na załączonych obrazkach, nasz redakcyjny fotograf zdał go na piątkę.
CDT w środku wygląda lepiej niż wynikałoby to z rodzaju urządzenia. Po samym transporcie oczekiwałem prostego zasilacza i niewielkiej płytki z układami sterującymi. Nie tym razem. Płytka drukowana, zawierająca elementy zasilacza, układy sterujące i zegar, ciągnie się niemal przez całą głębokość obudowy. Klasyczny zasilacz liniowy zbudowano w oparciu o duży transformator toroidalny, co w tej cenie stanowi ewenement. Szczelinowy mechanizm został zamknięty w ekranie. Sygnał z niego i z USB na froncie płynie do procesora ARM.
Wzmacniacz Stereo 130 nosi ten symbol nieprzypadkowo. Po pierwsze, jest to hołd złożony modelowi Stereo 30 sprzed blisko 60 lat. Po drugie, w nazwie zakodowano łączną moc obu kanałów przy czterech omach. Stereo 30 oferował 2 x 15 W/4 Ω; w Stereo 30 Plus było to 2 x 15 W/8 omów, natomiast moc testowanego modelu wynosi 45 W/8 Ω i 65 W/4 Ω.
Pod względem wizualnym Stereo 130 wygląda jak bezpośredni potomek pierwszego tranzystorowego wzmacniacza Leaka. Choć współczesna wersja ma kilka pokręteł mniej, ich układ oraz aparycja frontu budzą natychmiastowe i zamierzone skojarzenia. O tym, że mamy do czynienia ze sprzętem z XXI wieku, przypomina wyjście słuchawkowe na duży jack 6,3 mm (60 lat temu powszechny był standard DIN) oraz okienko odbiornika podczerwieni, dyskretnie wkomponowane w czarną część frontu.
Tylna ścianka została wyraźnie podzielona na cześć analogową i cyfrową. W tej pierwszej znajdziemy jedynie dwa wejścia liniowe, gramofonowe MM i wyjście z przedwzmacniacza. Za to druga strona prezentuje się zdecydowanie lepiej. Przyszły użytkownik ma do dyspozycji wejście koaksjalne, dwa optyczne, USB-B do podłączenia komputera oraz Bluetooth. Gdyby chciał skorzystać z zewnętrznego DAC-a, może wyprowadzić sygnał złączem koaksjalnym albo optycznym. Obraz dopełniają niezłe terminale, przyjmujące każdy rodzaj zakończeń kabli.
Całą kluczową elektronikę zmontowano na dużej płytce drukowanej. W wycięcia wstawiono odlewany radiator z końcówkami mocy oraz okazały transformator toroidalny Noratela. Zasilacz uzupełniają dwa elektrolity o łącznej pojemności 30 tys. µF.
Stereo 130 wyposażono w przetwornik cyfrowo-analogowy, zbudowany w oparciu o chip ESS ES9018K2M. Umieszczono go w pobliżu sekcji analogowej, i otoczono wianuszkiem kondensatorów Wimy. Nieopodal znalazł się moduł Bluetooth 4.2 z kodekiem aptX, przeszczepiony z Audiolaba 6000A.
W stopniu wyjściowym, zamiast tradycyjnych tranzystorów czy modułów w klasie D, zastosowano układy scalone Texas Instruments LM3886, po jednym na kanał. Końcówki mocy pracują w klasie AB, a wentylację zapewniają otwory w obudowie. Wejścia analogowe są załączane przekaźnikami. Za regulację głośności odpowiada analogowy potencjometr Alpsa, poruszany silniczkiem.
Pomimo urody zestawu Leaka nie przymknąłem oczu na kilka bolączek użytkowych. Zacznijmy od transportu.
Pomysł z zamontowaniem gniazda USB na froncie był strzałem w dziesiątkę, jednak na co dzień… nikt nie będzie z niego korzystał. Powód? Brak obsługi najpopularniejszego bezstratnego formatu FLAC, nie mówiąc o granicznej częstotliwości próbkowania sygnału, sięgającej „aż” 48 kHz. W efekcie każdy przytomny użytkownik zakryje to wejście zaślepką, po czym o nim zapomni.
W przypadku wzmacniacza sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Po podłączeniu Stereo 130 do komputera przez złącze USB prześlemy sygnał PCM 32/384 oraz DSD256. Wejścia koaksjalne i optyczne przyjmą PCM do 24 bitów/192 kHz.
Drugą upierdliwość stwarza zdalna obsługa. Do obu urządzeń dołączono identyczne piloty pochodzenia audiolabowego. Nie ma w tym nic złego, ale żeby zmienić głośność lub przeskoczyć do innego utworu, najpierw trzeba wybrać urządzenie, którego dana czynność będzie dotyczyć. Przyznam, że w czasie testów, gdy wielokrotnie zmieniałem płyty, było to irytujące. W normalnej, codziennej eksploatacji można zapewne przywyknąć.
Jedną z cech odróżniających słuchanie muzyki z płyt winylowych od kompaktów, nie mówiąc o plikach, jest celebracja przygotowań. Po wyjęciu czarnego krążka z koperty należy go obejrzeć pod światło w poszukiwaniu mikroskopijnych skaz, a następnie położyć na talerzu i zebrać szczoteczką niewidoczne pyłki. Na koniec – nastawić igłę na początek spiralnego rowka i opuścić windę.
Klasyczne longplaye są podzielone na strony. Kolejność utworów zazwyczaj jest nieprzypadkowa, a albumy, nie tylko koncepcyjne, mają swój dramatyzm. Dlatego słuchanie ich ciągiem – od początku do końca – pozwala w pełni odczytać intencje twórców i żaden normalny fan winylu nie zaczyna słuchania od utworu trzeciego, by od razu przejść do finału na drugiej stronie. Do słuchania pojedynczych piosenek służyły single. Jak to się ma do muzyki cyfrowej – wiecie lepiej ode mnie.
System Leaka, choć technicznie na wskroś współczesny, ma w sobie coś ze „starych dobrych czasów”. Transport karmiłem krążkami cyfrowymi, a mimo to przez cały czas odnosiłem wrażenie obcowania ze sprzętem analogowym. Taki też repertuar preferuje testowany zestaw.
Zaczynając od mistrzów epoki baroku, od razu trafiłem do krainy wielkich dźwiękowych przyjemności. Wielobarwna średnica, przejrzyste wysokie tony i ujmująca muzykalność mogłyby stanowić atuty najbardziej udanych urządzeń, kosztujących samodzielnie więcej niż cały system Leaka. Realizm prezentacji podkreślała szeroka, uporządkowana scena. Grało naprawdę bardzo dobrze.
Później sięgnąłem po potrójny koncert Beethovena, nagrany 60 lat temu. Aż nie chce się przestać słuchać cudownych dialogów skrzypiec, wiolonczeli i fortepianu, prowadzonych na tle orkiestry pod von Karajanem. To perfekcja wykonania ukazywana w każdym dźwięku, a jednocześnie emocje szalejące za kulisami. I zestaw Leaka zdołał to wszystko uchwycić. Może nie tak, jak najlepsze wzmacniacze za kilkukrotnie większe pieniądze, ale dotarł do sedna tego nagrania. A to niemała sztuka.
Idąc za ciosem, sięgnąłem po prawdziwą perełkę – jeszcze z lampowego okresu Leaka – IX symfonię Beethovena, dyrygowaną przez Wilhelma Furtwänglera 22.08.1958 na żywo na festiwalu w Lucernie. Ależ to zabrzmiało! Co za bogactwo barw, co za muzykalność! Współczesne realizacje odtwarzane po tej płycie smakowały niczym cierpkie Beaujolais Nouveau pite po gęstej maladze.
I tutaj dochodzimy do sedna. Zestaw Leaka zdecydowanie preferuje nagrania zrealizowane w technice analogowej i grane na akustycznych instrumentach, bez różnicy, czy będą to eleganccy filharmonicy czy kolorowi dżezmeni. Płyta kompaktowa pełni w tym wypadku jedynie rolę nośnika, a kluczową rolę odgrywa materiał źródłowy. W przypadku nagrań DDD, a tych jest obecnie najwięcej, brzmienie zaczyna razić cyfrowym nalotem. Jest sztuczne, suche, z przejaskrawioną górą i kartonowym basem. Świetnym przykładem jest choćby album „Hell Freezes Over” The Eagles, na którym cztery pierwsze utwory zarejestrowano w studiu na instrumentach elektrycznych, po czym przenosimy się na akustyczny występ przed publicznością. Na Leaku pierwszą cześć przesłuchałem zgrzytając zębami, po czym z rozanieloną miną doszedłem do końca albumu.
W świetle powyższego wydawało mi się co najmniej dziwne, by konstruktorzy zestawu Leaka tak się zapatrzyli we wzmacniacz Stereo 30, że zapomnieli o współczesności. A jednak. Kontrolne odtworzenie epokowych albumów gigantów rocka z lat 70. XX wieku, kiedy Leak jeszcze funkcjonował na rynku, potwierdziło moje obawy. Czyli bracia Chang faktycznie przywrócili firmie dawną świetność, ale z czasów, kiedy władał nią jeszcze założyciel.
Reasumując, słuchanie muzyki na systemie Leaka nie jest spacerem po polu minowym; bardziej przypomina relaks na ukwieconej łące. Trzeba jedynie pamiętać, by w czasie wąchania kwiatków nie oddalić się zbytnio od miejsca piknikowania, bo można nieopatrznie wdepnąć w… i cały czar pryśnie.
Zestaw Leaka to ewenement pod względem rodowodu, wyglądu i brzmienia. Poniższe oceny tak naprawdę mówią o nim niewiele i by je prawidłowo zinterpretować, należy przeczytać cały test.
Mariusz Zwoliński
Hi-Fi i Muzyka 10/2021
Przeczytaj także