Mark Levinson No. 5101
- Kategoria: Streamery
Uniwersalne źródło cyfrowe – czy istnieje? Zapewne na danym etapie rozwoju technologii – tak. Kiedyś wystarczał przecież odtwarzacz CD, ale im dalej w las i czas, tym trudnej było takie znaleźć.
Pojawiały się kolejne standardy zapisu na płytach DVD-A i SACD. Następnie doszło do zdematerializowania nośników fizycznych, a w końcu – do wykwitu źródeł muzyki cyfrowej w postaci internetowych serwisów streamingowych czy słuchania z telefonu. Owszem, wszystkie nowe technologie stanowią jakieś wyzwanie, ale ono akurat okazuje się najmniejszym problemem.
Teoretycznie najbardziej wszechstronnym źródłem cyfrowym, chociaż nie znam żadnego tak skonfigurowanego poważnego systemu, wydaje się zwykły komputer z dostępem do internetu i czytnikiem CD/DVD. Jego oprogramowanie powinno obsługiwać serwisy streamingowe i odtwarzać pliki z sieci lokalnej. Chociaż i on rozminie się niektórymi funkcjami, jak naprzykład możliwością odtwarzania SACD. Przede wszystkim jednak nie zapewni oczekiwanej przez audiofilów jakości dźwięku.
I tu dochodzimy do sedna dylematu, do mniej zgrabnych i niezgrabnych prób kojarzenia cyfrowych technologii z możliwościami i umiejętnościami ludzkiego ucha. Powstają więc urządzenia z czytnikiem płyt, wejściami cyfrowymi, z modułami odtwarzania i renderowania muzyki przez sieć internetową, zaawansowanymi przetwornikami c/a, wysokiej klasy analogowymi stopniami wyjściowymi oraz specjalnie pisanymi aplikacjami do zapanowania nad tym wszystkim. Jest w czym wybierać i… na co narzekać. Bo zgodnie z porzekadłem: jak coś jest do wszystkiego, to może się okazać do niczego. W żaden sposób nie powstrzyma to jednak błyskawicznego postępu w tej dziedzinie. Liczę więc na high-endowych specjalistów, w tym przypadku na Marka Levinsona, że zaproponuje źródło przekonująco wszechstronne.
Budowa
No. 5101 to odtwarzacz CD/SACD z wbudowanym streamerem i wejściami cyfrowymi, umożliwiającymi wykorzystanie go w roli zewnętrznego DAC-a. Wyglądem konsekwentnie nawiązuje do projektu plastycznego całej serii 5000. Przy standardowej szerokości 43 cm jest bardzo głęboki (47 cm). Przyda się więc sporo miejsca na stoliku.
Obudowę wykonano z blach aluminiowych. Ażurowa pokrywa jest zunifikowana i umożliwia efektywne odprowadzanie ciepła, co jest znacznie bardziej istotne w przypadku wzmacniaczy.
W centralnej części frontu umieszczono dwuliniowy wyświetlacz z czytelnymi czerwonymi znakami. Można go wyłączyć. Poniżej znajduje się pięć przycisków, z których podświetlono środkowy – standby. Pozostałe obsługują podstawowe funkcje napędu płyt. Nie można nimi wybierać wejść, poruszać się po menu ani obsługiwać odtwarzacza plików.
Jeszcze niżej widać szczelinę transportu płyt. Od góry i dołu obudowy odtwarzacza zamocowano listewki w kolorze aluminium, identyczne jak w gramofonie No. 5105 i innych urządzeniach linii 5000. Także boki frontu mają wspólny dla tej serii łukowy profil. Dodaje to urody i lekkości reprezentacyjnej części bryły.
Od zaplecza dzieje się jakby więcej. Wejścia LAN (RJ-45) i antena Wi-Fi umożliwiają podłączenie odtwarzacza do domowej sieci i uzyskanie dostępu do zasobów NAS i serwerów multimedialnych. Gniazdo USB jest, ale typu A i służy do podłączenia dysków zewnętrznych. Można z nich odtwarzać pliki w formacie PCM do 24 bitów/192 kHz oraz DSD128. Dzięki wejściom koaksjalnemu i optycznemu, No. 5101 może służyć także jako DAC dla innych źródeł cyfrowych. Przyjmują one PCM do 24 bitów/192 kHz.
Wyjścia analogowe to solidne złocone gniazda RCA i XLR. Z wyjść cyfrowych koaksjalnego i optycznego można też przesłać sygnał cyfrowy do zewnętrznego przetwornika c/a. Komplet złącz uzupełniają zasilające IEC, serwisowe RS-232, wejście zewnętrznego czujnika podczerwieni oraz wyzwalacza 9 V. Odtwarzacz stoi na czterech płaskich aluminiowych nóżkach z elementami tłumiącymi wibracje.
Nie udało mi się zajrzeć do wnętrza odtwarzacza. Na dostępnych zdjęciach widać komory porozdzielane ekranami oraz rozmieszczenie sekcji w modułach. Z przodu znajduje się napęd CD/SACD, czytający także nagrywalne płyty CD-R/RW. Wyposażono go w antywibracyjne stopki i ekran. Ekranowane są również przewody biegnące od niego do DAC-a. Z tyłu zastosowano zabudowę piętrową. Na dole znalazły się wielosekcyjny zasilacz liniowy oraz płytka interfejsu sieciowego. Górne piętro zajmuje płytka (największa) z przetwornikiem c/a i stopniami wyjściowymi, wykonanymi w technice SMD.
DAC nosi firmowe oznaczenie Precision Link II; układ scalony nie jest widoczny, ponieważ ulokowano go pod ekranem. Otacza go wianuszek kondensatorów filtrujących zasilanie. W stopniach wyjściowych wykorzystano tranzystory z płaskimi miedzianymi radiatorami. Gniazda wlutowano bezpośrednio w płytkę. Sygnał między modułami przesyłają taśmy komputerowe.
Do obsługi niezbędny jest pilot. Dopiero przy jego pomocy można nie tylko włączyć odtwarzacz i wybrać wejście lub źródło odtwarzania plików, ale także przeczesać menu. Mark Levinson przewidział sporo ustawień, od opcji zasilania i wyświetlacza, poprzez konfigurację połączenia sieciowego, aktualizację oprogramowania, aż po wybór charakterystyki filtra cyfrowego dla plików PCM. Jest ich aż siedem (Fast Minimum Phase, Slow Minimum Phase, Apodiz Fast, Hybrid Fast Minimum Phase, Brickwall, Fast Linear oraz Slow Linear). Dla SACD przewidziano filtr dolnoprzepustowy o granicznej częstotliwości 47, 50, 60 albo 70 kHz. Można więc i warto dostosować urządzenie do swoich preferencji.
Poza pilotem do sterowania odtwarzaczem można wykorzystać aplikację Mark Levinson 5Kontrol, dostępną na iOS i Android. Trzymam kciuki za jej rozwój, bo aktualna wersja jest tylko ładna.
Obsługa
Obsługa dołączonym pilotem wymaga oswojenia. Prosty jest wybór wejścia cyfrowego i odtwarzacza płyt, natomiast dziwnie skomplikowano przejście do przeszukiwania zasobów domowej sieci. W menu uwzględniono sporo opcji konfiguracji i warto poświęcić chwilę na ich poznanie. Tym bardziej, że właśnie tam znajdują się wspomniane filtry modelujące brzmienie. W teście korzystałem z połączenia przewodowego LAN. Przeglądanie zawartości dysków sieciowych (NAS) przebiega sprawnie, chociaż wymaga mozolnego przeglądania struktury katalogów lub sortowania po tagach.
Zaskoczyły mnie nieco parametry DAC-a. Wyższymi może się pochwalić integra No. 5102. Największym jednak rozczarowaniem jest chyba sprawność działania No. 5101 w jego głównej roli, czyli odtwarzacza CD/SACD. A to z powodu powolnego wczytywania (a czasem niewczytywania w ogóle) zawartości płyt. Cierpliwości mam chyba sporo, więc i tak najbardziej lubiłem słuchać No. 5101 w tej właśnie modalności. Nie wiem, czy to przypadłość testowanego egzemplarza, czy charakter wykorzystanego transportu. Podejrzewam raczej to pierwsze, bo ze względów logistyczno-technicznych gościłem w domu dwa różne egzemplarze i nie obserwowałem podobnych problemów w pierwszym z nich.
Konfiguracja systemu
Mark Levinson No. 5101 zagrał w systemie złożonym z przedwzmacniacza McIntosh C52, monobloków McIntosh MC301 oraz kolumn ATC SCM-50PSL. Jako odtwarzacz odniesienia wykorzystałem Audio Researcha Ref CD7. Przewody XLR, RCA, głośnikowe i zasilające (poza monoblokami) pochodziły z serii Coherence One firmy Fadel. System, ustawiony na stolikach StandArt STO i SSP, grał w zaadaptowanej akustycznie części pomieszczenia o powierzchni około 24 m2.
Wrażenia odsłuchowe
Płyty
Z płyt CD i SACD jest naprawdę dobrze, co ja piszę – jest bardzo dobrze! Już wcześniejsze spotkania ze wzmacniaczem No. 5802 („HFiM” 6/2020) i gramofonem No. 5105 („HFiM” 2/2021) Marka Levinsona sygnalizowały firmową szkołę dźwięku mocnego, o nasyconych barwach, lekko dociążonego i ze skłonnością do komfortu brzmień analogowych. Take aspiracje wyczuwa się także w odtwarzaczu No. 5101.
Mark Levinson nie wykazuje ani oznak słabości, ani wad. Jeżeli czymś odstaje od źródeł obiektywnie referencyjnych, to może zakresem budowanej sceny stereo. I to raczej w aspekcie głębi. Ta jest obecna, jednak pewna skłonność do grania bliżej słuchacza powoduje, że nie słuchamy muzyki z najdroższych rzędów filharmonii – tych pozwalających widzieć i słyszeć orkiestrę w całej perspektywie i wielowymiarowości – lecz jakby z pierwszych. Dzięki temu znajdujemy się bliżej muzyki, choć – z drugiej strony – może to zmuszać do ciągłej uwagi, zmagania się z dynamiką nacierającej orkiestry czy też wielkością instrumentów solowych lub gardła wokalistki. Ale czy to źle? Gotów jestem zaryzykować stwierdzenie, że większość słuchających odbierze tę cechę jak najbardziej pozytywnie. Podobną namacalność i bliskość brzmienia trudno znaleźć w źródłach niezależnie od poziomów cenowych.
Przyczynia się do niej niekoniecznie lekki, ale z pewnością umiejętnie nałożony makijaż, podkreślający moc tonów średnich, zwłaszcza w ich dolnym zakresie. A do tego zamiast koronkowo konturowych, półprzezroczystych i pustych w środku sopranów dostajemy jedwab i gładkość tego zakresu. I bardzo dziękuję za to, że ta emfaza nie wpływa negatywnie na jego swobodę, szybkość i dynamikę. Okazuje się także niedecydująca w postrzeganiu dźwięku jako naturalnego, a bez wątpienia dodaje mu atrakcyjności. Bo jest tu muzykalnie i płynnie, ale też emocjonująco, fantazyjnie, a nawet zmysłowo.
Filharmonicy Berlińscy i Seiji Ozawa uwijają się jak w ukropie, brawurowo podążając za Arcadii Volodosem, grającym I koncert fortepianowy Piotra Czajkowskiego (Sony/SACD). Mark Levinson słusznie skojarzy się z rozmachem i im lepszy format przyjdzie mu odtwarzać, tym pewniej i bardziej jednoznacznie to wykaże. Nie gubi przy tym wglądu w brzmienie orkiestry i utrzymuje właściwe proporcje z solistą. A jako solista Volodos także prezentuje się spektakularnie, grając w dalszej części albumu inne formy muzyczne Czajkowskiego.
Tak sobie wyobrażam, że to właśnie fortepian świetnie opisuje dźwięk No. 5101. Odtwarzacz umiejętnie i pewnie porusza się na granicy dzielącej muzykalność od nudy, akcentowanie od utraty płynności, wypełnienie od jego przeciążenia, a nasycenie barw – od ich zaciemnienia. Jakby korzystał jedynie z aspektów pozytywnych i korzystnie modelował brzmienie. Jest to granie z manierą, ale jakże uroczą. I w tym przypadku odbieram to jako jednoznacznie korzystne dla słuchacza i muzyki, i… sprzętu. Są wszak różne drogi do brzmienia idealnego. Jednak skoro koncerty Antonio Vivaldiego na albumie „La stravaganza” Rachel Podger i Arte Dei Suonatori (Channel Classics/SACD) zabrzmiały wiarygodnie, to nie doszukuję się tu istotnych wykroczeń. Lekkie dopalenie dolnego zakresu mogą zauważać krytyczni koneserzy baroku, ale słuchającym sporadycznie lub dla przyjemności taka estetyka znacznie ułatwi wejście w muzykę klasyczną i będzie jak objawienie jej dynamicznego potencjału. Tym bardziej, że szybkości narastania dźwięków i jakości ich wybrzmienia trudno cokolwiek zarzucić. Jest atak. Jest faktura i utrzymanie wybrzmień nawet w złożonych fragmentach.
Przejście do muzyki mniej skomplikowanej i odprężeniowej, jak choćby dawno przeze mnie niesłuchanego albumu „Soul” Sophie Zelmani (Sony Music/CD) dopełnia obraz No. 5101 jako pełnowartościowego odtwarzacza płyt. Muzyka zagrała blisko, ciepło, z nieprzesadzonym namaszczeniem, a głos wokalistki rzeczywiście wykazuje to audiofilskie „coś”. Barwę, zróżnicowanie, delikatne zaokrąglenia, ale też ewidentnie indywidualny rys. Mark Levinson nie jest więc z całą pewnością odtwarzaczem grającym wszystko tak samo. Z drugiej strony – odpowiedni repertuar podkreśla atuty jego brzmienia. Ten pasujący do nastroju lub upodobań można sprawdzić na przykład na samplerach. Jeden z nich – „The Dali CD” – wykorzystałem także do porównania brzmienia płyty CD i plików FLAC, odtwarzanych z NAS Synology DS214.
Pliki
Pliki zagrały nieco inaczej i wcale nie mniej atrakcyjnie. Bas pozostał mocny i wypełniony, choć może był delikatnie luźniejszy i mniej stanowczo kontrolowany. Akcenty z dolnej średnicy przesunęły się na wyższą średnicę i wysokie tony, ujmując brzmieniu nieco masy i wypełnienia. Scena natomiast uległa odczuwalnemu odsunięciu i pewnemu zwężeniu. Pojawił się wymiar słuchania z dalszej perspektywy. Nie wiąże się to z utratą czytelności, bo brzmienie wydaje się nawet bardziej rozdzielcze. Dzieje się to jednak kosztem gładkości i spokoju. To granie określiłbym jako przejrzyste i detaliczne, może bardziej kanciaste i chłodniejsze, ale na pewno nie ostre ani w żadnym z kierunków przesadzone.
Oczywisty wpływ na efekt miała jakość plików. Charakterem brzmienia format DSD okazał się bliższy krążkom CD/SACD. W tym przypadku to komplement, ponieważ oceniam, że Mark Levinson No. 5101 spełnia się właśnie jako odtwarzacz płyt, a do miana odtwarzacza plików odważnie aspiruje. Gdyby nie porównanie łeb w łeb, to pewnie trudno byłoby mi preferować którąś z proponowanych estetyk. Mając taką możliwość, wolałem tę z nośników fizycznych, jako bardziej komfortową. Przy czym dalsze korekty może wprowadzać zmiana filtrów cyfrowych, więc eksperymenty mogą trwać.
System firmowy
Poczyniłem za to inną próbę. Zestawiłem mianowicie odtwarzacz ze wzmacniaczem Mark Levinson No. 5805 oraz kolumnami JBL HDI 3600.
Te ostatnie zostały ustawione w drugiej osi pokoju odsłuchowego, niezależnie od systemu głównego. Spodobały mi się nawet bardziej od słuchanych poprzednio monitorów HDI 1600, a to za sprawą dyscypliny i chyba lepszej spójności brzmienia. To zdawało się spokojniejsze i gładsze, a jednocześnie gotowe do zachowania tych cech w czasie grania głośniej i głośniej, i głośniej. Bo jak na JBL-a przystało, podłogówki potrafią wypełnić pomieszczenie dużym i mocnym dźwiękiem. Tak naprawdę wraz z przyrostem decybeli ich dźwięk wypełnia się tkanką i nasyca barwami.
Przekornie zacznę jednak od cyklu kameralnych pieśni „Les Nuits d’été” Hectora Berlioza, który raczej nie zniósłby rockowej estetyki i rzeczywiście nie musiał. Utwory te zostały odtworzone z namaszczeniem i kulturą, płynnie i dźwięcznie zarazem. Podobnie „Sanctus” z „Requiem” kompozytora. Rozdzielczość w rozbudowanych partiach chóralnych pozwalała słyszeć wszystko, bez rozmazywania i roztapiania średnicy podbiciem niskich tonów. Pozwalała też usłyszeć pewne uproszczenia wybrzmień czy delikatny deficyt finezji w brzmieniu skrzypiec w utworze „Reverie et caprice”. Zapewne niewielu nabywców tej serii JBL-a będzie sięgać po taki repertuar. Ale zapewniam, że bez obawy można go grać. System jeszcze lepiej poradził sobie z płytą „Soul” Sophie Zelmani oraz idealnie odpowiadającym charakterystyce kompletu Mark Levinson/JBL albumem „Stupid Dream” Porcupine Tree. Melodyjne gitarowe granie wychodzi mu świetnie, a wokale stoją na bardzo wysokim poziomie. Muzyka ta pozwala także docenić rozciągnięcie basu oraz jego kontrolę. Jestem pełen uznania dla jakości niskich tonów i dynamiki perkusji uzyskanych z tych kolumn.
Wniosek jest więc podobny, jak w przypadku gramofonu Marka Levinsona. Zainteresowanym źródłami amerykańskiej marki, czy to cyfrowym No. 5101, czy analogowym No. 5105, wypada zatem podpowiedzieć, że zestawienia z integrą No. 5805 i kolumnami JBL HDI 3600 są trafione i nie warto ich pomijać w odsłuchach przed planowanym zakupem.
Konkluzja
Mark Levinson No. 5101 to odtwarzacz o high-endowym, ale też indywidualnym brzmieniu. Wnosi soczyste barwy, nasycenie i przyjazny klimat. Mocny fundament basowy zachwyci w muzyce rockowej, a pomoże każdej. Wychodząca do słuchacza średnica pomaga w poznawaniu muzycznych emocji, a kulturalna góra nie czyni odsłuchu męczącym.
Paweł Gołębiewski
Źródło: HFM 04/2021