HFM

artykulylista3

 

Sennheiser HD 660S

1015012019 006
Kiedy w 1997 roku do sprzedaży trafiły Sennheisery HD 600, wielu pokochało je od pierwszego wejrzenia. Była to miłość burzliwa, wymagająca poświęceń i nie zawsze odwzajemniona. Mimo wszystkich przeciwności, w wielu przypadkach przetrwała jednak długie lata. Tymczasem pojawiła się konkurentka – wprawdzie skromniej ubrana, ale młodsza i jakby ponętniejsza…

Przyznam, że akurat mój związek z HD 600 był średnio udany. A raczej nigdy się na dobre nie rozpoczął. Od kilkunastu lat jestem wierny ich szacownym poprzedniczkom, czyli HD 580 Precision, które uważam za bardziej muzykalne i przyjazne w odbiorze, choć z pewnością nie tak wyczynowe jak „sześćsetki”. Owszem, mam też w kolekcji, kupione lata temu, HD 600, ale ich nieskazitelny wygląd i bijące po oczach świeżością pady dobitnie świadczą, że słuchawki spędziły większość swojego długiego życia w pudle. Nie uwiodły mnie brzmieniem, choć – podłączone do triodowego wzmacniacza – próbowały słodko śpiewać.



Nie zapałałem też pożądaniem do HD 650, mimo że wiele razy próbowałem się do nich przekonać. Pozostałem wierny HD 580 i kropka. A jednak, kiedy się dowiedziałem, że dostanę do recenzji HD 660S, nie mogłem powstrzymać emocji. Co się zmieniło? W jakim kierunku poszło najnowsze dzieło inżynierów z Wedemark? Jak wypadną w porównaniu z poprzedniczkami? Dawno nie byłem tak ciekaw testowanego urządzenia.


Budowa
Na oko zmiany są niewielkie. Sennheiser bardzo dba, aby cała seria 600 wyglądała niemal identycznie, a przy tym wyraźnie nawiązuje do wzornictwa przemysłowego lat dziewięćdziesiątych. „Kosmiczny” wygląd i srebrne wstawki to domena wyższych modeli. Seria 600 ma się prezentować tradycyjnie i statecznie. Dość powiedzieć, że kiedy położymy obok siebie wszystkie cztery modele (580, 600, 650 i 660S), to z daleka będzie je niezwykle trudno od siebie odróżnić. A przecież najnowszy od najstarszego dzieli niemal ćwierć wieku!
Paradoksalnie, ów wizualny konserwatyzm pozytywnie wyróżnia „sześćsetki” z tłumu wynalazków, które zakładamy sobie dzisiaj na głowy. Przesłanie firmy jest proste i brzmi mniej więcej tak: „Produkt, który trzymacie państwo w rękach, to kawał tradycji i żywa historia”. Tym nie mogą się poszczycić nawet topowe HD 820.
Identyczne pozostały metalowe siateczki, okrywające przetwornik od zewnątrz – słynny sennheiserowski plaster miodu i znak rozpoznawczy całej serii. Jednak tym razem monotonię czarnej maskownicy przełamuje dyskretne srebrne logo producenta, wtłoczone w delikatną wypukłość na siatce. Choć pałąk i mocowania muszli są identyczne jak w starszych modelach, zrezygnowano z błyszczącego lakieru o marmurkowym wzorze na rzecz czarnego matu. Wprawdzie słuchawki stały się dzięki temu bardziej funkcjonalne (nie będzie tak bardzo widać odprysków i rys), ale straciły swą ekskluzywną prezencję. Czarny plastik bez połysku wygląda po prostu smutno i… plastikowo. Szkoda.

1015012019 001Sennheiser HD 660S


Zrezygnowano też z dumnego napisu „Sennheiser”, który w „sześćsetkach” biegnie przez całą długość pałąka. Nazwę firmy potraktowano tym razem skromniej – czcionkę pomniejszono, a nadruk zepchnięto do lewej strony.
Kształt gąbki wyściełającej pałąk od spodu został przejęty z HD 650. W „sześćsetkach” była ona podzielona na cztery wygodne poduszki, które idealnie przylegały do głowy, zapewniając pewne, a jednocześnie odpowiednio miękkie osadzenie nauszników. Tutaj zastosowano dwie podłużne poduszki po bokach i wolne miejsce pośrodku. Idealne rozwiązanie dla tych, którzy mają czaszkę w kształcie cytryny z odpowiednią wypustką na czubku, jednak posiadaczom głów o kształtach w miarę regularnych polecam dokupienie poduszki przeznaczonej do HD 600 lub HD 580. Pasuje idealnie, a jej wymiana jest banalnie prosta. Trzeba jedynie odpiąć klips mocujący na pałąku.
Zamszowe pady – kolejny znak rozpoznawczy „sześćsetek” – pozostawiono bez zmian. I słusznie, ponieważ są bardzo wygodne i nie powodują zmęczenia przy dłuższym słuchaniu. Po założeniu na głowę nowego modelu stwierdziłem, że jest odczuwalnie lżejszy od poprzednika, co zostało później potwierdzone przy użyciu domowej wagi. Odniosłem też wrażenie, że wzmocniono nieco uścisk pałąka, ale tego nie byłem w stanie zmierzyć. Zresztą, po kilku dniach sam już nie byłem pewien, czy aby nie wydziwiam. Nie jest wykluczone, że po jakimś czasie elastyczny pałąk po prostu dopasowuje się do kształtu głowy i uścisk nie jest już tak odczuwalny.
O komforcie noszenia nie ma się co rozpisywać – po prostu jest taki, jaki był od prapoczątków serii. Szału nie ma, tragedii też nie. No, chyba że założymy na głowę wybitnie komfortowe HD 820, ale wtedy powrót do jakichkolwiek innych słuchawek będzie przypominać wsadzenie głowy w imadło.

Zgodnie z niepisaną tradycją, Sennheiser pozostaje wyjątkowo wstrzemięźliwy, jeżeli chodzi o informacje na temat stosowanych przetworników. Z enigmatycznego opisu na stronie internetowej dowiemy się jedynie, że nowy driver jest „całkowicie autorski” oraz zapewnia większą kontrolę nad drganiami membrany. W konstrukcji wykorzystano m.in. siateczkę ze stali nierdzewnej, dopasowaną do kształtu membrany, oraz aluminiowe cewki. Parowanie odbywa się ręcznie, co pozwala uzyskać wąską, bo nieprzekraczającą ± 1 dB tolerancję w pełnym paśmie.
Różnice w budowie przetworników dawnej „sześćsetki” i najnowszego modelu widać gołym okiem; wystarczy zerknąć przez maskownicę. Tylna osłona cewki w HD 600 jest zwieńczona czymś w rodzaju gąbki lub miękkiego materiału, który ma zapewne tłumić drgania bądź wychwytywać pasożytnicze rezonanse. Tymczasem w HD 660S środkowa część przetwornika jest znacznie bardziej rozbudowana, a skromną czarną gąbkę zastąpiła wspomniana stalowa siateczka. Niestety, niczego bliżej się nie dowiemy. Zwolennicy teorii spiskowych z wypiekami na twarzy mogą śledzić dyskusje na audiofilskich forach. Przeważa tam pogląd, że Sennheiser we wszystkich modelach stosuje te same przetworniki i każe sobie za nie coraz więcej płacić. Z kolei w dyskusjach na forach inżynierów-elektroników i realizatorów dźwięku dominuje teza, że w HD 660S użyto przetworników z serii 700. Sam producent niczego nie potwierdza ani niczemu nie zaprzecza.

1015012019 001Klasyka gatunku.
Może trochę plastikowa,
ale na pewno stylowa.

 

Znacznie konkretniej przedstawia się sprawa kabla, a raczej dwóch solidnych trzymetrowych kabli, dostarczanych wraz ze słuchawkami. Pierwszy został zakończony dużym jackiem 6,3 mm; drugi – złączem Pentaconn 4,4, o którym pisaliśmy przy okazji testu słuchawek HD 820. Przypomnijmy tylko, że jest to opracowany w Japonii standard symetryczny. Dwa gniazda tego typu znajdziemy w najwyższym modelu wzmacniacza słuchawkowego Sennheisera – HDV 820.
Przewody do słuchawek są podłączane, podobnie jak we wcześniejszych modelach, za pomocą dwupinowych złącz z bolcami o różnych średnicach, z tym że w HD 600/650 odpinanie kabla nie jest specjalnie łatwe, ponieważ bolce trzymają się bardzo mocno. W HD 660S przewody otrzymały solidne plastikowe kołnierze, a bolce zaskakują dość miękko, z przyjemnym kliknięciem.

 

1015012019 001Pakowane jak zawsze.
Od dwudziestu lat nic
się nie zmieniło, nawet
szara gąbka jest ta sama.


Trzecim elementem, który należy do wyposażenia nowych niemieckich słuchawek, jest przejściówka na minijack 3,5 mm. Dzięki niej można je podłączyć do urządzeń przenośnych. Trochę szkoda, że producent zrezygnował ze stosowanego do tej pory rozwiązania, czyli dwóch wtyków na jednym kablu (nakładkę z dużym jackiem po prostu się zdejmowało). Było to znacznie wygodniejsze i bardziej eleganckie.
Słuchawki otrzymujemy w niemal identycznym pudle co HD 600/650. Jest ono wyściełane wyprofilowaną gąbką, a jego spore rozmiary sprawiają, że raczej nie będzie wykorzystywane do transportu. Nie zmieniło się też miejsce produkcji. Choć Senhheiser przeniósł część swojej aktywności do Chin, seria 600 od dwudziestu lat powstaje w tej samej fabryce w Irlandii.

1015012019 001Miękkie zamszowe
poduchy – kolejny
znak rozpoznawczy
serii 600.

Konfiguracja
Spieszę z dobrą wiadomością – HD 660S są wyjątkowo łatwe do wysterowania, choć w przypadku serii 600 brzmi to nieprawdopodobnie. Za ten sukces odpowiada w dużej mierze relatywnie niska impedancja (150 omów), która pozwala na bezproblemową współpracę ze źródłami przenośnymi. Na rynku jest jednak sporo słuchawek o niskiej oporności, które z byle czym nie zagrają. HD 660 są pod tym względem zadziwiająco mało wybredne. Owszem, warto podłączyć je do jak najlepszego wzmacniacza i źródła, ponieważ wtedy pokażą wszystko, na co je stać. Rzecz jednak w tym, że potrafią zachwycić nawet wtedy, gdy wepniemy je do telefonu czy przenośnego odtwarzacza.
Same słuchawki przenośne jednak nie są i nie łudźmy się, że wyjdziemy z nimi w plener. HD 660S to konstrukcja otwarta, która nie odetnie nas od hałasu zewnętrznego, za to dokładnie poinformuje otoczenie o słuchanym przez nas repertuarze.
Jako że odsłuch HD 660 zbiegł się z testem flagowego zestawu HD/HDV 820, miałem możliwość wykorzystania przewodu z końcówką 4,4 mm oraz wejść XLR we wzmacniaczu. Sygnał symetryczny płynął studyjnymi łączówkami Klotz z dwóch źródeł: Rotela 991 AE oraz Primare’a CD 32. Oprócz szczytowego wzmacniacza Sennheisera, korzystałem z tranzystorowego Q-Audio i lampowego Skorpiona HV-1, sporadycznie z komputera, telefonu i odtwarzacza Zen. Wszystkie pliki były zapisane w formatach bezstratnych. 

1015012019 001Docelowo pudełko
warto zastąpić stojakiem.
Jest bardziej praktyczny
i eksponuje urodę nauszników.

Wrażenia odsłuchowe
Podobno dobry recenzent jest jak wytrawny szuler – kiedy przy kolejnym rozdaniu trafi mu się wielki poker, powinien zachować zimną krew i nie dać się ponieść emocjom. Cała teoria bierze jednak w łeb, kiedy zamiast pokera mamy do czynienia z takimi HD 660S. Naprawdę, trudno utrzymać emocje na wodzy, skoro muzyka odtwarzana przez niemieckie słuchawki aż od nich kipi!
Zanim jednak przejdziemy do konkretów, wyjaśnijmy pewną nieścisłość. HD 660S reklamowane są jako „następca legendy”, czyli HD 600, względnie 650. Oczywiście z arytmetycznego i marketingowego punktu widzenia wszystko się zgadza, ale jeżeli chodzi o brzmienie… to sytuacja się komplikuje. Otóż według mnie, HD 660S są bezpośrednim i wybitnie udanym rozwinięciem HD 580 Precision. Są tak samo spójne w całym paśmie i nieprzeciętnie muzykalne. I, podobnie jak one, urzekły mnie od pierwszej chwili, zanim jeszcze na dobre się wygrzały.
Nowe Sennheisery proponują dźwięk gęsty, soczysty i fenomenalnie plastyczny. Do tego pięknie napowietrzny, z przekonująco rozbudowaną przestrzenią. Zupełnie jakby konstruktorzy chcieli się zrehabilitować za aseptyczne i pozbawione ciała „sześćsetki”, których stereofonia jest budowana „od ucha do ucha”. Nie jest to brzmienie ocieplone, jak w HD 650, ale nasycone i gładkie. To zaś sprawia, że nawet wielogodzinne odsłuchy nie spowodują zmęczenia ostrością czy nadmiarem informacji. Tych ostatnich jest bardzo dużo, a biorąc pod uwagę cenę, powiedziałbym nawet, że właściwości analityczne wybijają się ponad przeciętną. Rzecz jednak w tym, że HD 660S nie narzucają się z detalami, które mogą odgrywać istotną rolę dla realizatora dźwięku, ale dla zwykłego słuchacza mogłyby się okazać nużące. Szczegóły są tu tak umiejętnie wplecione w dźwiękową tkankę, że w pierwszej chwili nie zwracają na siebie uwagi. Dopiero po jakimś czasie zdajemy sobie sprawę, że tworzą kapitalnie spójny obraz muzyczny.

1015012019 001Przez siateczkę w kształcie
plastra miodu można podejrzeć
przetwornik. Podobno zapożyczono
go z serii 700, ale źródła milczą
na ten temat.

Za czytelność odpowiada w dużej mierze górna część pasma. Tu zaszła znaczna zmiana jakościowa, która nie ogranicza się tylko do testowanych słuchawek. Już w czasie odsłuchów topowych HD 820 zwróciłem uwagę, że Sennheiser zrezygnował z dość irytującego przejaskrawienia góry, które było efektem lekkiego uwypuklenia pasma w okolicach 1-2 kHz. Nie chcę się ponownie pastwić nad HD 600, ale… kto ma, ten wie. Najważniejsze jednak, że soprany zostały teraz pozbawione jakiejkolwiek ziarnistości czy metalicznego nalotu. W HD 660 potrafią zabrzmieć wręcz kojąco, zachowując przy tym odpowiedni blask i energię. Wyjątkowo trudnym testem jakości wysokich tonów jest płyta z koncertami Vivaldiego wydana przez wytwórnię Arts w formacie SACD. Smyczki zespołu Academia Bizantina dokonują tam prawdziwych cudów, a nagrane są przy tym referencyjnie. Przejrzyste i rześkie dźwięki skrzypiec i altówek bezpardonowo obnażają wszelkie niedostatki barwy sprzętu odtwarzającego, a w przypadku podbicia górnego zakresu stają się nieznośnie nachalne. Testowane słuchawki były bodaj pierwszymi, na których z przyjemnością wysłuchałem całej płyty. Góra była wyraźna, skrząca i pięknie zarysowana, a jednocześnie odpowiednio soczysta – zupełnie jak w muzyce granej na żywo, gdzie nawet najbardziej przenikliwe dźwięki są tak gęsto nasycone alikwotami, że słucha się ich bez odczucia dyskomfortu.
„Żywy” charakter słuchawek to także zasługa wspaniałej dynamiki w całym paśmie. Nieprzeciętną energią może się pochwalić bas, który jest dość krótki, sprężysty i świetnie trzyma rytm. O jego barwie i nasyceniu wiele powiedziały mi nagrania norweskiego kontrabasisty Arlida Andersena dla wytwórni ECM. Najniższe dźwięki kontrabasu potrafiły przyjemnie zamruczeć i wybrzmiewać z „drewnianym” nalotem, tak charakterystycznym dla tego instrumentu. Choć najniższe tony zostały odrobinę ocieplone, to szybkie przebiegi w dole skali pozostawały wyraźne i odpowiednio czytelne. Nie było mowy o spowolnieniu bądź przeciąganiu; zarówno jazzowa sekcja rytmiczna, jak i barokowe basso continuo miały niesamowity impet. Bas HD 660S potrafi zejść nisko i nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek narzekał na niedostatek tego zakresu. Naturalnie, nie możemy oczekiwać, że Sennheisery pociągną nas w subsoniczne czeluści, ale pamiętajmy, że mamy do czynienia z konstrukcją otwartą, gdzie i tak dokonano w tej dziedzinie cudów. Nie miałem, niestety, możliwości bezpośredniego porównania z HD 650, w których bas także jest całkiem spory, tym niemniej modele 580 i 600 nie umywają się pod tym względem do najnowszego produktu z Wedemark.

1015012019 001Kablowe bogactwo. Prócz dużego jacka i przejściówki na mały,
pojawiło się złącze Pentaconn.

 

Pozachwycaliśmy się skrajami pasma, ale najlepsze i tak zostawiliśmy na koniec. Bo nowe Sennheisery najbardziej wyróżnia średnica, a raczej Średnica. W tej dziedzinie zaszła chyba największa metamorfoza w porównaniu ze wszystkimi poprzednimi edycjami serii 600. Osiągnięto tu poziom – i piszę to z pełną odpowiedzialnością – do którego daleko większości słuchawek na rynku, także tym kilkukrotnie droższym od HD 660S!
Jeśli ograniczymy się do spokojnych klimatów akustycznych, małych składów czy nawet głosu nagranego solo, zauważymy, że średnie tony są lekko ocieplone i wyraźnie przybliżone do słuchacza. Gdyby HD 660S były kolumnami, oznaczałoby to, że dźwięk wychodzi mocno przed linię bazy. W przypadku słuchawek wygląda to jednak nieco inaczej – wokal staje się niesłychanie bliski, bezpośredni i namacalny. Trochę tak, jakby Stacy Kent czy Diana Krall usiadły mi na kolanach i nuciły swoje zmysłowe ballady prosto do ucha. Tylko dla mnie i dla nikogo innego. Prawda, że kusząca perspektywa? Okazuje się, że nawet niemieccy inżynierowie potrafią raz na ćwierćwiecze przelać swoje głęboko skrywane, romantyczne skłonności na projektowane przez siebie urządzenia.  
Sennheiserowska średnica ma też i drugie oblicze, o wiele bardziej dosadne. Ujawnia się ono w dynamicznym repertuarze, w którym zamiast głosów występują instrumenty. Gitara elektryczna Gary’ego Moore’a, saksofon Wayne’a Shortera czy trąbka Clifforda Browna będą wybrzmiewać równie blisko i bezpośrednio jak wokale, ale tym razem, zamiast ciepłej bliskości, pojawi się niesamowity drive i gigantyczny ładunek energii. Taki bezkompromisowy, niesłychanie komunikatywny przekaz – bliski temu, który możemy usłyszeć na żywo – jest dla mnie kluczową cechą, która przesądza o zaklasyfikowaniu danego urządzenia do klasy hi-end.

1015012019 001Tak jak wcześniejsze modele
serii 600, najnowsze HD 660S
są produkowane w Irlandii.

Konkluzja
Miałem ostatnio szczęście testować naprawdę udane słuchawki i z większością z nich rozstawałem się z prawdziwym żalem. Jednak w przypadku HD 660S już po pierwszych minutach wiedziałem, że żadne rozstanie nie wchodzi w grę. Nowe Sennheisery będą dla mnie narzędziem recenzenckim, ale także źródłem muzycznej frajdy. I tylko zasłużonych HD 580 trochę szkoda. Tym razem to one pokryją się kurzem. 

 

 

 

2019 01 23 14 26 33 010 015 Hifi 01 2019.pdf Adobe Reader

 

 

Bartosz Luboń
Źródło: HFM 01/2019


Pobierz ten artykuł jako PDF