Linnart GPH-6
- Kategoria: Phono stage
Zima sprzyja słuchaniu wzmacniaczy lampowych. Czaru muzyki można doświadczyć uszami i całym ciałem. Jestem przekonany, że istnieje podświadoma synergia pomiędzy dźwiękiem a ciepłem emanującym z przeźroczystej bańki. Zwłaszcza, kiedy za oknem siarczysty mróz.
Przedwzmacniacz korekcyjny Linnart GPH-6 jest konstrukcją lampową. Kaskadowe wejście o zmiennym obciążeniu 100, 200, 300 i 400 omów umożliwia dopasowanie impedancji wejściowej do parametrów wkładki. Zmieniając położenie przełącznika obrotowego, można zoptymalizować dźwięk do własnych potrzeb.
Po pierwszym stopniu wzmocnienia odbywa się pasywna korekcja RIAA. Następnie sygnał jest wzmocniony w stopniu SRPP (Shunt Regulated Push-Pull), a później we wtórniku katodowym. W GPH-6 pracują podwójne triody ECC 88. W celu obniżenia poziomu szumów zasilanie umieszczono w osobnej obudowie i oparto na prostowniku półprzewodnikowym oraz pentodach EF 184 (wzmacniacz błędu) i EL 84 (regulator). Napięcie żarzenia wynosi 6,3 VDC. Należy zwrócić uwagę, że Linnart jest przeznaczony do pracy z wkładkami typu MC (z ruchomą cewką), o raczej niskim poziomie napięcia wyjściowego.
Urządzenie zamknięto w dwóch obudowach. Pierwsza, czarna i kanciasta, mieści zasilacz. Z drugą, płaską i nastroszoną lampami, łączy ją przewód. Na przedniej ściance zasilacza znalazły się tylko czerwona dioda i przełącznik hebelkowy. Na froncie modułu wzmacniającego nie ma nic, natomiast jego górna część mieści sześć niczym nie osłoniętych lamp. Całość wygląda ładnie, tym bardziej że wartość materiałowa wydaje się wysoka.
Z tyłu znalazły się gniazda wejść i wyjść, zacisk uziemienia, gniazdo przewodu łączącego z zasilaczem oraz selektor impedancji obciążenia wkładki.
Nic tam nie jest opisane, zatem należy się domyślać, że impedancja rośnie standardowo, zgodnie z kierunkiem obrotu wskazówek zegara.
Danek Elbaum
„Gone With the Winds” The Dave Brubeck Quartet (Paul Desmond na saksofonie altowym, Joe Morello – perkusja, Gene Wright – kontrabas i Dave Brubeck na fortepianie), zarejestrowane w 1959 roku dla Columbii, to bardzo dobre nagranie z okresu królowania winylu. Linnart GPH-6 świetnie sobie radził z perlistością fortepianu; saksofon brzmiał autentycznie, blacha perkusji przekonywała, a kontrabas był prezentowany z dobrym kompromisem między barwą struny a rezonansem pudła. Z głośników popłynął organiczny, pełen wdzięku dźwięk.
Z epoki przedcyfrowej pochodzi także „Relaxin’ with The Miles Davis Quintet” (1956 rok). Nagranie to, wraz z „ Steamin’ with The Miles Davis Quintet”, „Workin’ with The Miles Davis Quintet” i „Cookin’ with The Miles Davis Quintet”, jest powszechnie uważane za jedno z najlepszych w hard bopie. Ballady śpiewane przez Milesa na trąbce brzmią świetnie. Nic dodać, nic ująć, tylko słuchać. GPH-6 nieco zaokrągla dźwięk, przez co trąbka ma odrobinę mniej agresywny charakter niż na moim referencyjnym przedwzmacniaczu. Tenorowy saksofon Coltrane’a też jest trochę cieplejszy, a kontrabas Chambersa ma mniej dźwięku struny, za to więcej ciepłego drewna. Dla wielbicieli analogowego dźwięku – ciastko z kremem.
Jak Linnart GPH-6 radzi sobie z klasyką? Dymitr Szostakowicz napisał I symfonię jeszcze jako leningradzki student. Jej premiera odbyła się, gdy miał zaledwie 19 lat. To był jego debiut. Eugene Ormandy wraz z Filadelfijską Orkiestrą Symfoniczną nagrali dla Columbia Masterworks „Symfonię nr 1” oraz koncert na wiolonczelę z Mścisławem Rostropowiczem w roli solisty.
GPH-6 świetnie oddaje skalę i złożoność symfoniki, a także autentyzm i proporcje pomiędzy dźwiękiem wiolonczeli i pełnej orkiestry. Te obserwacje potwierdziło nagranie III symfonii Saint-Saensa, również wykonanej przez filadelfijską orkiestrę pod batutą Ormandy’ego. Organową kompozycję zarejestrował w 1980 roku Telarc w kościele St. Francis de Sales w Filadelfii. Rejestracji dokonano w wyrafinowanej technologii cyfrowej, zwanej przez producenta Digital Tape Recording. Pierwsze kroki cyfrowej rewolucji na klasycznej analogowej taśmie i przeniesionej na winyl. Dźwięk, prawdopodobnie ze względu na technikę nagrania, jest raczej chłodny, wręcz sterylny, jednak ma swoje zalety. Jest czysty, detaliczny i dynamiczny. Linnart spisał się bez zastrzeżeń. Wiernie oddał skalę i majestat orkiestry symfonicznej, przekazując również detale tonalne i akustykę kościoła. Majestatyczne organy brzmią autentycznie i dynamicznie, bez śladów kompresji. Potężna muzyka i świetny dźwięk.
Przedwzmacniacz Linnarta może się wyśmienicie sprawdzać w systemach, które brzmią stosunkowo chłodno i detalicznie (większość popularnych wzmacniaczy tranzystorowych). Doda wtedy potrzebną w nagraniach akustycznych eufonię. Sugeruję kontakt z Linnartem i przekonanie się na własne uszy, jaki czar z niego emanuje.
Danek Elbaum
Linnart to marka wciąż trochę tajemnicza. Nie lubię, gdy nie można znaleźć oficjalnej oferty producenta, cennika czy choćby nazw urządzeń.
Do testu otrzymałem lampowy preamp gramofonowy – ładny, starannie wykonany, ale znowu: bez widocznej nazwy, bez opakowania i opisów. To już nie jest niedopatrzenie, to styl z wyboru. Nie rozwodzę się nad tym, tylko zaznaczam, że nie jest to w moim guście. Proponuję najwyżej, żeby korzystając z wolnego miejsca na obudowie dać gdzieś z przodu chociaż nazwę producenta. Wycięta laserowo lub naniesiona za pomocą pasty do zębów podniesie postrzeganą klasę urządzenia o jeden poziom. Przydałby się też opis pozycji na selektorze z tyłu, nawet jeśli będzie to tylko 1, 2, 3 i 4.
Podłączenie i konfiguracja Linnarta były proste; wystarczyło ustawić selektor impedancji na pozycję, którą instynktownie uznałem za reprezentującą 200 omów (tyle zwykle biorę dla wkładki Zu-103), no i jazda.
Brzmienie było bardzo dobre, choć nie w pełni neutralne. Zacząłem niezobowiązująco, od „Pini di Roma” Respighiego oraz „Jazz Messengers” z Theloniusem Monkiem. Kręciło się to przez dwa dni, a w tym czasie ja gotowałem i prałem na tarze. To, co dolatywało w przerwach między tarciem a mieszaniem w garncach, było więcej niż poprawne. Było wciągające. Porzuciłem więc prace domowe i skupiłem się na brzmieniu.
Linnart wyróżnia się spójnością. Dzięki niej muzyka nie leci gdzieś bokiem, lecz wlewa się płynnie do ucha. Barwa jest dosyć ciepła, ale nie kluchowata. Płyta „My song” europejskiego kwartetu Keitha Jarretta dawała czystą przyjemność. Dźwięk saksofonu Jana Grabarka, fortepian Jarretta z właściwą masą, nieco oddalona perkusja, przestrzeń obszerna, ECM-owska. Całość oddana z mikrodynamiką, która zapewnia napięcie i sprawia, że chce się słuchać, mimo że album zna się na pamięć. To było dobre odtworzenie.
Następnie sięgnąłem po „Best Audiophile Voices”. Nagranie precyzyjne, przejrzyste i tak dokładne, że czasem widać stringi wokalistek. Linnart stringi nieco ukrył. Nie odnosiłem wrażenia zawoalowania czy wycofania dźwięku, ale sybilanty były mniej podkreślone niż zwykle, a całość płynna i trochę miodna. Odebrałem to pozytywnie, ale było to odrobinę co innego, niż znałem wcześniej. Kiedyś słuchałem wkładki Koetsu Black. Linnart to dla mnie Koetsu wśród przedwzmacniaczy gramofonowych. I podobnie jak Koetsu, będzie miał zażartych zwolenników, ale też takich, którzy poszukają czegoś innego. Gdzie ja sam się plasuję? Podobało mi się. Płyty z głosami kobiet słuchałem długo, bo Linnart, z resztą toru, zrobił z niej brylant; istny cud. „Over the Rainbow” brzmiało, zgodnie ze swą naturą, niebiańsko.
Przeniesienie uwagi na Adele nie przyniosło już tak spektakularnych rezultatów, było bowiem przyjemnie i gładko, natomiast trochę za mało nerwu. Dynamika w większej skali nieco siadła. Dźwięk był bezpośredni, bez tanich efektów zmiękczających, ale też bez high-endowego kopa, właściwego niektórym urządzeniom o cenach wywindowanych w kosmos. Zresztą, nagranie Adele to zapis cyfrowy przeniesiony na winyl, trudno się więc spodziewać cudów.
Powrót do muzyki instrumentalnej (lampowa rejestracja Taceta) przyniósł efekt w postaci głębokiego, naturalnego brzmienia z odpowiednim pogłosem i oddaniem przestrzeni. Dźwięk Linnarta odbiera się trochę jak na żywo, nie wyciąga on syczenia i mlaskania, ale daje wrażenie słuchania w konkretnej przestrzeni, w prawdziwej sali, w pewnej odległości od instrumentów, z warstwą powietrza między sceną a słuchaczem. Z ciekawością wysłuchałem tej dobrze mi znanej płyty. Właściwie w żadnym miejscu się nie zawiodłem. Grało majestatycznie, elegancko i bez nerwów. Czy czegoś brakowało? Może tak, ale nie mnie. Scena porządnie poukładana, szeroka, wielowarstwowa, źródła pozorne na swoich miejscach, choć w ich obecność trzeba się nieco wsłuchać. Szczegóły na miejscu, ale nie podane agresywnie. Można by sobie życzyć bardziej surowego brzmienia, ale czy wielu fanów winylu będzie narzekać na prezentację Linnarta? Nie sądzę.
Reklama
Żeby się trochę podrażnić z tym phono, położyłem na talerzu parę płyt z lat 70. i 80., zawierających typową muzykę rozrywkową. Mike Oldfield, Phil Collins, parę polskich gwiazd. Z nieco ostrzej nagranymi płytami Linnart postępuje bardzo dobrze, minimalnie łagodząc to, co najgorsze, ale prezentując wiele detali i efektów muzycznych. Atmosfera zostaje ocalona. Ten przedwzmacniacz okazuje się całkiem uniwersalny. Trochę więcej wnikania w materię nagrań i byłoby znakomicie. Słodko, ale nie ulepek, ciepło, ale nie upał, aromat, ale Dunhilla.
Wiem skądinąd, że Linnart GPH-6 był zestawiany z gramofonem Zontek i wkładką Lyra. Przypuszczam, że to mógł być związek określany jako „made in Heaven”, zwłaszcza ze względu na znaną detaliczność Lyry. Mój gramofon (Ad Fontes z ramieniem Origin Live Zephyr) też się lokuje po szczegółowej stronie Mocy. Czy w związku z tym byłem już w niebie? Jeśli nawet nie, to na pewno w jakimś fajnym miejscu.
Alek Rachwald
Autor: Danek Elbaum i Alek Rachwald
Źródło: MHF 01/2013