HFM

artykulylista3

 

Octave MRE220

50-57 09 2013 01Jeszcze niedawno wydawało się, że w świecie wzmacniaczy lampowych wszystkie karty zostały rozdane. Giganci bazowali na sprawdzonych rozwiązaniach i choć wprowadzali na rynek nowe modele, to miłośnicy lamp, okopani na swoich pozycjach, nie oczekiwali rewolucji. Aż nagle, w 2010 roku, zupełnie niespodziewanie rewolucja wybuchła. Wywołało ją pojawienie się nowej lampy mocy: KT120.

Mimo że urządzenia bazujące na KT120 były już u nas opisywane, to chyba sami do końca nie zdawaliśmy sobie sprawy ani z okoliczności, w których lampa się pojawiła, ani z zamieszania, jakie wywołała. Test nowych monobloków Octave MRE220 pozwoli tę zaległość nadrobić.
Octave to niemiecka firma rodzinna.

Jej historia sięga roku 1968, kiedy to Karl-Heinz Hofmann uruchomił własną produkcję transformatorów. Jego syn, Andreas, już w połowie lat 70. opracował pierwszy wzmacniacz hybrydowy. Późniejsze konstrukcje także były wykonane w technice mieszanej, tyle że zgodnie z bardziej skrystalizowaną koncepcją. Lampy miały pracować w kluczowych dla brzmienia elementach układu, natomiast półprzewodnikom powierzano funkcje pomocnicze i kontrolne. Andreas jest szefem firmy do dziś i do dziś filozofia Octave pozostaje niezmieniona.
Monobloki MRE220 to produkt nowy (na rynku od 2012 roku), ale oparty na sprawdzonych rozwiązaniach. Bazę stanowiły dwa modele: stereofoniczna końcówka mocy RE290 i monobloki MRE130. W największym skrócie można powiedzieć, że z monobloków przejęto ogólną topologię, natomiast z końcówki – rozwiązania dostosowujące układ do pracy z KT120. W obecnej ofercie na samej górze katalogu firmy znajduje się seria Jubilee, natomiast MRE220 plasują się bezpośrednio za nią.

Budowa
Obudowy wykonano w całości z aluminium. Można wybrać wykończenie srebrne albo czarne. Wygląd jest typowy dla urządzeń lampowych, z charakterystycznym tylnym przewyższeniem kryjącym transformatory. Wzmacniacze mocy są zazwyczaj bezobsługowe, jednak rzut oka na górę i panel frontowy zapowiadają, że łatwo nie będzie. Naliczyłem 11 diod, a są jeszcze dwa pokrętła (w sumie 10 pozycji) i cztery śruby do regulacji. Po włączeniu urządzenia (przełącznik znajduje się z boku) zaczynamy od rzeczy teoretycznie najłatwiejszej, czyli wyboru wejścia lewym pokrętłem. Mamy do dyspozycji RCA1, RCA2, XLR oraz muting na dokładkę. Na pokrętle nie zaznaczono żadnego wskaźnika, więc nie wiemy, w jakiej pozycji się ono znajduje. Sprawdzamy to ręcznie – szukając skrajnej pozycji na dole lub na górze. Do pozostawienia gałki w docelowym miejscu konieczna jest umiejętność liczenia do trzech. Liczyć umiem, ale mimo to producent dostaje minus w kategorii „ergonomia”.
Drugi minus jest za to, że dioda powiązana z lewym pokrętłem znajduje się przy pokrętle prawym. W dodatku sygnalizuje nie aktywację trybu wyciszenia (jak sugeruje jej opis), lecz jego wyłączenie. To wbrew logice, za co trzeci minus. Dioda przy lewym pokrętle sygnalizuje pracę urządzenia. Świeci, gdy wzmacniacz gra. Duży plus.
Zastanawia trochę możliwość wyboru pozycji RCA. Na pokrętle mamy dwie opcje, choć w urządzeniu zamontowano tylko jedno wejście tego typu. Okazuje się, że przełączać możemy pomiędzy alternatywnymi ścieżkami sygnału wewnątrz urządzenia (właściwie wybór dotyczy tylko fragmentu tej ścieżki). Prawidłowe ustawienie zależy od parametrów wyjścia przedwzmacniacza. Pełne wykorzystanie tej opcji jest możliwe dopiero, gdy w monoblokach zainstalowano opcjonalne dodatkowe trafo wejściowe (Balanced Input Transformer).

Testowany egzemplarz był pozbawiony tego rozwiązania.
Prawe pokrętło służy do ustawienia trybu „Eco” oraz kalibracji lamp. Włączenie „Ecomode” powoduje wyłączenie lamp, gdy czujnik nie zarejestruje sygnału przez 10 minut. Jest to coś w rodzaju automatycznego trybu „stand by”, choć część układu pozostaje pod prądem. Pobór mocy spada wtedy do 20 W, podczas gdy normalnie na biegu jałowym (bez sygnału) wynosi 180 W (500 W przy pełnej mocy). Po wykryciu sygnału na wejściu urządzenie automatycznie powraca do pracy.
Wybudzenie lamp zajmuje około pół minuty. Dla porównania, cały proces przy normalnym włączaniu jest około czterokrotnie dłuższy.
Ta rozgrzewka to rezultat aplikacji PMS (Power Management System) – czyli układu kontroli zasilania. Firma podchodzi to tego zagadnienia bardzo poważnie. Wyjście sygnału jest załączane dopiero po wstępnym rozgrzaniu lamp, kontroli napięcia w każdej sekcji i sprawdzeniu wszystkich systemów zabezpieczających. PMS monitoruje również na bieżąco pracę urządzenia. Gdy zachodzi potrzeba, odcina sygnał na wyjściu, odłącza zasilanie lamp i sygnalizuje błąd czerwoną diodą znajdującą się na górnym panelu. Dzięki PMS wydłuża się żywotność nie tylko lamp, ale i wielu innych komponentów układu – głównie zasilacza.
Lampy mocy przy zachowaniu zasad prawidłowego użytkowania mają trwałość od 3 do 5 lat. Jest to nieprecyzyjna informacja, tym dziwniejsza, że podając wartość w latach, a nie w godzinach, producent jakby zapominał, że KT120 została wynaleziona zaledwie trzy lata temu, więc pięcioletniej eksploatacji nikt jeszcze nie weryfikował.
Prawym pokrętłem aktywujemy kontrolę prądu spoczynkowego lamp. Przy wybranej lampie zapala się dioda, a prawidłową wartość (ustawianą za pomocą znajdującej się w jej sąsiedztwie śruby) wskazują trzy środkowe diody (spośród pięciu w rzędzie), umieszczone przed linią osłony transformatorów. Właściwy bias sygnalizuje dioda zielona. Po zapoznaniu się z instrukcją kalibracja okazuje się czynnością bardzo łatwą.
Z tyłu urządzenia mamy parę zacisków głośnikowych, jedno gniazdo XLR z opisem pinów, jedno RCA oraz hebelek do przerywania pętli masy. Interesującym dodatkiem jest przełącznik mocy wyjściowej – ma dwie pozycje („high” i „low”). W rzeczywistości służy do dostosowania parametrów pracy zasilacza do użytych lamp mocy. Bo jakkolwiek urządzenie zostało zaprojektowane do pracy z KT120 (pozycja „high”), to można również stosować kilka innych typów tetrod strumieniowych – 6550, KT88, KT90 i KT100 (pozycja „low”). W pozycji „high” moc wyjściowa przy 4 omach wynosi 200 W, a w pozycji „low” – 140 W. Możliwe jest także zastosowanie pentody EL34 (również w pozycji „low”), ale pod warunkiem, że podłączone kolumny będą miały impedancję wyższą niż 4 omy. Przy lampach innych niż KT120 regulacja biasu trochę się komplikuje, ale dokładny schemat w instrukcji obsługi wyjaśnia wszystko wyczerpująco.
Z tyłu, oprócz gniazda na kabel zasilający i dostępu do bezpiecznika, ulokowano dodatkowe wejście służące do rozbudowy zasilacza. Możemy do niego podłączyć jedną z dwóch opcji: Black Box albo Super Black Box. Są to zewnętrzne moduły zawierające dodatkowe kondensatory elektrolityczne, a więc zwiększające pojemność filtrującą zasilacza. Dodatkowe skrzynki są zalecane do współpracy ze szczególnie wymagającymi kolumnami. Ceny skalkulowano dość wysoko: 3990 zł za wersję mniejszą (pojemność wzrasta czterokrotnie) oraz 9900 zł za większą (dziesięciokrotnie).
W MRE220 możemy odkręcić tylko dolną podstawę. Zdemontowanie pozostałych części obudowy to już ekwilibrystyka. Urządzenie składa się z kilku metalowych skorup; architektura szkieletu jest bardzo skomplikowana. Dwustronnie drukowaną płytkę obejrzymy tylko od spodu. Na komponentach nie oszczędzano. Widać kondensatory Vishaya, Wimy i MKP, a elektrolity zasilacza dostarcza Epcos. Zalane trafo zasilające jest takie samo jak w modelu RE290. Transformator wyjściowy został nawinięty na bardzo rzadkim rdzeniu typu PMZ.
W układzie istotnie widać wiele elementów półprzewodnikowych, z autonomicznymi radiatorami. Sygnał poprowadzono dość długimi odcinkami kabli. Lampy są osadzone w ceramicznych podstawkach ze srebrnymi stykami. MRE220 pracuje w klasie AB, w konfiguracji push-pull.
W stopniu sterującym znalazły się trzy podwójne triody. Pierwsza z prawej to 6SN7 GTB Tung-Sola. Dwie mniejsze to – według specyfikacji – ECC802. Sam producent jednak dodaje, że bez problemu można stosować zamienniki: ECC82, 12AU7, 5814, 6189. W recenzowanym urządzeniu lewa trioda to słowacka produkcja JJ ECC802S, natomiast środkowa stanowi małą niespodziankę. Rzadko się bowiem zdarza, by producent instalował lampy typu NOS (New Old Stock – czyli nieużywane, ale ze starej produkcji). Tutaj jest to ECC82 z NRD, a dokładnie z fabryki RFT w Erfurcie (firma miała jeszcze trzy inne). Przy monoblokach należy pamiętać, aby układ lamp (rodzaj zamiennika i producent) był taki sam dla obu kanałów.

 

50-57 09 2013 04     50-57 09 2013 07

KT120
Czas na zapowiadane przedstawienie lampy mocy. KT120 to tetroda strumieniowa pracująca jako pentoda. Ale w karcie katalogowej producent nazywa KT120 pentodą (i dalej nawet pentodą strumieniową, mimo że „T” w symbolu oznacza tetrodę). O co chodzi?
Reguły nazewnictwa lamp elektronowych mówią, że lampy o dwóch elektrodach (katoda i anoda) to diody, o trzech elektrodach (katoda, siatka i anoda) to triody, o czterech (katoda, siatka sterująca, siatka ekranująca i anoda) to tetrody, o pięciu (tak jak tetroda plus siatka hamująca przed anodą) to pentody, itd. Zamieszanie bierze się stąd, że tetroda strumieniowa, w odróżnieniu od zwykłej, ma pięć elektrod, ale z kolei inaczej skonstruowanych niż w pentodzie. Różnice kryją się w siatkach. W tetrodzie strumieniowej zwoje siatki sterującej i ekranującej są względem siebie ustawione w sposób dzielący przepływ elektronów od katody do anody na strumienie (takiej konfiguracji pentody nie mają), natomiast zamiast trzeciej siatki strumienie te skupia przed anodą dodatkowa „ramka” (odpowiednik siatki hamującej) w formie metalowych płytek. Pod względem ilości elektrod tetroda strumieniowa jest więc pentodą, ale nie jest nią pod względem ilości siatek.
Inna jest też konfiguracja pinów. W pentodach wolny jest tylko jeden (szósty) pin, a siatka hamująca ma własne wyprowadzenie. W tetrodzie strumieniowej płytki skupiające są wyprowadzone na tym samym pinie co katoda, co sprawia, że wolne pozostają dwa piny: pierwszy i szósty.
Gdy się zagłębimy w studiowanie kart katalogowych różnych lamp, to odkryjemy pewną regułę: w nomenklaturze amerykańskiej dominuje tendencja do nazywania tetrod strumieniowych pentodami lub nawet pentodami strumieniowymi. Natomiast w Europie tetroda strumieniowa zazwyczaj będzie tetrodą strumieniową. Czy to wszystkie klucze do rozwiązania problemu? Skądże. Pozostaje jeszcze analiza różnic wartości elektrycznych obu technologii (to już sobie podarujemy) oraz geneza całego zamieszania.
Wszystko zaczęło się jeszcze w latach 20. ubiegłego wieku, kiedy to ukończono prace nad wyeliminowaniem największej bolączki tetrod: wtórnej emisji elektronów (z anody na siatkę ekranującą). Rozwiązaniem okazało się zastosowanie trzeciej siatki – hamującej. Tak powstała pentoda, która została opatentowana przez Philipsa. Aby nie naruszyć praw patentowych, Brytyjczycy opracowali inny projekt eliminujący emisję wtórną – tetrodę strumieniową. Jej produkcję przejęła amerykańska firma RCA i w latach 30. wdrożyła do produkcji pierwszą lampę tego typu – 6L6. Amerykanie jako właściciele projektu mogli go sobie nazwać, jak chcieli. A że tetroda strumieniowa ma pięć elektrod – stała się pentodą. No tak, ale dlaczego KT120 nazywana jest po amerykańsku, skoro pochodzi z fabryki w europejskiej części Rosji? Zajmijmy się teraz fabryką.

Fabryka
KT120 firmuje amerykański Tung-Sol (firma z New Jersey), ale produkcja odbywa się w fabryce w Saratowie. Nie byłoby w tym jeszcze nic dziwnego; przecież tak samo sprawa wygląda z nowojorskim Electro-Harmoniksem. Okazuje się jednak, że saratowskiej fabryce Xpo-Pul (dawniej Reflektor), według orientacyjnych i nieoficjalnych szacunków, można przypisać około 60 % aktualnej produkcji lamp elektronowych na świecie. A jako że lampowy popyt generuje nie tyle wybredny rynek audiofilski, co przede wszystkim wielcy producenci akcesoriów (głównie wzmacniaczy) gitarowych, to produkcja takiego oldskulowego podzespołu może być intratnym biznesem. Zwietrzył go w latach 90. XX wieku właśnie założyciel i właściciel Electro-Harmoniksa (firmy słynącej z produkcji efektów gitarowych, czyli urządzeń w formie pedałów do modulowania brzmienia gitary elektrycznej), Mike Matthews. W 1998 roku wykupił bankrutujące saratowskie przedsiębiorstwo za pół miliona dolarów i już po kilku latach dość bezpardonowej gry kontrolował sprzedaż lamp o wartości około 10 mln USD rocznie. Jego strategia polegała na przejmowaniu praw do prestiżowych nazw. I tak z fabryki w Saratowie zaczęły wychodzić lampy Sovteka, Svetlany (ale bez oryginalnego logo na lampie, tzw. Winged C, choć w podwójnym na pudełku; oryginalne Svetlany są nadal produkowane w Sankt Petersburgu pod nazwą SED), oczywiście samego Electro-Harmoniksa, Tung-Sola, a nawet Mullarda. Cały interes sygnuje firma matka, New Sensor Corporation (również własność Matthewsa).
Tajemnicze rzeczy w Saratowie zaczęły się dziać w roku 2005 roku. Lokalni „biznesmeni” chcieli wykurzyć amerykańskiego inwestora. Ich taktyka była postsowiecką mieszanką „kreatywnej biurokracji”, precedensowej interpretacji prawa własności dla cudzoziemców oraz czynności sabotujących, takich jak odcinanie prądu w fabryce. Mike Matthews swoich adwersarzy nazwał mafią. Przesadził, bo rosyjska mafia działa jednak nieco brutalniej. Relacjonujący sprawę dziennikarz „New York Timesa” był bardziej powściągliwy, mówiąc o przestępczości gospodarczej w białych kołnierzykach. Tak czy inaczej, impas trwał całe pięć lat. Zakończył się w marcu 2010 roku. I od razu w marcu 2010 roku okazało się, że w Saratowie wyprodukowano lampę, która błyskawicznie stała audiofilskim hitem: KT120. W świecie próżniowych baniek pełno jest niedomówień, a to, czy amerykańsko-rosyjski konflikt w Saratowie był związany z pracami nad KT120, pozostanie na zawsze w tajnych raportach agentów wywiadu gospodarczego…
KT120 jest najmocniejszą lampą nie tylko wśród tetrod strumieniowych, ale także wśród wszystkich lamp produkowanych obecnie na potrzeby rynku hi-fi. Od samego początku wzbudziła zachwyt producentów, nie tylko parametrami, ale także jakością brzmienia. Wiele firm specjalizujących się w technice próżniowej wprowadziło już do katalogów wzmacniacze zoptymalizowane do pracy z KT120 lub specjalnie pod jej kątem zaprojektowane. Wystarczy wymienić Audio Researcha, Conrada-Johnsona, Jadisa, Lebena, Octave itd. Ci, którzy jeszcze nie zdążyli, z pewnością nad tym pracują.
W Octave na KT120 pracują już trzy urządzenia. Najpierw opracowano końcówkę mocy RE290, potem opisywane dziś monobloki MRE220, a ostatnio jeszcze integrę V110.
Para MRE220 dostarczona do testu wyglądała na cokolwiek przechodzoną. Przy uważnej inspekcji można było dostrzec rysy na obudowie i brak jednej śruby przytrzymującej pokrywę ekranowania transformatorów. Ponadto w pudełkach nie znalazłem ani klatek ochronnych na lampy (choć producent wyraźnie zaleca ich stosowanie), ani śrubokrętu do kalibracji prądu spoczynkowego, ani kabli zasilających czy instrukcji obsługi. Instrukcję, na szczęście (bo obsługa, jak wiemy, daleka jest od intuicyjnej), można ściągnąć ze strony producenta. Przyda się też na wypadek, gdyby żona chciała postawić kwiatek na osłonie transformatorów. Zawsze wtedy możemy pokazać, że producent tego czarno na białym zabrania (strona 9). Żaden z wymienionych braków nie wpłynął jednak na dźwięk. Lampy skalibrowałem zwykłym śrubokrętem owiniętym w chusteczkę.

50-57 09 2013 02     50-57 09 2013 05     50-57 09 2013 06

Konfiguracja systemu
Monobloki Octave sprawdziłem w kilku zestawieniach. Jako źródła pracowały odwarzacze Naim 5X z Flatcapem 2X oraz B.M.C. BDCD1. Odsłuch rozpocząłem z monitorami Dynaudio Contour 1.3 mkII, ale jego większą część przeprowadziłem na podłogówkach Burmester B25. Miałem również do dyspozycji dwa preampy lampowe: BAT VK3iX SE oraz Octave HP 500SE, których wymiana ułatwiła ocenę brzmienia samych wzmacniaczy. Okablowanie sygnałowe i głośnikowe dostarczył Acrolink (modele: 6N D 5050II, 7N A 2400III oraz 6N-S3000), natomiast sieciówki – PAL i Neel.
Według deklaracji producenta oraz parametrów technicznych monobloki poradzą sobie w każdej kombinacji. Ze swoją nieprawdopodobną, jak na lampy, mocą oraz wysoką wydajnością nie przestraszą się ani mniejszej efektywności kolumn ani spadku ich impedancji do 2,5 oma. Istotnie, zarówno z dość wybrednymi, jeśli chodzi o połączenia z lampą, monitorami Dynaudio, jak i z bardziej uniwersalnymi Burmesterami monobloki Octave kontrolowały sytuację całkowicie. Nie złapałem ich ani razu na najmniejszej nawet zadyszce. To słychać od samego początku – nie boją się żadnego wyzwania. Przy wzmacniaczach lampowych zawsze można dodać bezpieczny komentarz, że „przydałoby się więcej pary”. I choć kilka razy słyszałem mocarny dźwięk z konstrukcji próżniowych, to dopiero z Octave się przekonałem, że podkreślenie ogromnej mocy nie będzie ubarwione kurtuazją nawet w jednym procencie.

Reklama

Wrażenia odsłuchowe
Najkrócej charakterystykę monobloków Octave można zawrzeć w lakonicznym stwierdzeniu, że grają z tranzystorowym rozmachem i lampową barwą. Chyba wszystkie cząstkowe walory brzmieniowe wpisują się w ten schemat. Taki sposób prezentacji przypadł mi do gustu.
Już w połączeniu z monitorami Dyanudio niemieckie monobloki pokazały drapieżny górny bas, w którym jednak potrafiły zachować efekt zmysłowości. Początkowo takie połączenie wydało mi się paradoksem. Nie było w nim jednak żadnej sztuczki. Miękkość i szybkość niskich tonów współgrały ze sobą w sposób ewidentny i trudny do powtórzenia. Tego rodzaju miękkość jest w lampach spotykana często. Taka szybkość – niemal nigdy. Z podłogówkami Burmestera fundament basowy został spotęgowany o wartość dotąd mi nieznaną. To była potworna głębokość, potęga i rozmach z zachowaniem dyscypliny, tempa i swobody w odwzorowaniu całej gamy odcieni niskich tonów.
Zaintrygowany energetycznością brzmienia, postanowiłem ostro przećwiczyć Octave na materiale dynamicznym. Katalogowa moc oraz cena sugerują, że niemieckie piece nie mają prawa szukać wymówek. I rzeczywiście tego nie robią. W muzyce rockowej, z mocną perkusją i gitarowymi przesterami, radzą sobie znakomicie. Każda płyta pokazywała ich wybitną szybkość. Myślę, że słuchałem już wzmacniaczy lampowych grających z porównywalną mikrodynamiką. Ale w skali makro z pewnością nie. Mało tego, MRE220 mogą bez kompleksów stawać w szranki ze znakomitą większością znanych mi tranzystorów. Fascynujący, lekko otłuszczony bas potrafił zatrząść ścianami. Talerze i bębny atakowały bez pardonu, bez żadnej nieśmiałości. Ciągle odnosiłem wrażenie, że słucham koncertu perfekcyjnie zgranego zespołu, którego członkowie z takim zaangażowaniem wczuwają się w swoje role, jakby mieli za chwilę przekroczyć próg szaleństwa. Tu nie ma miejsca na cień roztargnienia czy ospałości. Jest energia w czystej postaci.
Taka dynamika może nasuwać obawy o to, czy aby dźwięk nie został przerysowany. Okazuje się jednak, że lampowa kultura utrzymuje równowagę wszystkich proporcji brzmienia. Wzmacniacz potrafi zagrać ostro, ale kiedy trzeba, pokaże również głębię tonalną i wykreuje nastrój, ze wszystkimi niuansami i subtelnością szczegółów. Pomimo fantastycznej dynamiki nie kryje swojego lampowego rodowodu. Średnicę maluje nasyconymi barwami, z bogatą paletą odcieni. Jest tu czystość i płynność, bez śladu chropowatości, choć jednocześnie kontury zachowują dokładność. Octave muzyczny romantyzm rozumie na swój własny sposób – monobloki nie wpadają w nastrój wyciszonego smutku i przejmującego bólu istnienia. Stawiają bardziej na polot i rozmach, na radosne podążanie ku określonemu ideałowi bez zbędnego wzdychania i fochów. Nie przedstawiają rzeczywistości w pretensjonalnych barwach. Przedstawiają ją w barwach żywych.
Jedynym elementem brzmienia, którym Octave mnie nie zaskoczyło, była góra pasma. Ten zakres został odtworzony klasycznie. Lampy z natury nie zbliżają się nawet do granicy ostrości – tak jest i tym razem. Niemieckie piece dodają tu odrobinę subtelnego osłodzenia i wdzięku, co w pewien sposób uspokaja dziarskość basu i średnicy. Nie wyznaczają referencyjnego rysunku szczegółów. Zatrzymują się w dość bezpiecznym punkcie i nie równają do poziomu najlepszych tranzystorów. Jednocześnie kapitalnie oddają pogłos akustyczny i atmosferę nagrania. Podobne zalety prezentuje jednak większość dobrych konstrukcji lampowych.
W przestrzeni Octave również nie przekraczają granic możliwości techniki lampowej. Owszem, mamy do czynienia ze starannym i dokładnym rozstawieniem muzyków na scenie, ale lokalizację nazwałbym plamową, a nie punktową. Terminologia chirurgiczna (typu mikroskopijna precyzja i wycinanie skalpelem) tutaj nie pasuje. Octave prezentują plastyczną scenę muzyczną, a nie stół operacyjny.
MRE220 łączą w sobie otwartość i odwagę dźwięku z jego mięsistością i sprężystością. Muzykalność została osiągnięta bez kompromisów dynamicznych. Nie boją się żadnego obciążenia ani żadnego repertuaru. I najważniejsze: energetyczność przekazu jest równie imponująca jak fantastyczna płynność. W tym podpompowanym brzmieniu, tak w basie, jak i średnicy, z niesamowitą dynamiką i bogactwem barw, monobloki Octave wyznaczają nową koncepcję brzmienia – lamp z turbodoładowaniem. Nie chcę wydawać zbyt daleko idącego werdyktu, ale myślę, że może to być efektem właściwości KT120. Jeśli mam rację, to w najbliższej przyszłości w branży lampowej wiele będzie się działo. Czy MRE220 obronią się w tej konkurencji ze swoją wysoką ceną – pokaże czas.

Konkluzja
Formułka mówiąca o tym, że wzmacniacz lampowy gra w sposób pozbawiony lampowych wad już się chyba zużyła. Zapewne sam wielokrotnie się nią posłużyłem. I teraz mam mały problem. Bo powyższa formułka nigdy jeszcze nie była tak prawdziwa, jak w przypadku Octave MRE220.

50-57 09 2013 T

Autor: Mariusz Malinowski
Źródło: HFiM 09/2013

Pobierz ten artykuł jako PDF