13.08.2016
min czytania
Udostępnij
Historia Ushera nie przypomina chińskich montowni, które postanowiły sprzedawać coś pod własną marką. Raczej znajdziemy tu analogie z japońskimi wytwórniami specjalistycznymi. Nawet w porównaniu z nimi Usher miał pod górkę, bo musiał się zmierzyć z głęboko zakorzenionymi stereotypami, a wygrać mógł tylko jakością. Potrzeba było lat, by majsterkowicze uznali głośniki Ushera za porównywalne ze Scan-Speakiem, i wielu testów na łamach prasy fachowej, aby gotowe kolumny zdobyły serca konserwatywnych Europejczyków. Dziś firma ma to już za sobą, a w podejściu do rynku wykazuje większy spokój i dystans niż konkurenci ze Starego Kontynentu. Objawia się to choćby w częstotliwości premier. Wielu producentów popełnia błędy, wycofując udane konstrukcje tylko dlatego, że trzeba pokazać coś nowego. Z Usherem jest inaczej. S-520 są produkowane w zasadzie bez zmian od kilkunastu lat. A jeżeli konstruktorzy poprawią jakiś szczegół, to nie znajduje to odzwierciedlenia w zmianie symbolu. S-520 otrzymały tytuł „najlepszy dźwięk wystawy” na Audio Show 2005. Od tego czasu w Polsce liczba ich posiadaczy przekroczyła 1000. Jak widać, postęp techniczny może i jest, ale najbardziej udane konstrukcje potrafią się skutecznie opierać upływowi czasu.
Pomimo niewielkich gabarytów S-520 są ciężkie. Wynika to głównie z grubości MDF-u, której nie powstydziłyby się podłogówki. Montaż jest dokładny, a wykończenie luksusowe. W tej cenie naturalne forniry spotykamy równie rzadko jak malowanie lakierem samochodowym. Tymczasem okleina na S-520 nie odbiega jakością od spotykanej w znacznie droższych modelach. Krawędzie obudów są ścięte tak, że nie widać spojeń. Front przykrywa solidna maskownica, ale szkoda ją zostawić na swoim miejscu, bo zasłania efektowne przetworniki. Nisko-średniotonowy ma 13-cm membranę z polipropylenu. Całkowicie przezroczystą, jak szyba, przez którą widać solidny, odlewany kosz, druciki biegnące do cewki i elementy wytłumienia. Membranę zawieszono na miękkim resorze, a w jej centrum znajduje się korektor fazy. Magnes jest naprawdę potężny; rozmiarami dorównuje polipropylenowemu stożkowi. 25-mm jedwabna kopułka też ma słuszne rozmiary i ponadwymiarowy napęd. Membranę chroni gęsta metalowa siatka. Zwrotnicę przytwierdzono do tylnej ścianki. Składa się z komponentów wykonanych przez Ushera: cewek powietrznych i kondensatorów foliowych. Wewnętrzne wytłumienie to filc i sztuczna wełna, a okablowanie – gruba plecionka z miedzi beztlenowej.
Bas-refleks dmucha do przodu, co ułatwia ustawienie. Wprawdzie monitorki nie są pod tym względem specjalnie wymagające, ale i tak warto zainwestować w podstawki. Skuteczność jest niewysoka, więc przydadzą się mocne wzmacniacze. W tabelce górny zakres mocy sugeruje zawsze jakieś ograniczenia, ale to teoria. W praktyce 300-watowy redakcyjny MA8000 nie uszkodził jeszcze niczego, a tym razem czuło się, że głośniki kochają jego moc. Podwójne złocone terminale przyjmą widełki, banany i gołe kable. Za podobny monitor można by spokojnie zawołać 5000 zł. Specjalnie by mnie to nie zdziwiło, zwłaszcza gdyby przykleić bardziej „nośne” logo. Natomiast martwi mnie inny fakt. Wiele osób pytało o niedrogie monitorki. I żałuję, że nie znałem wcześniej Usherów.
Ushery miały to nieszczęście, że trafiły na tapet po, skądinąd znakomitych, Chario. W szufladzie została płyta ze scherzami Chopina w wykonaniu Pogorelicha. Włoskie monitory postawiły poprzeczkę bardzo wysoko, pokazując romantyczną stronę instrumentu, w dodatku z pięknie pokazanym basem. Siadać do pisania mi się nie chciało, ale jakoś bezwiednie nacisnąłem przycisk i… ochota wróciła. O ile tam można się było rozwodzić nad wybrzmieniem alikwotów i potęgą lewej ręki, o tyle tutaj bas aż tak nie mruczał głębią, a instrument brzmiał toporniej. Coś jednak kazało czekać na rozwój wypadków. Scherzo h-moll minęło, zagrzmiało szaleńczą kulminacją i nadal nie miałem odpowiedzi, co mnie tak urzeka. Kiedyś walczyłem z tym scherzem własnoręcznie, podobnie jak z moim ulubionym E-dur. Do tego też przeszedłem i zaczęło mi w głowie świtać: to jest fortepian. Nie ładny, nie brzydki, nie wielki, nie gładki, nie szorstki, tylko po prostu: fortepian. Przypominający brzmieniem ten, który słyszałem w ćwiczeniówce. A więc bliższy, większy igłośniejszy niż w sali koncertowej. Agresywny, namacalny w forte, ale w piano dalszy, otoczony pogłosem. Pomieszanie z poplątaniem, rozdwojenie jaźni? Skądże. Nagrywałem kilka płyt fortepianowych, a sesja „Grand Piano” Pawlika przypomniała mi, że tak właśnie instrument „widzą” mikrofony. Może to, co napiszę teraz, zabrzmi dla wielu osób jak świętokradztwo, ale uważam, że aby słuchać muzyki fortepianowej z jakością bliską złudzeniu wizyty w filharmonii, nie potrzeba głośników za duże pieniądze. Dla porównania przytachałem z drugiego pokoju Tempo VI i… Nie wiem, na co bym się zdecydował. To jakość porównywalna, mimo siedmiokrotnej różnicy w cenie. Można dyskutować o szczegółach, ale szkopuł w tym, że diagnozy wypadają na korzyść obu „zawodników” naprzemiennie. Transmisji Konkursu Chopinowskiego słuchałem na opisywanych obok Eposach świadomie, bo je też porównywałem z Tempo i wybrałem głośnik za mniej niż 2000 zł. Uwierzycie? Nie miałem wtedy Usherów; szkoda, bo nie wiem, jak by wypadła ta konfrontacja.
Oczywiście, kiedy włączymy nabuzowaną dynamiką i rytmem płytę Marcusa Millera czy symfonie Szostakowicza, Tempo pogonią oba monitorki, ale są aspekty, w których pokażą jakość na granicy… hi-endu? A niby dlaczego nie? Tempo mają ten certyfikat; przynajmniej u nas. Wokale. Tu też jesteśmy blisko konstrukcji w rodzaju Harbetha czy starego, dobrego AP. Jest naturalnie, a z głośników płynie prawda. Pokazana tak jakoś… bez napinania się. Bez ekspozycji czegokolwiek. Niby równe pasmo, grzeczna charakterystyka, a tu nagle skoki dynamiki. Barytonowe „Beng” w świątecznym albumie Take 6 to budzik, działający niczym pisk ekranu kontrolnego na moją matkę, uwielbiającą drzemać przy telewizorze. Reakcja: podrzucamy głowę do góry i nią potrząsamy, jakbyśmy rozgryźli kwaśnego żelka. Czyli prawdziwą dynamikę stwierdzono. Jest też spójność rejestrów, a o basie, średnicy i górze w kontekście Take 6 pisać mi się po prostu nie chce. Wolę się skupić na aranżach, harmonizacji, czyli tym, co w tej muzyce najlepsze. Oczywiście oprócz perfekcji wykonawstwa. Ushery pokazują to wszystko i pozwalają się zasłuchać. No i wreszcie – jest przestrzeń! Ale ta nie istnieje bez przejrzystości i tu znowu nie da rady inaczej: wszyscy koledzy z testu to nie ta liga. Oprócz Eposa, oczywiście. Gdybym słuchał tylko fortepianu i wokali, nie musiałbym wydać więcej niż na Ushery, żeby być zadowolonym. Prosta muzyka Cata Stevensa pokazuje ciekawe strony sprzętu. Niby żadne wyzwanie, ale na każdych kolumnach brzmi inaczej. Tu, powiedzmy uczciwie, bez wodotrysków. Czytelność jest na szóstkę, barwa głosu – naturalna, piękne gitary, ale czasem nagranie się ściska. Pewnie ten album tak ma i tylko w dwóch przypadkach usłyszałem coś, co mnie zmiażdżyło – za sprawą monitorów Grahama i systemu TAD-a. Tu jest ostro, ale warto posłuchać góry. No i ta przestrzeń w „Morning Has Broken”. Tak, wiem, że to sztuczny pogłos, ale chórek zasługuje na skrzynkę dobrego trunku. Realizator na drugą. „First Cut Is The Deepest” – ten język brzmienia rozumieją już tylko Grahamy i Harbethy. Mamy więc do czynienia z tak zwanym „akustycznym głośnikiem”, co to wyłoży się w metalu i przyległościach? Weźmy Dream Theater. Fakt, nie ma takiego basu, jak w Chario, za to faktura się nie zamazuje. Wszystko słychać, bez nawet delikatnej sugestii ściśnięcia. Wokal jest zawsze na wierzchu, każda gitara osobno, a bas punktuje i pulsuje. Słychać też, jak ważną rolę gra klawiszowiec, który u konkurencji po prostu wychodzi na fajeczkę.
Niecałe 2000 zł? To jakiś żart? Za te pieniądze: łeb urywa. Zaraz posypią się szóstki.
Maciej Stryjecki
Hi-Fi i Muzyka 04/2016
Przeczytaj także