McIntosh ML1 Mk II
- Kategoria: Kolumny
Ile podobnych głośników widzieliśmy ostatnio? JBL z serii Classic, Mission, Wharfedale, PSB, Leak… Można by pewnie wymieniać dalej. Jedni powiedzą: noc żywych trupów. Inni posłuchają i się zdziwią, jak wiele do zaoferowania miały konstrukcje z dawnych lat.
Niemal wszystkich „zombie” spotkałem twarzą w twarz. Przestałem się ich bać i czekam na kolejną falę. Ułożyłem sobie nawet koncert życzeń. Poproszę: Tannoya M2, Gamuta L3, Totema Model One. Każdy z nich pogoni dzisiejszą konkurencję do pudełek, o ile będzie oryginałem, a nie poprawioną kopią. Jeżeli pojawią się Tempo 6, a konstruktor nie dorzuci swoich trzech groszy, to jestem przygotowany na wydatek.
McIntosha ML1 nie miałem okazji poznać. Byłoby trudno, ponieważ jesteśmy rówieśnikami: urodziliśmy się w 1970 roku, a kiedy kończono jego produkcję, ja kończyłem podstawówkę. Pierwszy głośnik w historii McIntosha dobrze się w niej zapisał. Robił ponoć kolosalne wrażenie, a słuchaczom rosło ciśnienie i debety w banku. Zwracał też uwagę konstrukcją i tak pozostało do dziś. Powiedzieć, że ML1 Mk II wygląda oryginalnie, to jak nie powiedzieć nic.
Współczesna wersja różni się od pierwowzoru układem głośników. Tam tweeter i średniotonowiec ustawiono niesymetrycznie i trzeba było zwracać uwagę, która skrzynka jest lewa, a która prawa. Dziś to już nie ma znaczenia. ML1 Mk II to raczej luźna interpretacja niż wierna kopia modelu z 1970 roku. Inne są przetworniki, inne wymiary skrzynek. Modyfikacji jest więcej, ale skoncentrujmy się na podobieństwach.
W swoich czasach ML1 wzbudzał respekt rozciągnięciem basu w okolice 30 Hz; teraz mamy 27 Hz. Bardzo podobne są maskownice, a sam monitor wygląda na jeszcze bardziej z epoki niż poprzednik. Pewne akcenty wzornicze są wręcz przesadzone, ale Mak – jak to Mak – idzie na całość. Spodoba się albo się nie spodoba – nie ma miejsca na wyważone opinie.
Prawie samo drewno.
Budowa
Obudowy wykonano z desek – lite drewno amerykańskiego orzecha w satynowym wykończeniu pasuje do stylu vintage. Przednia ścianka została cofnięta. Wokół niej na cztery centymetry wystaje drewniane obramowanie, okalające maskownicę. W tamtych czasach nikt się nie przejmował załamaniami fal na krawędziach, podobnie jak akustyczną przezroczystością osłon. Te są więcej niż solidne. Przypominają ramę okna z XIX-wiecznej niemieckiej kamienicy. Ważą chyba z pięć kilogramów i wyglądają niepowtarzalnie. Przez środek biegnie deska, a siatka to podwójna plecionka ze stali. Całość składa się z czterech warstw, jakby komuś zależało, by zabezpieczyć przetworniki przed pchnięciem szpadą. Nie zmienia to faktu, że monitory z maskownicami wyglądają z przepięknie. Mocowanie zrealizowano na magnesach. Tak silnych, że trzeba się postarać, by je oderwać, a wskakują na miejsce, jakby je wsysała czarna dziura.
Reklama
Skrzynki są zamknięte, wzmocnione w połowie wysokości wnętrza przegrodą z prostokątnym otworem. Powyżej wstawki z orzechowego drewna pracuje sekcja średnio-wysokotonowa, poniżej – woofer.
Ogromną płytkę zwrotnicy zamontowano bezpośrednio przy podwójnych gniazdach. Te są równie solidne, jak we wzmacniaczach McIntosha: grube złocone trzpienie i nakrętki okazują się bajecznie wygodne przy podłączaniu przewodów.
Fenomenalne zaciski .
Czterodrożny układ opracowano współcześnie. Za bas odpowiada 30-cm głośnik z polipropylenową membraną i dużą nakładką przeciwpyłową. Szeroki niczym w subwooferze resor wykonano z gumy. Odlewany kosz z wąskimi ramionami przykręcono bezpośrednio do frontu, nie starając się zamaskować śrub. Napęd zapewnia magnes o średnicy 20 cm. Woofer pracuje u góry tylko do 180 Hz, co oznacza, że zajmuje się basem i niczym więcej.
Pozostałe przetworniki zamocowano do aluminiowej płyty zlicowanej z frontem. Dwa 10-cm średniotonowce znów mają membrany z polipropylenu i pokrywają pasmo do 500 Hz. Wyższą średnicę i niską górę przejmuje 50-mm tekstylna kopułka, podobna do tych w ATC. Zakres jest krytyczny i często słyszymy, że tradycyjny stożek w połączeniu z kopułką wysilają się na skrajach swoich pasm. Tutaj powierzono go osobnemu przetwornikowi, co dobrze wróży. Wysokie tony od 4,5 kHz wypełnia kolejna, tym razem 19-mm kopułka z tytanu.
Szeroki resor.
Podstawki
W standardowym wyposażeniu ML1 Mk II znajdują się podstawki, również z amerykańskiego orzecha. Do grubego postumentu przytwierdzono dwie pionowe nogi, do nich zaś – odchylone do tyłu stalowe platformy z niskimi plecami. Monitory stoją na nich pewnie; nie trzeba ich niczym przyklejać. I tylko jeden detal trochę razi w tym stylowym meblu: odlewane z aluminium logo producenta i oznaczenie modelu. Rozumiem, że to historyczny produkt, ale chętnie bym odkleił te krowiaste litery. Logo na maskownicach i frontach głośników w zupełności wystarczy.
Poza tym jednym akcentem monitory wyglądają uroczo, a jakość wykonania i materiałów pozostaje adekwatna do ceny. Zauważymy też niedzisiejsze drobiazgi, jak niedopasowanie słojów podstawek i skrzynek. Maskownice mają nawet wyraźnie ciemniejszy odcień. Nie zwróciłbym na to uwagi, ale mnie wcześniej poinformowano, że tak ma być.
Monitory są duże, a ich proporcje przypominają złote lata hi-fi. Z podstawkami ważą ponad 18 kg/sztuka, ale łatwo się je przesuwa po podłodze. Producent montuje nóżki z miękkim, obłym stykiem – to rozwiązanie „dywanowe”. Stawiając je na parkiecie, warto podkleić metalowe stopy podkładkami z filcu.
Wszystko ładnie, pięknie,tylko te krowiaste litery…
Konfiguracja systemu
Zakres mocy towarzyszących wzmacniaczy określono na 50-600 W. Impedancja wynosi 8 omów, a skuteczność – 85 dB. Niewiele, więc wzmacniacz powinien… E tam, kto będzie sobie tym zawracał głowę? Przecież wiadomo, że to będzie McIntosh.
Na przykład MA12000, z którym ML1 Mk II grały w teście. Pozostałe elementy systemu dobrze znacie: odtwarzacz C.E.C. CD5, okablowanie Hijiri (HCI/HCS), filtr zasilania Ansae Power Tower oraz stolik Base Audio 6.
Rozbudowana zwrotnica.
Wrażenia odsłuchowe
Czego byście sobie nie wyobrazili przed słuchaniem, ML1 Mk II i tak was zaskoczą. Osobiście nie znajduję w pamięci domowych głośników grających podobnie, ale to zapewne dlatego, że sam McIntosh chwali się koncertami, które kiedyś nagłaśniał za pomocą dziesiątek tysięcy watów w ścianie wzmacniaczy (stąd się właśnie wzięło określenie „ściana dźwięku”) i które dobrze było słychać nawet z kilku kilometrów. Działo się to z grubsza wtedy, gdy powstawały pierwsze ML1. Nietrudno zgadnąć, że imprezy były dla ekipy McIntosha ogromnymi wydarzeniami, które zapadały w pamięć. A skoro tak, to może i natchnieniem do pracy nad głośnikami, które przybliżą tamtą atmosferę.
ML1 Mk II to świetny głośnik o estradowym rycie. Kocha rocka, męskie granie, decybele, wiatr we włosach i rytm, który odczuwa się ciałem. Tak jak na koncertach to nie sam dźwięk, ale puls powietrza prowokuje widownię do szaleństw.
Rozbudowana zwrotnica.
Powietrze pompuje zwłaszcza duży, 30-cm woofer w zamkniętej obudowie. Takie połączenie odpowiada za bas jedyny w swoim rodzaju: tak energiczny i ofensywny, że w porównaniu z nim nawet subwoofer z podobnym przetwornikiem okaże się półśrodkiem. Intensywne, momentami wręcz brutalne niskie tony kopią i potrząsają słuchaczem. Gwałtownie uderzają ciśnieniem ataku, a później, o ile tak zapisano na taśmie, utrzymują ciśnienie i poziom decybeli, ile trzeba. Przy odpowiedniej dawce mocy ze wzmacniacza poczujemy także energię zebrania membrany z powrotem. Później kolejny cios, jeszcze jeden i tak upływa czas z dźwiękiem, który nie daje wytchnienia. Działa jak tabletka dla kierowców ciężarówek, sprzedawana 50 lat temu w USA na stacjach benzynowych, dziś już niedostępna ze względu na zakazane składniki.
Reklama
Dźwięk ML1 Mk II ma tyle wspólnego z estetyką brzmieniową wzmacniaczy i odtwarzaczy McIntosha, co dzień z nocą, lód z ogniem i mleko ze spirytusem. Ocieplenie, muzykalność? Gdzie tam. Koncentracja na szczegółach również nie jest priorytetem, podobnie jak głębia czy gradacja dalekich planów. To domena wzmacniaczy wytwórni z Binghamton. Głośnik z czasów, kiedy Ameryką wstrząsały obyczajowe rewolucje i buntownicze nurty oddaje tamtą potrzebę protestu. Wszystko się dzieje tuż przed słuchaczem. Konglomerat ścieżek, instrumentów i wokali zostaje podany na twarz. Uderza tak samo, jak eksplozje basu. Podkreśla intensywność bodźców.
Stare i nowe.
Darujcie sobie ciche słuchanie. ML1 Mk II się do tego nie nadaje, ponieważ na progu słyszalności następuje „telefonizacja” dźwięku. Za to powyżej średniej otwiera się tak gwałtownie, że nie pozostawia wątpliwości co do preferowanego stopnia wychylenia potencjometru. Na stronie producenta zamieszczono informację, że fala z dwóch przetworników średniotonowych ma tak samo obszerne czoło, jak bas. I to by się potwierdzało, chociaż dźwięk pompuje także większa kopułka. Razem wypełniają zakres, w którym ludzkie ucho jest najczulsze i wypchają go naprzód. Dlatego na koncertach było słychać dźwięk z oddali. Dlatego też czujemy, że kiedy robi się naprawdę głośno, to decybelom zaczyna towarzyszyć koncertowy czad. Wyższa góra pozostaje za to cofnięta, jak to się często zdarza w układach z dużymi kopułkami.
Reklama
W składach popowo-rockowych na pierwszy plan konsekwentnie wysuwa się rytm. Jego puls porządkuje każdy materiał. To ten przypadek, kiedy noga sama zaczyna przytupywać. ML1 Mk II gra do tańca, domowe słuchanie zamieniając w wieczór z koncertem w amerykańskim barze. Bas kopie jak wściekły. Mocno, energicznie i zbyt szybko, by się uchylić. Gitara z czterema strunami tak sprężyście prowadzi puls, jakby się zamieniła w stopę perkusji. Ta zaś wymierza ciosy, jak wtedy gdy we wspomnianym barze goście postanawiają dać upust swojej energii i wdają się w bijatykę.
Dźwięk nie buduje głębi. Jest skoncentrowany, skondensowany, uformowany w oddział przeprowadzający rozpoznanie bojem. Prze do przodu, a energię – prócz basu – serwuje wyższy zakres średnicy. Wspomniane cofnięcie wysokiej góry odczuwa się już mniej; zaczyna przypominać raczej tuby JBL-a – jest trochę jednostajna, ale precyzyjna i szybka.
Monitory nie należą do ligi mistrzów w dziedzinie szczegółowości, ale można na nich usłyszeć coś nowego. Nie zdawałem sobie sprawy, że w „Walk of Life” Dire Straits tak ciekawie została rozrysowana partia stopy. Na innych głośnikach cichutka, tutaj wychodzi niemal na pierwszy plan. Prowadzenie basu pozostaje zjawiskowo energetyczne, jak na koncercie. A samo brzmienie? Zmieniają się proporcje, ale – tak jak pokazało Dire Straits – pewne niuanse słychać lepiej niż na typowo audiofilskich głośnikach.
Reklama
Klasyka, symfonika? W kategoriach obiektywnego opisu trzeba by się czepiać co krok. Narzekać, że to nie jest dźwięk neutralny, a taki przecież być powinien. Że proporcje pomiędzy grupami instrumentów są przeważone w nieprzewidywalne strony. Tyle że później pada słynne „ale” i wszystko przed nim staje się nieistotne. Bo to prawda, że jest inaczej, ale ten dźwięk wnosi trudny do określenia sznyt wyrazistości i autentyczności. Ma to „coś”. Pozostaje bliższy temu, co słyszeliśmy przed 40 laty z gramofonów i taśm, dodajmy: niekoniecznie najwyższej jakości. Tamto doświadczenie stało się jednak udziałem wielu osób, które dzisiaj go poszukują i chcą do niego wracać. We współczesnych samograjach znajdą obiektywnie lepszy dźwięk, ale tamtego „cosia” – nie. Z jednym zastrzeżeniem: monitorów słuchałem w pomieszczeniu o powierzchni około 25 m². Czy w znacznie większym ich wigor przygaśnie, czy wrażenia się powtórzą – nie wiem.
Na deser zostawiłem maskownice. Można zauważyć, że coś w dźwięku, nomen omen, maskują, ale trudno się oprzeć wrażeniu, że dokładnie to, co trzeba, i że z nimi monitory grają… lepiej. Może chodzi o zbytnią śmiałość wysokiej średnicy? Może akurat ten rodzaj agresji, który warto utemperować, bo reszta się wtedy lepiej układa? A może nie mam racji i tylko coś mi się wydaje? Najlepiej sprawdźcie sami, ponieważ każda okazja do spotkania z ML1 Mk II jest dobra.
Konkluzja
A już myślałem, że nic mnie nie zaskoczy.
Reklama
Maciej Stryjecki
Źródło: HFiM 05/2024