Abyssound ASX-2000
- Kategoria: Końcówki mocy
Abyssound to młoda krakowska manufaktura. Debiutowała na Audio Show 2012, prezentując końcówkę mocy ASX-2000 oraz monobloki. Mój apetyt rozbudził fakt, że pomimo mało sprzyjającej akustyki hotelowych pokoi, dźwięk mógł się podobać. Kiedy zobaczyłem budowę wewnętrzną, nie czekałem dłużej i wypożyczyłem wzmacniacz do recenzji.
Z moich informacji wynika, że grono posiadaczy ASX-2000 rośnie dość szybko. Tym bardziej jestem zadowolony, że jako pierwsi możemy go dla państwa przetestować.
Masa urządzenia robi wrażenie. Sześćdziesiąt kilogramów nie bierze się z powietrza. Odpowiadają za to solidne elementy wewnętrzne oraz pancerna obudowa z grubych płyt aluminiowych anodowanych na czarno. Wzornictwo może się podobać, a duża obudowa oraz grubość ścianek budują wrażenie solidności.
Na froncie umieszczono jedynie włącznik zasilania, podświetlany na niebiesko. Tylna ścinka jest równie ascetyczna; znalazły się tam tylko złącza niezbędne do podłączenia sprzętu: gniazdo zasilania z wyłącznikiem, wysokiej jakości terminale głośnikowe oraz wejście RCA. Wzmacniacz pracuje w klasie A i oddaje 80 W przy ośmiu omach.
W trakcie pracy mocno się nagrzewa.
Robert Trzeszczyński
Wygląd i masa ASX-2000 budzą zaufanie i powodują oczekiwanie dużego, efektownego dźwięku. Z drugiej strony, jest to klasa A, więc powinniśmy usłyszeć typowe dla niej ciepło i barwę. Uprzedzając nieco fakty, powiem, że wzmacniaczowi zdecydowanie bliżej do stereotypu klasy A niż wyczynowych popisów mogących się kojarzyć z jego gabarytami.
Dzięki uprzejmości przyjaciół audiofilów miałem okazję sprawdzić sprzęt w kilku systemach. Z dużym zaciekawieniem podłączyłem Abyssounda do kolumn Dynaudio C3, które są dosyć chimeryczne i lubią dużo prądu. Jak się okazało, 80 watów ASX-2000 nieźle sobie z nimi poradziło. Dźwięk był odpowiednio głośny i bez problemu wypełnił pokój. Muzycy byli namacalni i otaczało ich sporo powietrza. Wzmacniacz szczególnie się polubił z muzyką akustyczną, zwłaszcza gitary Erica Claptona i innych muzyków grających unplugged wypadały atrakcyjnie. Wysokie tony były subtelne i delikatnie wycofane. Talerze instrumentów perkusyjnych miały patynowy nalot i nieco łagodziły szorstkość.
Większość odsłuchów przeprowadziłem w systemie z Zollerami Solution i elektroniką Audioneta. Z odtwarzaczem ART V2 było zdecydowanie zbyt pastelowo. Samo źródło ma charakter ocieplony, co w zestawieniu z Abyssoundem dało efekt znacznego wypchnięcia środka przy jednoczesnym poluzowaniu w dole pasma. Sprawę poprawiło nieco wpięcie DAC-a Mytek 96, jednak do zadowolenia nadal było daleko. Nieoczekiwanym strzałem w dziesiątkę okazało się podłączenie gramofonu. Prezentacja detali uległa zdecydowanej poprawie. Nadal można było słyszeć uwypuklenie średnicy, jednak w znacznie mniejszym stopniu. Wokal Kari Bremnes z płyty „Norwegian Mood” był aksamitny, dociążony i płynny. Z kolei „Resonanse Enseble” Kena Vandermarka brzmiało zwiewnie i przejrzyście, zwłaszcza w wysokich tonach. Po przyzwyczajeniu się do charakteru wzmacniacza zaczęliśmy słuchać kolejnych albumów z dużą przyjemnością, w mniejszym stopniu koncentrując się na analizie brzmienia. W kilku systemach dźwięk był podawany kulturalnie i płynnie. Czasami tego docieplenia było już nieco za dużo, jednak to kwestia gustu. Zapewne wiele osób, szukających wzmacniacza łączącego cechy lampy i tranzystora, Abyssound oczaruje. Trzeba jednak pamiętać, że wzmacniacz jest wrażliwy na wszelkie zmiany i trzeba się postarać, żeby pokazał, na co go stać. Każda zmiana kabla zasilającego czy łączówki będzie natychmiast słyszalna. Objawiało się to zwłaszcza w niskich częstotliwościach. W testowanych systemach najlepiej wypadały kable grające szczupło.
Trzeba też wspomnieć o bezpośredniości w pokazywaniu sceny muzycznej. Zdarzało się, że wokalistka śpiewała, niemal siedząc mi na kolanach. Całość sceny jest pokazywana bliżej – jakbyśmy słuchali koncertu z pierwszego rzędu w filharmonii. Powoduje to, że instrumenty są większe, przez co nieco na siebie nachodzą. Pytanie, co jest bliższe prawdy? Przecież w naturze instrumenty nie wydają z siebie dźwięku z punktu wielkości łebka od szpilki.
Wiele osób uwielbia taki sposób lokalizowania źródeł pozornych, bo daje on wrażenie bliższego obcowania z artystami. Takim melomanom mogę polecić odsłuch ASX-2000. Audiofile szukający chirurgicznego narzędzia do cyzelowania detali powinni raczej szukać gdzie indziej.
Robert Trzeszczyński
Na Abyssounda miałem ochotę od ostatniego Audio Show. Wzmacniacz wzbudził ogromne emocje, a tu i ówdzie, pośród innych wystawców, dało się słyszeć pod jego adresem szczere słowa uznania. Na egzemplarz testowy producent kazał mi czekać pół roku, tłumacząc poślizg ogromnym zainteresowaniem klientów. W końcu nadszedł ten dzień; doczekałem się. I wiecie co? Po tym, co usłyszałem, wierzę w to tłumaczenie.
Urządzenie prezentuje się interesująco. Choć masywna bryła już na pierwszy rzut oka nawiązuje do Pass Labs, to podobieństwo dotyczy jedynie wyglądu. Jeśli chodzi o dźwięk Abyssound przerasta wszystkie znane mi wzmacniacze tranzystorowe w swoim przedziale cenowym.
ASX-2000 gra ze swobodą i lekkością. Pokazuje swoją klasę bez żadnego wysiłku czy napinania muskułów. Jest w tym trochę spektakularności, polegającej głównie na fascynującej umiejętności trzymania w ryzach obrazu sceny. Zarys źródeł pozornych jest tu bowiem niezwykle wyraźny. To już nawet trudno nazwać plamami dźwięku, to rzeźby pozycjonowane zarówno wszerz, jak i wyraźnie umiejscowione w głębi sceny. Fantastyczne wrażenie.
Abyssound to potężna maszyna. W świecie hi-fi 100 W w klasie A to odpowiednik czterolitrowego silnika V8 w motoryzacji. Rozwijając to porównanie, warto doprecyzować, że słuchanie Abyssounda przypomina raczej podróżowanie statecznym Jaguarem XJR niż jazdę narowistym BMW M3. Oba mają zbliżoną moc i osiągi, ale różnica polega głównie na tym, że właściciele jaga nikomu nie muszą już niczego udowadniać. Podobnie Abyssound – nie stara się błyszczeć; nie proponuje żadnych fajerwerków, nie ma nawet złotej grawerki. On po prostu gra i robi to świetnie.
Reklama
Cechą, która pozwala się temu wzmacniaczowi wybić z tłumu podobnych konstrukcji, jest sposób prezentacji wysokich tonów. Są nieskazitelnie czyste, a przy tym jedwabiście gładkie. Nie bursztynowe, jak w testowanej niedawno końcówce Modwrighta, nie wyraziste i zimne jak we wzmacniaczach Pass Labs z serii X. Przypominają coś, co spodziewalibyśmy się spotkać w najwyższej klasy wzmacniaczach lampowych i dzięki tej gładkości nawet płyta, nomen omen, „Seasons in the Abyss” Slayera brzmi… przyjemnie. Słuchając muzyki za pośrednictwem takiego urządzenia, aż się nie chce niczego testować.
Czy ma ono jakieś mankamenty? Przypominająca wzmacniacze Passa obudowa i prądożerność rzędu 1,2 kW/h? Świadome czy nie, wzorowanie się na wyglądzie czegoś ładnego nie należy do istotnych przewinień. Pozostaje kwestia nielichego apetytu na prąd. Jakoś jednak przywykłem, że wszystko, co w życiu najprzyjemniejsze, jest niezdrowe lub mało ekologiczne. Radzę sobie ze spalaniem rzędu 25 l/100 km, to i z 4 zł za dzień słuchania muzyki sobie poradzę.
Muszę go mieć!
Adam Bernacki
Autor: Robert Trzeszczyński i Adam Bernacki
Źródło: MHF 02/2013