HFM

artykulylista3

 

Rogue Audio Dragon

042 047 Hifi 02 2022 008
Angielskie słowo „rogue” ma dość szerokie zastosowanie, w związku z czym trudno wskazać jego dokładny odpowiednik w języku polskim. „Rogue” to po trosze buntownik, po trosze awanturnik, a przede wszystkim – samotnik, który chadza własnymi drogami i ponad wszystko ceni sobie niezależność. Czyli wypisz, wymaluj – szef Rogue Audio.





O tym, że Mark O’Brian jest postacią nietuzinkową, nie trzeba przekonywać nikogo, kto choć pobieżnie prześledzi jego życiorys. Dyrektor generalny Rogue Audio był w przeszłości bokserem, kierowcą wyścigowym, a przede wszystkim – cenionym inżynierem, zatrudnionym przez wiele lat w Bell Laboratories. Kiedy w 1996 roku postanowił odejść i założyć własną firmę, wiadomo było, że nie powstanie kolejne przedsiębiorstwo produkujące nudne urządzenia spod sztancy. I rzeczywiście – wystarczy rzut oka na ofertę, by się przekonać, że Amerykanin poszedł mocno pod prąd obowiązującej mody. Postawił na lampy elektronowe, które połączył z zupełnie inną, tym razem nowoczesną technologią, o której szerzej powiemy sobie w rozdziale „TubeD”.
Wszystkie urządzenia – a jest ich sporo, ponieważ firma produkuje zarówno końcówki mocy stereo, monobloki, integry, jak i przedwzmacniacze – wyglądają trochę jak z lat 90. XX wieku, a trochę jakby wyszły z pracowni szalonego radioamatora. Jeżeli chodzi o ten ostatni aspekt, to projektanci Rogue Audio mogą sobie podać ręce z kolegami z Audio Researcha. Nie wiem, kto się kim inspirował. Najważniejsze, że ewentualny złodziej nawet na to nie spojrzy, dzięki czemu cenny sprzęt pozostanie bezpieczny.
Duch lat dziewięćdziesiątych unosi się także nad internetową stroną firmy, której szata graficzna powstawała chyba jeszcze za czasów prezydenta Clintona. Na jej widok niejednemu informatykowi łezka zakręci się w oku. Zwłaszcza kiedy przypomni sobie studenckie czasy, kiedy to dorabiał sobie projektowaniem witryn równie siermiężnych co pokój w akademiku. Ale nie znęcajmy się. W końcu mamy do czynienia z ekscentrykiem, któremu wolno więcej.
Poza tym trzeba przyznać, że akurat do spraw produkcji Mark O’Brian podchodzi profesjonalnie. Rogue Audio nie jest żadną garażową manufakturą, ale całkiem sporą i nowoczesną fabryką, zatrudniającą sztab fachowców. Firma z dumą informuje, że wszystkie urządzenia są projektowane i budowane w Stanach Zjednoczonych, podobnie jak większość stosowanych komponentów. „To nasze, przez nas wykonane i to nie jest nasze ostatnie słowo” – daje do zrozumienia prezes O’Brian. I rzeczywiście, były już lampy, były tranzystory, były hybrydy, ale tak oryginalnego połączenia technologii jak w Rogue Audio jeszcze nie było.

042 047 Hifi 02 2022 001

 

Budowa modułowa – każda sekcja
na osobnej płytce.

 
 

 


TubeD
Jak na ironię, dwa bliźniacze urządzenia, w których zastosowano niecodzienną technologię hybrydową, należą akurat do najbardziej „uspokojonych” stylistycznie. Są to końcówki mocy Hydra oraz Dragon, którym nadano zwyczajną formę prostopadłościanu. Żadnych ekstrawagancji, wystających lamp ani fikuśnych wtrętów. Jedynie proste pudełka, a to, co najważniejsze, ukryte wewnątrz.
Dragon, którym się dzisiaj zajmiemy, stoi w firmowej hierarchii wyżej od Hydry, i choć topologia obu końcówek pozostaje zbliżona, to amerykański smok może się pochwalić aż trzykrotnie wyższą mocą znamionową (300 W/8 Ω w porównaniu z zaledwie 100 W/8 Ω Hydry). Co jest zatem niezwykłego w zastosowanych przez O’Briana rozwiązaniach?
W telegraficznym skrócie: połączenie leciwej technologii lampowej z najnowszym inżynierskim wynalazkiem w dziedzinie wzmacniania dźwięku, czyli klasą D.
Nie wiem, czy są inne firmy, które zdecydowały się na równie odważny krok, ale Rogue Audio z pewnością było prekursorem tego rozwiązania. Pierwsza hybryda tego typu ujrzała światło dzienne w roku 2011, a zatem w czasie, kiedy większość osób z branży prorokowała, że klasa D nadaje się najwyżej do subwooferów i car audio, natomiast na audiofilskie salony raczej nigdy nie będzie miała wstępu. Trudno się dziwić, bo również moje pierwsze zetknięcie z monoblokami w klasie D, opartymi na modułach IcePower, trudno zaliczyć do udanych i gdybym był inżynierem, zapewne nie zainwestowałbym w tę technologię złamanego centa. Zdanie zmieniłem dopiero wiele lat później, kiedy usłyszałem urządzenia PS Audio czy bazujący na modułach Hypeksa streamer Cambridge Evo 75 (test: „HFiM” 9/2021).

042 047 Hifi 02 2022 001

 

Podwójne triody 12AU7
w sekcji wejściowej.

 
 

 


Na tych samych modułach, czyli N-Core holenderskiej firmy Hypex, zbudowany jest także bohater dzisiejszego testu. W tym przypadku zintegrowano sekcję wejściową, opartą na podwójnych triodach 12AU7, z wyjściem na wzmacniaczach w klasie D. Rozwiązanie opatentowano i nadano mu firmową nazwę TubeD. Trzeba przyznać, że już sama idea końcówki mocy w układzie hybrydy jest wysoce oryginalna (choć stosowana, chociażby przez wspomniane PS Audio), a pomysł płynnego połączenia tak odmiennych technologii w jednym wzmacniaczu intryguje. Czy przełoży się to na wrażenia odsłuchowe – przekonamy się wkrótce. Na razie przyjrzyjmy się Dragonowi nieco dokładniej.

042 047 Hifi 02 2022 001

 

Końcówki mocy Hypeksa
przytwierdzone do aluminiowej płyty

 
 

 


Budowa
Dragon zdecydowanie nie należy do wzmacniaczy, które rzucają się w oczy. Obudowę o standardowych rozmiarach wykonano z giętej blachy pokrytej czarnym lakierem proszkowym, natomiast front jest grubym kawałkiem frezowanego aluminium. Jedynym, co przełamuje monotonię przedniej ścianki, jest okrągłe wycięcie, w którym znalazł się spory włącznik zasilania. Wokół niego rozmieszczono trzy kolorowe diody, które sygnalizują kolejno: gotowość do pracy, tryb czuwania (lub rozgrzewania się lamp) oraz ewentualne zadziałanie wbudowanych zabezpieczeń. Pod wycięciem widać nazwę modelu, a po prawej stronie frontu – wyciętą laserowo nazwę producenta.
Na tylnej ściance dzieje się niewiele więcej, ale też trudno oczekiwać bogactwa złącz od końcówki mocy. Mamy zatem gniazdo zasilania zintegrowane z bezpiecznikiem, pojedyncze wejścia XLR i RCA oraz, także pojedyncze, pozłacane terminale głośnikowe. Te ostatnie są niezłej jakości, ale z niewiadomych powodów umieszczono je tak blisko siebie, że o użyciu szerokich widełek trzeba raczej zapomnieć. Szkoda, bo miejsca na tylnej ściance jest w bród i można było pójść użytkownikom na rękę, nie ponosząc dodatkowych kosztów.

042 047 Hifi 02 2022 001

 

Trzy transformatory toroidalne
i stado kondensatorów w sekcji
filtrującej.

 
 

 


Skromna szata Dragona, przynajmniej ta wierzchnia, wpisuje się w politykę firmy, która już dawno temu postawiła sobie za cel produkowanie high-endowych urządzeń w przystępnych cenach. Nie dostajemy więc wyrafinowanej obudowy zrobionej wyłącznie z aluminium, wodotrysków, złotych pilotów i innych dodatków, ale dzięki temu możemy liczyć, że ceny Rogue Audio pozostaną na rozsądnym pułapie.
Wnętrze to już zupełnie inna bajka. Tutaj nie było mowy o oszczędnościach, o czym świadczy nie tylko oryginalna topologia i gęsto zabudowane wnętrze, ale także użycie podzespołów o świetnych parametrach.
Dragon ma budowę modułową – na głównej płytce drukowanej znalazły się cały układ elektroniczny, para lamp oraz część zasilacza w postaci kilkunastu kondensatorów o różnej pojemności. Moduły Hypeksa połączono z płytą główną na sztywno i przykręcono do wspólnej, bardzo grubej płyty aluminiowej, która pełni funkcję wewnętrznego radiatora. Ciepło jest z niej odprowadzane na zewnątrz, przez spód obudowy, dzięki czemu można było zrezygnować z otworów wentylacyjnych.
Największe wrażenie robi zasilacz, który składa się aż z trzech transformatorów toroidalnych różnej wielkości. Najmniejszy zasila układy logiczne, średni – stopień wejściowy na lampach, a największy – właściwe końcówki mocy. Od razu widać, że wysoka moc znamionowa nie bierze się z powietrza, ale z solidnego projektu. Firma zadbała także, by wzmacniacz działał długo i bezproblemowo, w czym mają pomóc układ miękkiego startu i wbudowane zabezpieczenia przez zwarciem, przeciążeniem oraz pojawieniem się na wyjściu napięcia stałego.

042 047 Hifi 02 2022 001

 

Nadmiar ciepła odprowadzany
do obudowy.

 
 

 


Konfiguracja
Ponieważ tak się szczęśliwie złożyło, że Dragon pojawił się u mnie wraz z wieloma innymi urządzeniami, mógł się poczuć w pełni dopieszczony. Nie dysponowałem wprawdzie żadnym z firmowych przedwzmacniaczy, z którymi Dragona z pewnością warto zestawić, ale w roli preampu wystąpił sprzęt wysokiej klasy: Soulution 325.
Amerykańska końcówka zasilała przede wszystkim najnowsze Dynaudio Confidence 50 oraz, dla porównania, o wiele skromniejsze gabarytowo Contoury 1.8. Całość została okablowana przewodami Siltecha (Double Crown, Prince oraz Ruby Mountain) oraz podłączona do gigantycznej listwy zasilającej Hydra.
Odsłuch prowadziłem też z użyciem moich własnych przewodów, czyli Nordostów Frey 2 oraz studyjnych Klotzów w wersji XLR. Jeżeli chodzi o te ostatnie, to trzeba pamiętać, że Dragona warto słuchać w konfiguracji symetrycznej, bo taka jest ścieżka sygnałowa. XLR-y nie są tu jedynie dla ozdoby. Źródłem sygnału były naprzemiennie odtwarzacz Primare CD 32 i komputer przesyłający muzykę z serwisu Tidal, podłączone do przetwornika Hegel HD 30.

042 047 Hifi 02 2022 001

 

Dragon to właściwie jeden
wielki zasilacz.

 
 

 


Wrażenia odsłuchowe
Opis wrażeń odsłuchowych zacznijmy nietypowo, czyli od definicji przez negację: czym Dragon nie jest? Na pewno nie jest urządzeniem dla tych, którzy oczekują trzęsienia ziemi. Nie jest też dla niecierpliwych, którzy po pięciu minutach odsłuchu chcieliby mieć sprecyzowane zdanie na temat brzmienia. I w końcu – nie jest tak zwanym „sprzętem z charakterem”, który na każdym nagraniu odciska wyraźne piętno.
Dragon jest niczym dobrze zbudowane wino o dużym potencjale dojrzewania, któremu trzeba dać czas, żeby się w nim rozsmakować. To dźwięk dla dojrzałych audiofilów, który być może nie porywa od samego początku, za to z czasem odkrywa przed nami swoje nieprzeciętne możliwości. Amerykańska końcówka z pewnością niejednego oczaruje spokojem, kulturą i wyjątkową  płynnością brzmienia. Z początku można odnieść wrażenie, że balans tonalny został przesunięty lekko w dół, a dźwięk delikatnie przyciemniony. Po chwili jednak okazuje się, że przejrzystość i detaliczność brzmienia stoją na bardzo wysokim poziomie.
Pisaliśmy o tym zjawisku wielokrotnie, choćby przy okazji testów Gryphona Essence, Audioneta Watt czy Moona 600i: dobrze zaprojektowane urządzenia z najwyższej półki potrafią zagrać dźwiękiem gęstym, nasyconym i plastycznym, osiągając przy tym poziom detaliczności, który pozostaje poza zasięgiem nawet urządzeń brzmiących jasno i przenikliwie. To cecha niejako wprost zaczerpnięta z wykonań na żywo, która dla mnie jest jednym z głównych wyznaczników hi-endu. Co ciekawe, liczne szczegóły ukazywane są przez Dragona niejako mimochodem, od niechęcenia wplecione w prezentację. Dlatego z pewnością nie nazwałbym amerykańskiej końcówki analityczną. Priorytetem konstruktora było uzyskanie maksymalnej spójności brzmienia i całościowe ujęcie przekazu muzycznego. W brzmieniu Dragona stale obecna jest też swoboda, tak charakterystyczna dla urządzeń o wysokiej mocy znamionowej. Scena pozostaje idealnie uporządkowana nawet w gęsto zaaranżowanych utworach i nigdy nie przyłapiemy wzmacniacza na chodzeniu na skróty ani na generowaniu nieprzyjemnego chaosu. Nie ma też mowy o skracaniu perspektywy ani  nakładaniu na siebie planów dźwiękowych. Wszystko zostaje uczciwie i wyraźnie zaprezentowane, a słuchacz, choć nie jest na siłę zasypywany szczegółami, nie musi się niczego domyślać – detale są podane jak na dłoni.

042 047 Hifi 02 2022 001

 

Włącznik i trzy diody urozmaicają
monotonię przedniej ścianki.
To i tak sporo – niektóre końcówki
mocy nie mają nawet tego…

 
 

 


Fenomenalnie zabrzmiały głosy, zwłaszcza w dobrych realizacjach muzyki renesansowej, które są chyba najbardziej wymagające, jeżeli chodzi o oddanie barwy i faktury średnicy. Konstruktorowi znów się udało zachować idealną równowagę pomiędzy ogółem a szczegółem. Partie chóralne są niesamowicie  czytelne i można śledzić każdą z osobna. Jednocześnie pozostają perfekcyjnie zwarte – tak, aby słuchacz mógł się bez przeszkód skupić na syntezie muzycznego przekazu.
Nasycenie tego zakresu okazało się wręcz wybitne, a głosy wokalistów Huelgas Ensemble, Oxford Cameraty czy The Monteverdi Choir były nie tylko namacalne i dźwięczne, ale wręcz fizjologiczne w swej bezpośredniości i plastyczności. Może nie do końca neutralne, ponieważ słychać, że średnica została delikatnie podretuszowana, przez co zyskała charakter bardziej aksamitny i słodszy niż w rzeczywistości. Jednak zabieg ten pozostaje na tyle dyskretny, że zauważymy go tylko wtedy, gdy porównamy Dragona z zupełnie przezroczystym wzmacniaczem. Możemy jedyne zgadywać, że ów aksamitny nalot to zasługa lamp, podobnie jak świetnie oddane mikrodynamika, akustyka pomieszczenia oraz wybrzmienia, które ożywiają każde nagranie, nie tylko wokalne.
Podobnie się dzieje z wysokimi tonami – choć zostały nieznacznie złagodzone, to ich barwa, a przede wszystkim czytelność prezentują poziom referencyjny. Dźwięki skrzypiec w najwyższych rejestrach za pośrednictwem Dragona potrafiły zabrzmieć przenikliwie i miękko jednocześnie, nigdy jednak nie wpadały w nadmierną ostrość czy agresję. Dzięki temu nawet gorzej zrealizowane nagrania stawały się bardziej znośne i nie męczyły nadmiarem zbyt suchej góry.
Nieco mniej zachwycił mnie bas. Niskie tony mają wprawdzie dobre rozciągnięcie, wypełnienie i barwę, jednak trochę brakuje im zwrotności, przez co rytm czasami nieco się ociąga. Zdziwiła mnie ta cecha, ponieważ wszystkie znane mi końcówki mocy w klasie D mają na ogół bas punktualny i szybki. Nie zauważyłem też, żeby inni recenzenci skarżyli się na niedostateczną jakość niskich tonów Dragona, wręcz przeciwnie. Może więc chodzi o kolumny? To jednak mało prawdopodobne, ponieważ niskie tony nowych Confidence 50 zestrojono kapitalnie. Są przy tym o wiele szybsze i zwrotniejsze niż w poprzednim modelu.

 

Po krótkim dochodzeniu stwierdziłem, że najprawdopodobniej chodzi o… moje uszy, które niezmiernie szybko przyzwyczajają się do dobrego – w tym przypadku do brzmienia testowanej tuż przed Rouge Audio końcówki mocy Gryphon Essence. Bas tej ostatniej mógłby służyć jako wzorzec z Sevres, a ponieważ towarzyszył mi przez kilka tygodni, zdążyłem tak przywyknąć do prężnego i ultraszybkiego brzmienia tego zakresu, że później na wszystko kręciłem nosem.
Nie do końca słusznie, ponieważ obiektywnie bas Dragona ma wiele zalet. Tyle że akurat punktualność nie jest jego największym atutem. Jest za to idealnie „sklejony” z niższą średnicą, dzięki czemu ten ostatni zakres może się pochwalić świetnym nasyceniem i plastycznością.
Wielką symfonikę i muzykę z prądem zostawiłem sobie na koniec i tu z kolei przeżyłem miłe zaskoczenie. Okazało się bowiem, że zrównoważony i kulturalny Dragon potrafi – dzięki świetnej dynamice i swobodzie kształtowania dźwięku – wiernie przekazać brzmienie zarówno wielkiej orkiestry symfonicznej, jak i zespołu hard rockowego. Owszem, to także sprzęt, który może doskonale służyć do tzw. „łojenia” (jak barwnie opisują swoje ekscesy odsłuchowe zwolennicy ciężkich brzmień), jednak będzie to „łojenie” nadzwyczajnej jakości, wiernie oddające skoki dynamiki, przestrzeń, barwę oraz atmosferę nagrania. A kiedy postanowimy ukoić nasze sterane uszy dźwiękami barokowego ansamblu lub jazzowymi balladami, Dragon i z tego zadania wywiąże się, nomen omen, śpiewająco.

042 047 Hifi 02 2022 001

 

Miejsca w bród, więc dlaczego
tak ściśnięto gniazda głośnikowe?

 
 

 


Konkluzja
Bo właśnie taki jest amerykański smok: potrafi rozkosznie mruczeć, czarować kulturą, klasą i wyrafinowaniem, ale kiedy sytuacja tego wymaga, umie też ryknąć i zionąć ogniem. Od nas i od naszej płytoteki zależy, które cechy nam zaprezentuje. 

rogue audio dragon

Bartosz Luboń
Źródło: HFM 02/2022