HFM

artykulylista3

 

Tara Labs The Omega Edge/The Zero Edge

70-75 11 2011 01Tara Labs może się pochwalić jednym z najbardziej zaawansowanych zapleczy badawczych w branży kablarskiej.

Ofertę rozwija przede wszystkim w górę. Wycofana już tania seria Prism przez ponad dekadę obecności na rynku prawie się nie zmieniła. Niewielkie ruchy można było zaobserwować w liniach RSC Prime i RSC Air. Najwięcej działo się jednak na samej górze. Obecnie szczyt katalogu zajmuje seria Extreme, złożona z łączówek The Zero i głośnikowych The Omega.

Zarówno Zero, jak Omega dzielą się dalej na trzy poziomy: Edge, Onyx i Gold. Różnice w cenach między nimi są ogromne. Metrowy The Zero Gold jest ponaddwukrotnie droższy od The Zero Edge. The Omega Gold w konfekcjonowanym komplecie (2 x 2,4 metra) jest wprawdzie „tylko” około 70 % droższa od The Edge, ale jeśli przeliczyć cenę za każdy dodatkowy metr, to różnica robi się trzykrotna.
Do recenzji trafił zestaw The Edge: dwie łączówki (RCA i XLR) oraz komplet węży głośnikowych. Modele z tego poziomu nie są oferowane w firmowym sklepie online.
Podstawową rzeczą, jakiej dowiadujemy się o serii Extreme z www Tary, jest to, że w The Zero Gold jako dielektryk występuje próżnia, natomiast w pozostałych łączówkach oraz wszystkich głośnikowych – powietrze. Reszta różnic, których producent już nie precyzuje, dotyczy ilości i grubości użytych przewodników, jak również geometrii ich rozmieszczenia.
Znakiem rozpoznawczym Tary Labs jest skrót RSC (Rectangular Solid Core). Jeszcze w ubiegłym wieku firma zasłynęła wprowadzeniem przewodników o przekroju prostokątnym. Taki kształt pozwala znacznie zredukować efekt naskórkowy, co oznacza, że pełne spektrum częstotliwości jest przesyłane równomierniej. Tara bazuje na przewodnikach z monokrystalicznej miedzi o czystości 8N (99,999999 %).

70-75 11 2011 02     70-75 11 2011 03

Koncepcja budowy przewodów The Omega polega na tym, że do wewnętrznej ścianki wykonanej z teflonu rury centralnej przylegają mniejsze rurki (air-tube), w których z kolei znajdują się pojedyncze przewodniki zaizolowane polietylenem i powietrzem.
Szef firmy, Matthew Bond, wyjaśnia, że niska pojemność kabla przekłada się na szersze i bardziej liniowe pasmo przenoszenia. A można ją uzyskać, zwiększając odległość pomiędzy przewodnikami. To jednak czyni je bardziej podatnymi na zakłócenia zbierane przez ekran. Należy zatem zwiększyć odległość przewodników od ekranu. W ten sposób kabel robi się bardzo gruby. W przypadku głośnikowych świadczy to poniekąd o klasie, więc nie ma większego problemu. W serii Omega każdy kanał tworzą dwa oddzielne ciągi, składające się (w modelu The Edge) z 70 pojedynczych żył.
Zbliżona strategia w przypadku łączówki prowadziłaby donikąd. Jednego kanału na dwa kable fizycznie rozdzielić się nie da, a poza tym kabel osiągnąłby grubość męskiego nadgarstka. Aby zatem zachować niską pojemność i uniknąć zakłóceń, Bond postawił na odłączenie ekranu od masy w samym interkonekcie i uziemienie go do urządzenia za pośrednictwem kabelków i dodatkowego „filtra”. Zanim to zadziała, kabel należy poprawnie zainstalować.
W trakcie podłączania miałem okazję ponarzekać na politykę informacyjną Tary. Kable, owszem, przyjeżdżają w specjalnych torbach z profilowanymi gąbkami, ale dołączana instrukcja obsługi okazuje się cokolwiek mętna. Producent wrzuca do opakowania dwa luźne świstki z niewyraźnym wykresem, przy czym stosowane na każdym z nich nazewnictwo nie do końca się ze sobą pokrywa. Zanim wszystko podłączymy, trzeba się spokojnie zastanowić. Czyżby recenzent specjalistycznego magazynu potrzebował instrukcji do podłączania kabla? W przypadku głośnikowych – nie. Po prostu mocujemy końcówki w terminalach i załatwione. Ale rzut oka na interkonekty wyklucza ich instalację „na pamięć”. Z kołnierzy wtyków wychodzą cienkie druciki. Od strony źródła są zakończone minibananami, natomiast od wzmacniacza – jeden minibananem, zaś drugi minigniazdkiem. Końcówki przy wyjściu sygnału należy ze sobą połączyć. Natomiast te od strony wejścia wpinamy do gniazdek znajdujących się w tajemniczej i relatywnie ciężkiej szkatułce. Ale i to nie wszystko. Szkatułkę trzeba jeszcze kolejnym drucikiem podłączyć do śruby uziemienia we wzmacniaczu. W ten sposób załatwiliśmy jeden interkonekt. W przypadku rozbudowanego systemu (czyli preamp plus końcówka lub monobloki) czeka nas jeszcze jedna operacja. Lecz producent już nie informuje, czy szkatułkę drugiego kabla również należy uziemić, a jeśli tak, to czy do końcówki (jak wskazywałaby logika połączenia pierwszego), czy także do przedwzmacniacza (bo tylko takie zalecenie znajduje się na dołączonym opisie). Nie będąc pewnym, w trakcie odsłuchu drugi interkonekt wypróbowałem w dwóch konfiguracjach: raz ze szkatułką podłączoną do końcówki, a raz z nie podłączoną do niczego. W tym samym czasie pierwszy kabel (pomiędzy źródłem a preampem) był cały czas podłączony zgodnie z instrukcją. Różnice, owszem, wystąpiły, ale ich skala była (w porównaniu z wpływem na brzmienie całego okablowania The Edge) subtelna (na korzyść uziemienia do końcówki).
Mała szkatułka nazywa się HFX (High Frequency eXtendened) Floating Ground Station (choć w drugiej z dołączonych ulotek jest mowa o Chassis Ground Station). Po naszemu nazwijmy ją bazą pływającego uziemienia. Wykonano ją z tworzywa ceramiczno-metalowego o nazwie Cerelex, obudowanego aluminium. Według zapewnień Tary, stop ma pochłaniać zakłócenia elektromagnetyczne i radiowe, zebrane i odprowadzone tam z ekranowania kabli.

70-75 11 2011 04     70-75 11 2011 05

Konfiguracja
Kable Tary pracowały w systemie złożonym z odtwarzacza SACD Cary Audio Design CD 303T Professional, pasywnego przedwzmacniacza Music First Audio Preamplifier mkII i lampowych monobloków Cary Audio Design CAD 805 Anniversary Edition. Pod koniec odsłuchów te ostatnie zastąpiła końcówka mocy Conrad-Johnson MF2250. Kolumny to Audio Physic Scorpio II.
Łączna cena zestawu bez kabli wyniosła około 90 tys. zł (nie licząc ConradaJohnsona). Za komplet okablowania Tary (głośnikowy 2 razy 2,4 m plus dwa sygnałowe) trzeba zapłacić niemal 100 tys. Pojedynczy interkonekt to wydatek zbliżony do ceny użytego odtwarzacza, zaś głośnikowe przekraczają koszt monobloków, nie mówiąc o świetnych kolumnach Audio Physica. Płynie z tego wniosek, że „targetem” amerykańskiego producenta będą posiadacze ekstremalnie drogich systemów.
Jakiś czas temu opisywany na naszych łamach głośnikowy ISM The 0.8 okazał się wymagającym obciążeniem dla wzmacniacza (powodował nawet aktywację układów zabezpieczających w Marantzu PM 15S1). Testowany The Edge nie przysporzył najmniejszych problemów ani lampowym monoblokom Cary z triodą SE, ani podłączonej alternatywnie tranzystorowej końcówce C-J MF2250.s
Co nie znaczy, że jest uniwersalny. Posiadaczom wzmacniaczy z niższej półki polecać go raczej nie będę. Nikt zresztą chyba tego nie oczekuje.

Reklama

Wrażenia odsłuchowe
Trudno opisywać brzmienie okablowania tej klasy, kiedy na co dzień używa się modeli z o wiele niższej półki (DNM Reson, Audioquest Coral i CV-6). Recenzenci wprawdzie znajdują się w sytuacji uprzywilejowanej, ale nadal poruszamy się w zakresie cenowym, który nie wzbudza większych emocji, przynajmniej wśród audiofilów. Do tej pory z kabli najwyższego światowego poziomu miałem okazję posłuchać jedynie flagowej cyfrówki Tary Labs – The Zero. Przed testem kompletu The Edge nie bardzo wiedziałem, jakiej skali zmian się spodziewać. Zakładałem jedynie, że kable w tej cenie muszą wyznaczać jakiś nieznany mi dotąd wzorzec przejrzystości.
Odsłuch dowiódł, że się nie myliłem. Ale różnica, jaką zrobiła zmiana całego okablowania do subtelnych, bynajmniej, nie należała. To była różnica ogromna!
Nieprawdopodobna wręcz czystość brzmienia to nie jest efekt, z którego zdamy sobie sprawę dopiero po kilku godzinach słuchania. Ona szokuje praktycznie od pierwszych sekund i wynika z niej szereg dalszych zmian. Wyczyszczenie dźwięku z naleciałości i wyciszenie tła do zera absolutnego okazuje się najlepszą drogą do muzycznej nirwany. Podłączenie Tary było niczym zdmuchnięcie z dźwięków matowości, z której istnienia nie zdawałem sobie wcześniej sprawy. Dzięki temu góra pasma stała się wyraźniejsza, bardziej klarowna i rozbudowana. W wielu nagraniach z bogatą zawartością sopranów miałem odczucie, jakby każdy detal był oczywisty i, mimo swej ulotności, superważny. To nie tak, że trzeba się mocno skupić, aby coś usłyszeć. Nie trzeba się już zastanawiać, czy rzeczywiście jakiś efekt miał miejsce, czy może jego wagę podkreśliła autosugestia. Nie trzeba niczego słuchać po raz drugi. Przez cały czas mamy komfortową pewność, że usłyszeliśmy wszystko, włącznie z całym zestawem dźwięków najcichszych i repertuarem efektów pozamuzycznych – szelestów, skrzypień i oddechów.
Tak precyzyjna artykulacja bardzo pomaga w kreowaniu przestrzeni. Odnosiłem wrażenie, że wybrane dźwięki nie tylko zaczęły wzlatywać z kolumn o wiele swobodniej i dalej niż zwykle, ale także zatrzymywały się w ściśle określonych miejscach z pewnością, jakiej do tej pory nie słyszałem. W efekcie pierwszy plan sceny przybliżył się do słuchacza, a co za tym idzie – powiększyła się plastyczność głębi.
Precyzja lokalizacji sprawia, że pomiędzy dźwiękami robi się dużo miejsca. Muzyka staje się napowietrzona. Ten zaś efekt wspomaga reprodukcję średnicy. Dzięki niemu każdy instrument ma nie tylko swoje miejsce na scenie, ale też w paśmie akustycznym. Powiedzieć, że teraz nic się nie zlewa, byłoby eufemizmem. Teraz każda barwa to coś w rodzaju fascynującej opowieści, w swojej formie skończonej i dopracowanej, ale w treści i motywie wiodącym powiązanej z resztą muzycznego przedstawienia.
Wpływ kabli na dół pasma również okazuje się bardzo wyraźny. Bas nabiera masy, co było łatwe do przewidzenia, ale nie to jest najważniejsze. O wiele większe wrażenie robi jego dokładność i rozdzielczość. Tara ze zniewalającą swobodą potrafi odtłuścić podstawę harmoniczną; rozłożyć na części pierwsze warstwę jednostajnych pomruków, na których wykłada się niejedno urządzenie.
Taki zestaw cech brzmienia doskonale się sprawdza w repertuarze o dużej rozpiętości dynamicznej. W czasie całego odsłuchu częściej niż zwykle sięgałem po symfonikę i pianistykę. Tara nie narzuca jednak ograniczeń repertuarowych. Pozwala po prostu docenić nagrania najbardziej wymagające. Świetnie wypada wszystko, pod warunkiem, że realizacja jest odpowiedniej jakości. The Edge, niczym szkło powiększające, różnicuje bowiem rezultat pracy dźwiękowców. Słabsze nagrania zaczynają po prostu nudzić i po wpięciu Tary efekt dziesiątkowania płytoteki mamy murowany.
Powyższy opis dotyczy zmian po podłączeniu kabla głośnikowego i dwóch łączówek. Test był jednak o wiele bardziej urozmaicony. Najwięcej uwagi poświęciłem kablom głośnikowym, podłączanym w jednym przypadku razem z tanimi łączówkami, w drugim zaś – z dwoma The Zero Edge. W pozostałych próbach sprawdzałem skalę zmian po wpięciu tylko jednej łączówki – albo pomiędzy źródłem i preampem, albo pomiędzy preampem i końcówką mocy. I tutaj także odbyło się to w dwóch turach – raz z głośnikowymi The Omega Edge, a drugi – z Audioquestem CV-6. Wnioski z tych prób są następujące. Po pierwsze, najbardziej piorunujący efekt daje okablowanie Tarą The Edge całego systemu. Pojedyncze testy potwierdzają, że naczelną cechą wszystkich produktów Edge jest wzorcowa czystość brzmienia, a pozostałe z opisanych wcześniej zmian idą w tym samym kierunku, lecz mają zróżnicowane natężenie.
Po drugie, same kable głośnikowe zapewniają prawie cały skok jakościowy w zakresie basu. Niestety, bez jednoczesnego wpięcia obu łączówek możemy zapomnieć o niepowtarzalnej górze. Po trzecie, trudno definitywnie przesądzić, które połączenie jest bardziej czułe na zmianę okablowania: odcinek pomiędzy przedwzmacniaczem a końcówką mocy czy może pomiędzy preampem a źródłem. Wprawdzie obiegowa opinia głosi, że ten drugi, ale dotąd nie byłem w stanie tego zweryfikować. Mimo że dzielony system gra u mnie na co dzień, nie dysponowałem wcześniej dwiema takimi samymi łączówkami, a to podstawowy warunek porównań. Z testów Tary wynikło, że obiegowa opinia jest prawdziwa, choć na pewno nie ma mowy o druzgocącej różnicy. Ale, jak wspomniałem, wydanie ostatecznego werdyktu utrudnia fakt, że źródło i preamp były połączone kablem z końcówkami XLR, a preamp i monobloki – RCA.
Nawet jeśli jakimś nadludzkim wysiłkiem zdołam sobie wyobrazić jakość brzmienia oferowaną przez jeszcze wyższe modele Tary z serii Extreme, to i tak nie mam pojęcia co, poza ceną, można by wytknąć kompletowi The Edge. Chociaż i to jest względne. Tara Labs po prostu bardzo wysoko wycenia bardzo wysoką jakość. Agent Cooper (ten z Twin Peaks) powiedziałby, że nic w przyrodzie nie ginie. Ja powiem, że takiej czystości nie dostarczą żadne kolumny ani elektronika. Inżynierowie Tary bez cienia litości pokazali, jak wiele zależy od kabli. Zaporowa cena sprawia jednak, że osobiście przekona się o tym jedynie uprzywilejowana garstka wybranych. Jako że mnie na takie kable nie stać, nie wiem, czy się cieszyć, że mimowolnie dołączyłem do grona wybrańców.

Konkluzja
Kupowanie okablowania The Edge do systemu z niższych stref high-endu nie jest racjonalne. Tyle że tutaj już nie chodzi o racjonalność. Produkt Tary to coś więcej niż przysłowiowe pięć procent wpływu na dźwięk. To znacznie więcej. To również więcej niż ostatni szlif w dopracowanym systemie. To szlif podstawowy. Dokładnie to, czego potrzebują posiadacze wyrafinowanych konfiguracji, nawet jeśli jeszcze o tym nie wiedzą.

70-75 11 2011 T

Autor: Mariusz Malinowski
Źródło: HFiM 11/2011

Pobierz artykuł jako PDF