HFM

artykulylista3

 

Susan Boyle - I Dreamed A Dream

124-126 02 2010 SusanBoyle

Sony Music 2009

Interpretacja: k2
Realizacja: k3

Uczestnicy telewizyjnych programów poszukujących talentów mają jeden cel: zadziwić świat i zrealizować marzenie o przemianie Kopciuszka w królewnę. Jak za dotknięciem różdżki przelecieć znad dymiących garnków wprost na czerwony dywan. Upajać się błyskami fleszy, tabunami wielbicieli, wytworną garderobą i przednimi trunkami. Aby to osiągnąć, jedni jeżdżą rowerem po linie z małpą na głowie, a inni, jak Susan Boyle, pięknie śpiewają. Występem w „Britain’s Got Talent” gospodyni domowa ze szkockiej wioski oczarowała widzów, czego efektem było ponad 300 milionów odsłon w serwisie „YouTube”.
Spece od pomnażania grosza zwietrzyli interes. Zgodnie z zasadą „dla każdego coś miłego” sklecono repertuar „od Sasa do Lasa” – od Jaggera przez Madonnę, aż po „Cichą noc”. Patetyczne orkiestrowe aranżacje, doprawione anielskimi chórami, brzmią bardziej efekciarsko niż efektownie. Głos Susan, chociaż przyjemny dla ucha, trochę irytuje manierycznym wibratem, które jest nie tyle wyrazem muzycznej ekspresji, co sprytnym zabiegiem podkreślającym możliwości wokalne.
Susan Boyle to niewątpliwie duży talent. „Cry Me A River” zaśpiewała zjawiskowo. Poczekajmy jednak na kolejną płytę. Wtedy porozmawiamy poważnie, bo na razie nie o muzykę chodzi. „I Dreamed A Dream” to kawałek spełnionych marzeń, opakowany w błyszczący celofan.

Autor: Mirosław Szymański
Źródło: HFiM 02/2010

Pobierz ten artykuł jako PDF

 

Robbie Williams - Reality Killed The Video Star

124-126 02 2010 RobbieWilliams

Pomaton EMI

Interpretacja: k3
Realizacja: k3

Płyta „Reality Killed The Video Star” miała udowodnić, że tytułu gwiazdora popu nie zdobywa się przez przypadek i że Robbie Williams wciąż ma „to coś”. Niestety, dowodzi raczej tego, że Brytyjczyk nie starzeje się niczym dobre wino albo że nie ma pomysłu, kim chciałby zostać na dzisiejszej scenie pop.
Wiele kompozycji po prostu nie zapada w pamięć. Wokalista znowu sięga po elektro-pop rodem ze średniawego albumu „Rudebox” („Starstruck” i „Difficult For Weirdos”) i prezentuje kolejne ballady („Blasphemy”, „Superblind”), ale trudno w tym znaleźć cokolwiek ciekawego.
Dla kontrastu, świetnie wypada singiel „Bodies” – istny popowy „killer” z przebojowym refrenem w stylu dawnych hitów Williamsa, chwytliwymi chórkami oraz rozkręcającą się melodią, wzbogacaną kolejnymi partiami instrumentów, w tym obowiązkowych smyczków. Sympatyczny okazuje się też cover Francoise Hardy, w wersji Robbiego nazwany „You Know Me” – kolejny przejaw jego miłości do muzyki lat 50. i 60. Wyróżnić można także głupawą, ale radosną i wpadającą w ucho piosenkę „Do You Mind” oraz stanowiący klamrę płyty, lekko refleksyjny utwór „Morning Sun”. Katastrofy więc nie ma, ale jak na postać tego formatu to trochę mało.
Williams to wciąż najlepsze, co przyniosła światu epoka boys bandów. „Reality Killed The Video Star” trudno jednak uznać za najlepszy album w jego karierze.

Autor: Bartosz Szurik
Źródło: HFiM 02/2010

Pobierz ten artykuł jako PDF

 

Anita Lipnicka - Hard Land of Wonder

124-126 02 2010 AnitaLipnicka

EMI Music Poland

Interpretacja: k4
Realizacja: k4

Nigdy specjalnie nie przepadałem za twórczością Anity Lipnickiej. Stylistyka jej dotychczasowych dokonań wybitnie nie przypadała mi do gustu, dlatego zabierałem się do odsłuchu najnowszego albumu jak pies do jeża i z zapałem godnym zblazowanych uczestników niegdysiejszych czynów społecznych.
Po przesłuchaniu krótkiego fragmentu pierwszej kompozycji („Car Door”) wyłączyłem odtwarzacz w przekonaniu, że pomyliłem płyty. Pomyłki jednak nie było, a reakcją na kolejne utwory były uniesione brwi i rosnące zdumienie. Autorskie kompozycje Anity brzmiały zaskakująco dobrze.
Do pracy nad omawianym materiałem zaprosiła międzynarodowe grono znakomitych muzyków, a efekt twórczego znoju zespołu realizatorskiego jest wart uznania. „Hard Land of Wonder” to muzyka pełna surowej łagodności. Liryczne opowiadania wrażliwej kobiety, nasycone bogactwem muzycznej wyobraźni są nieskomplikowane i zrozumiałe dla każdego, a jednocześnie pozbawione wtórności czy trywialności. Wykonanie angielskich tekstów piosenek pozostaje wolne od typowego dla polskich wokalistek słowiańskiego świergotu, a całość tworzy ciekawy klimat, dyskretnie podkreślony prościutkim brzmieniem fortepianu i charakterystycznym ciepłym wokalem.
Wszystko wskazuje na to, że powinienem zacząć po cichutku odszczekiwać swoje wątpliwości co do talentu Anity Lipnickiej.

Autor: Mirosław Szymański
Źródło: HFiM 02/2010

Pobierz ten artykuł jako PDF

 

Borys Szyc - Feelin’ Good!

124-126 02 2010 BorysSzyc

EMI Music Poland

Interpretacja: k2
Realizacja: k3

Borys Szyc ostatnio nie narzeka na brak ofert angażu ani dowodów uznania. Gdy zaś artysta przeżywa tak korzystny okres w swej karierze, czasem pozwala sobie na fanaberie. Fonograficzny debiut Szyca da się interpretować właśnie w takim kontekście – kaprysu gwiazdy show-biznesu.
„Feelin’ Good!” to 10 funkująco-popowych piosenek: coverów, jak i kompozycji napisanych przez towarzyszących aktorowi muzyków. Szyc nie chwyta za pióro, partyturę ani żaden instrument i koncentruje się na roli wokalisty. Problem w tym, że wokalistą, najoględniej ujmując, nie jest.
Zamieszczone na płycie aranżacje przebojów nie są szczególnie interesujące, choć instrumentaliści, tacy jak Grzech Piotrowski, przemycają do muzyki próbki swoich talentów.
Teksty są banalne, a frazy w rodzaju: „chemia między nami/w sercu mam dynamit” to sztampowe popowe koszmarki. Kobiece chórki i gościnne wokale brzmią jak w tysiącu innych nagrań.
Największym mankamentem przedsięwzięcia pozostaje jednak wokal Szyca. Czy śpiewa łagodnie, czy zadziornie nie wychodzi ponad poziom średniozaawansowanego uczestnika wieczorów karaoke.
Najlepszą piosenką na „Feelin’ Good!” jest, wydana dwa lata temu, „Choć wieje, pada, grzmi”. Ten mocny akcent, paradoksalnie, obnaża jednak słabość płyty. Śpiewająca tutaj Justyna Steczkowska tylko uwydatnia, jak bardzo nijakie są pozostałe występujące tu wokalistki i jak daleki od profesjonalizmu pozostaje sam Szyc.

Autor: Bartosz Szurik
Źródło: HFiM 02/2010

Pobierz ten artykuł jako PDF

 

Pete Yorn & Scarlett Johansson - Break Up

124-126 02 2010 PeteYorniScarlettJohansson

Boyletown Music, Inc. 2009
Dystrybucja: Warner Music

Interpretacja: k3
Realizacja: k3

Recenzując poprzednią płytę Scarlett Johansson, sugerowałem, że powinna się raczej skoncentrować na karierze filmowej, a mikrofon zostawić innym. Widocznie nie przeczytała mojej opinii, bo niedawno powróciła do studia, aby zarejestrować materiał na omawianą płytę.
Tym razem towarzyszy wokaliście i kompozytorowi Pete’owi Yornowi. Płytę wyróżnia – niestety in minus – to, że jest rekordowo krótka. Dziewięć nagrań trwa zaledwie 29 minut.
Część z nich zapowiada się zupełnie dobrze. W otwierającym „Relator” Johansson brzmi trochę jak Bessie Smith. Z kolei w „I Don’t Know What To Do” ona i Yorn tworzą duet, nawiązujący do czasów współpracy Lee Hazlewooda i Nancy Sinatry czy – jak kto woli – Serge’a Gainsbourga i Brigitte Bardot. Może się też podobać „I Am The Cosmos”, gdzie oboje wokaliści śpiewają równocześnie.
Jednak mimo tych kilku lepszych momentów całość nie porywa. Niemal wszystkie utwory brzmią, jakby były niedokończone. Aż się prosi, żeby je dopieścić, rozwinąć. Poza tym albumowi pomogłoby podwojenie ilości nagrań, tym bardziej, że te, które są, nie grzeszą długością.
W sumie mogłaby być z tego dobra płyta, zwłaszcza że repertuar oryginalny, muzycy sprawni, a Scarlett Johansson rozwinęła swoje umiejętności wokalne. Ale nie do końca wyszło.

Autor: Grzegorz Walenda
Źródło: HFiM 02/2010

Pobierz ten artykuł jako PDF

 

Kucz/Kulka - Sleepwalk

124-126 02 2010 KuczKulka

Jazzboy Records

Interpretacja: k5
Realizacja: k4

„Sleepwalk” to efekt spotkania dwóch niezwykle ciekawych osobowości: doświadczonego producenta muzyki elektronicznej – Konrada Kucza – oraz młodej kompozytorki, wokalistki i pianistki – Gabrieli Kulki.
Zestawienia tak mocnych charakterów czasem się nie udają. Ale bywa, że dochodzi do muzycznej synergii i powstaje wartość większa, niż wynikałoby to z prostego zsumowania tworzących ją składników. Tak jest w przypadku zjawiskowej płyty „Sleepwalk”.
Zbudowane na eleganckiej elektronice Kucza piosenki utrzymano raczej w spokojnych tempach, niekiedy z odchyłką w stronę dynamiczniejszych, swingujących kompozycji czy psychodelicznych kolaży. Gaba, do czego już nas przyzwyczaiła, eksperymentuje i bawi się głosem tak, że sama jedna brzmi jak zespół wokalny. To urzeka zmysłowością, to hipnotyzuje ekspresją, to znów zapuszcza się w stylistykę wodewilu.
Wodewil nie jest zresztą przypadkowym skojarzeniem. Album został okraszony brzmieniami retro – muzyka sączy się niczym ze starego odbiornika radiowego lub trzeszczącego gramofonu, tworząc iście magiczną atmosferę. To właśnie ta nastrojowość spaja 12 utworów i porywa słuchacza na całe 40 minut.
„Sleepwalk” to znakomita propozycja dla wielbicieli jazzującego elektronicznego popu, brzmień retro...
Leniwych kawiarenek. Sentymentalnych spacerów. Koników na biegunach. Dla fanów Kucza. Dla fanów Kulki.

Autor: Bartosz Szurik
Źródło: HFiM 02/2010

Pobierz ten artykuł jako PDF