HFM

Geithain ME 800K

56-65 04 2010 01Na Audio Show 2009 byliśmy świadkami wielu ciekawych prezentacji. Na mnie największe wrażenie wywarły studyjne monitory ME 800K niemieckiej firmy Geithain. Masywne skrzynie, ustawione w rogach hotelowego pokoju, najzwyczajniej w świecie nie miały prawa zagrać, a zabrzmiały tak, że zgromadzonym słuchaczom pospadały kapcie.

Zamiast się ugotować w niewielkim pomieszczeniu, potężne głośniki zagrały dźwiękiem namacalnym i realistycznym, niczym wysokiej klasy audiofilskie monitory. W dodatku dysponowały ogromnym potencjałem dynamicznym,

a brzmienie pozostawało wolne od zniekształceń i choćby śladu kompresji. Coś takiego na długo zapada w pamięć.
Gdy tylko się dowiedziałem, że istnieje możliwość posłuchania ME 800K w optymalnych warunkach, nie wahałem się nawet sekundy. W dodatku miało to być w ich naturalnym środowisku.
Studio nagraniowe „Radioaktywni”, w którym czekały „osiemsetki”, leży w Blachowni pod Częstochową. Można tam dojechać w miarę szybko „Gierkówką” albo, nieco wolniej, pociągiem. Niestety, mieliśmy najsroższą zimę XXI wieku. Gwałtowna śnieżyca, która w początkach stycznia przetoczyła się nad Polską, kompletnie sparaliżowała ruch drogowy. Jako że nie byłem aż tak zdesperowany, by przedzierać się samochodem przez zawieje i zamiecie, wybrałem pociąg.
Pominę chaos informacyjny panujący na Dworcu Centralnym, bo wydaje się on nierozerwalnie związany z PKP, ale dosłownie w kilkadziesiąt minut po tym, jak dotarłem na miejsce, wstrzymano ruch kolejowy w okolicach Częstochowy.
Miasto przywitało mnie marznącym deszczem, który tylko w opisie brzmi niewinnie. Zbierający się na drzewach lód łamał gałęzie, pod którymi dziwnym zrządzeniem losu przebiegały linie wysokiego napięcia. Kiedy tuż po północy jedna z nich odcięła dopływ prądu do studia, kolumny były już, na szczęście, przetestowane i obfotografowane. Gdy piszę te słowa (jest połowa stycznia) okolice Częstochowy nadal spowija chłód i ciemność. Widać, Królowa Śniegu zdrowo się w tym roku na mniewkurzyła. Tylko dlaczego mści się na niewinnej ludności Jury Krakowsko-Częstochowskiej?
Zanim przejdę do opisu kolumn, winien jestem Państwu garść informacji na temat producenta. No bo czy to normalne, by prawie nikt w Polsce nie słyszał o firmie z 50-letnim stażem, która dosłownie tuż za miedzą produkuje najwyższej klasy sprzęt grający?
5 maja 1960 Joachim Kiesler wraz z dwoma zegarmistrzami założył w miasteczku Geithain nieopodal Lipska małą spółdzielnię usługowo-produkcyjną pod nazwą PGH (Produktionsgenossenschaft) „Fernsehen, Rundfunk, Uhren” (Telewizory, Radia, Zegarki). Obaj zegarmistrze nie narzekali na brak zajęć, ale Herr Kiesler, pełniący funkcję serwisanta RTV, nudził się śmiertelnie. W kilkutysięcznym, prowincjonalnym NRD-owskim miasteczku w początkach lat 60. radioodbiorniki psuły się z częstotliwością zapewniającą jako takie utrzymanie, natomiast telewizory były dobrem bardzo, ale to bardzo luksusowym. Żeby nie umrzeć z nudów, Kiesler zajął się projektowaniem nieskomplikowanych urządzeń elektronicznych i na przełomie 1966/67 zaczął produkować proste tranzystorowe wzmacniacze mikrofonowe, które okazały się strzałem w dziesiątkę.
Dwa lata później wypuścił nieco większy i mocniejszy model i dołączył do niego sześciokanałowy przedwzmacniacz estradowy. Naturalną konsekwencją było opracowanie estradowego wzmacniacza mocy, który pojawił się w sprzedaży rok później. Choć katalog PGH „Fernsehen, Rundfunk, Uhren” mieścił się na dwóch stronach papieru A4, to wzbudził zainteresowanie licznych teatrów, kin i domów kultury. Produkcja urządzeń estradowych dość dobrze ustawiła spółdzielnię finansowo. Wynajęto więc dodatkowe pomieszczenia, zatrudniono nowych pracowników i... nie, nie, robota wcale nie ruszyła z kopyta.
W 1970 roku zaprezentowano szerokiemu gronu odbiorców elektronowe organy imitujące instrumenty piszczałkowe, z dwiema klawiaturami, pedałami i 37 rejestrami. Konstrukcja do tego stopnia wiernie imitowała organy kościelne, że rozpętała środowiskową dyskusję na temat wyższości (lub nie) instrumentu elektronicznego nad piszczałkowym. Sukces organów przeszedł najśmielsze oczekiwania i wkrótce do Geithain zaczęli zjeżdżać odbiorcy z Niemiec, Węgier i Czechosłowacji. Instrumenty Joachima Kieslera grały w kościołach, teatrach, urzędach stanu cywilnego, salach koncertowych i uświetniały akademie w NRD, organizowane w Pałacu Republiki.
Niestety, sukces zawodowy i finansowy uśpił rewolucyjną czujność Joachima Kieslera, o której w dość bezceremonialny sposób przypomniało mu komunistyczne państwo. W 1972 roku spółdzielnia PGH „Fernsehen, Rundfunk, Uhren” zatrudniała już 30 osób, odnosiła sukcesy w kraju i za granicą oraz była prawdziwym ropiejącym wrzodem na zdrowej tkance socjalistycznej enerdowskiej gospodarki. W ramach przymusowej terapii firma została wywłaszczona i upaństwowiona, po czym przemianowana na VEB (Volkseigener Betrieb – zakład uspołeczniony) Musikelectronic Geithain. Poza nazwą oraz formą prawną z pozoru niewiele się zmieniło. Zachowano profil produkcji, a nawet zarząd, ale Joa-chim Kiesler, będący wciąż szefem MEG, dostał z tego powodu mocno po kieszeni. Natomiast dla firmy nastały miodowe lata.
Jako że socjalistyczna gospodarka kierowała się różnymi dziwnymi zasadami, wśród których zysk był przejawem zgniłego burżuazyjnego myślenia, Joachim Kiesler mógł się zająć elektroniką estradową, nie troszcząc się przy tym o fundusze. Do 1980 roku zakłady w Geithain wyprodukowały kilka modeli wzmacniaczy, przedwzmacniaczy i mikserów. I wtedy na najwyższych szczeblach partyjno-państwowych zapadła decyzja o powierzeniu im produkcji głośników samochodowych. Brygada badawczo-rozwojowa w VEB Musikelectronic Geithain opracowała zespół głośnikowy o symbolu Uni 10, z koncentrycznie ułożonymi przetwornikami, zamkniętymi w kulistej obudowie (kłaniają się kule Cabasse’a – kto był pierwszy, jajko czy kura?). Jeżeli pomysł z organami był sukcesem, to jak nazwać produkcję głośników, których sprzedano ponad 9 milionów?
Skoro powiedziało się „a”, to czas na pozostałe litery alfabetu. Pod „b” figuruje prototypowy monitor BR 25 z 1984 roku. Po wysłaniu zapytań ofertowych do potencjalnych odbiorców okazało się, że zakład w Geithain padł ofiarą własnego sukcesu. W 1985 roku zarząd zdecydował o odstąpieniu wyników badań oraz produkcji kolumn zakładom VEB Statron w Furstenwalde. Nowego nabywcę kosztowało to oczy z głowy, ale źle na tym nie wyszedł, bo w sumie sprzedano 750 tysięcy par kolumn, z czego połowę do RFN. A dewiz gospodarka potrzebowała bardziej niż kania dżdżu.
Te dwa produkty – głośniki samochodowe i monitory – uzmysłowiły Kieslerowi, gdzie stoją konfitury. Skoncentrował się na kolumnach profesjonalnych – estradowych i do studia. Jeszcze w 1985 roku wypuścił pierwsze zestawy RL 900, które wkrótce stały się obowiązkowym wyposażeniem niemieckich ośrodków telewizyjnych, rozgłośni radiowych, studiów nagraniowych i oper. Charakterystyczną cechą ich budowy, która stała się znakiem rozpoznawczym Geithainów, było usytuowanie głośników średnioi wysokotonowych koncentrycznie w stosunku do woofera.
Zburzenie Muru Berlińskiego Joachim Kiesler przyjął ze spokojem zawodowca. Sprywatyzował własny zakład, zmienił mu nazwę na Musikelectronic Geithain GmbH i przystąpił do podboju Europy Zachodniej.
Obecnie siedziba firmy mieści się w samym centrum 6-tysięcznego miasteczka. Choć Musikelectronic Geithain GmbH jest samowystarczalna, nie ma tu dymiących kominów ani hałd odpadów. Wszystkie elementy niezbędne do produkcji, z głośnikami włącznie, wytwarza się na miejscu. Unika się dzięki temu problemów z terminowością dostaw, powtarzalnością partii i wreszcie ich jakością.
Dziś niemiecka manufaktura dostarcza monitory do najbardziej wymagających studiów nagraniowych i sal koncertowych na świecie. W katalogu MEG znajdziemy kilkanaście modeli, ale należy traktować je raczej jako próbkę możliwości firmy. Herr Kiesler gotów jest bowiem zrobić dosłownie wszystko, o ile będzie wystarczająco skomplikowane i wyda z siebie dźwięki. W dodatku każde zamówienie, nawet z katalogu, traktuje indywidualnie, a zespół specjalistów podczas każdej instalacji dostraja pomieszczenie oraz kolumny tak, by spełnić wszystkie wymagania przyszłego użytkownika.
Obok zestawów profesjonalnych w ME Geithain produkowane są amatorskie kolumny aktywne i pasywne, w których wykorzystuje się doświadczenia zdobyte w segmencie pro. Testowane dziś aktywne monitory ME 800K to swoisty pomost, łączący dział profesjonalny z amatorskim. Z jednej strony będą nieocenionym narzędziem pracy w studiu nagraniowym; z drugiej – doskonale się odnajdą w warunkach domowych, w niekoniecznie sprzyjającej akustyce.

56-65 04 2010 05     56-65 04 2010 07

Budowa
ME 800K należą do kategorii monitorów, choć ich gabaryty z pewnością predestynują je do miana kolumn podłogowych. Jak zwał, tak zwał, w każdym razie mogą pracować w pionie i w poziomie. W reżyserce Radioaktywnych położyły się na boku na specjalnych stendach. ME 800K w studiach nagraniowych pełnią rolę monitorów dalekiego pola i ich optymalny zasięg rażenia wynosi od 3 do 8 metrów. W przeciwieństwie do monitorów bliskiego pola, których zadaniem jest wyłapywanie każdej niedoskonałości montażu, rola „osiemsetek” polega na ukazaniu nagrań w ostatecznej wersji, tak jak je będzie odbierał słuchacz.
ME 800K są w pełni aktywną czterodrożną konstrukcją zamkniętą, z czterema wzmacniaczami zbudowanymi na MOSFET-ach. Oba woofery są napędzane przez dwie końcówki o mocy po 500 W każda, natomiast przetworniki średnioi wysokotonowe „tylko” 250-watowymi (przy 4 Ω). Po prostu potwory.
Nie mniejsze wrażenie robi ich apetyt na energię. W stanie spoczynku wystarczy im niewiele ponad 40 W, ale gdy się rozbujają, pobór mocy sięga 1,5 kW. Rzecz jasna dla jednej kolumny.
Na temat budowy wewnętrznej wiadomo niewiele, a kwestie takie, jak grubość ścianek, wielkość komór akustycznych, budowa wzmacniaczy i wytłumienie stanowią słodką tajemnicę Herr Kieslera. Oczywiście, jakiś niepoprawny malkontent mógłby mi zarzucić brak staranności oraz to, że mogłem złapać za śrubokręt i zajrzeć tu i ówdzie, ale dość niewygodnie dłubie się w kolumnach stojących na kilkudziesięciocentymetrowych stendach. Kwestia ściągnięcia ich stamtąd raczej nie wchodziła w grę. Po pierwsze, ani ja, ani redakcyjny fotograf, ani żaden z właścicieli studia nie trenujemy sumo, a po drugie, każda zmiana ich ułożenia, a z tym należało się liczyć, wiązałaby się z ponownym dostrajaniem pomieszczenia. Jedyną ciekawostką na temat budowy, jaką udało mi się wydębić od producenta, jest informacja o systemie kanalików, które służą do kontrolowanego odprowadzania energii na zewnątrz. Jako że każda, nawet najsztywniejsza obudowa musi wejść w niepożądane wibracje spowodowane ruchem membran, konstruktorzy ME 800K umieścili w ściankach sieć cienkich kanalików, którymi nadmiar powietrza wydostaje się na zewnątrz. Nie ma to nic wspólnego z bas-refleksem, ale dzięki temu zabiegowi energia jest kierowana do przodu, a kolumny mogą stać dosłowniewszędzie, nawet w rogu pokoju. Prezentacja na Audio Show była tego dobitnym przykładem. W reżyserce bezpośrednio za kolumnami znajdowało się okno, na widok którego zakwiliła moja audiofilska dusza, natomiast dla „osiemsetek” nie miało to żadnego znaczenia. Jeśli zaś chodzi o skrzynie ME 800K, to sklejono je z płyt MDF i wykończono naturalnym fornirem wiśniowym. Inne dostępne są na życzenie i producent nie stawia tu żadnych ograniczeń.
Na temat budowy głośników również niewiele wiadomo. Najniższe tony przetwarza para 15-calowych wooferów. Pierwszy z nich, niezasłonięty innymi przetwornikami, pracuje w zakresie 25-160 Hz. Jeśli ktoś poczuje niedosyt basu, będzie mógł dołożyć moduł Basis 5K, wyposażony w identyczny głośnik, sterowany aktywną zwrotnicą umieszczoną w obudowie ME 800K. Wypełnia on wtedy częstotliwości 25-120 Hz. Pozostałe przetworniki pracują powyżej 160 Hz. Umieszczono je w firmowej koncentrycznej konfiguracji, spełniając tym samym wymogi punktowego źródła dźwięku. Wyższy bas, od 60 do 550 Hz, jest domeną drugiej „piętnastki”. W jej akustycznym centrum znajduje się moduł średnio-wysokotonowy, zaopatrzony we własną komorę. Średnie tony są domeną 16-cm stożka, pokrywającego pasmo od 550 do 2200 Hz. Umieszczono go na grubym, stalowym kołnierzu, mocowanym do obudowy na wygiętych żelaznych mostkach. W centrum średniotonowca zamontowano trzy calowe kopułki. Całość chroni stalowa siatka, obciągnięta tkaniną.
Jako że mamy do czynienia z kolumnami aktywnymi, z tyłu zabrakło typowych gniazd głośnikowych. Zamiast nich użyto trzech XLR-ów. Jeden służy do podłączenia bezpośrednio do przedwzmacniacza. W drugi można wetknąć kabel prowadzący do modułu Basis 5K. ME 800K może też pracować jako subwoofer i do tego celu służy trzecie gniazdo. XLR-om towarzyszą dwa małe pokrętła do strojenia kolumn. Nie zabrakło także solidnej sieciówki z uziemieniem.

56-65 04 2010 02     56-65 04 2010 03     56-65 04 2010 04

Konfiguracja
Odsłuchy odbywały się w reżyserce studia nagraniowego Radioaktywni. Nagrywali w nim m.in. Hanna Banaszak, Maria Peszek i Justyna Steczkowska, Andrzej Grabowski, Marek Jackowski, Milo Kurtis, Maciej Maleńczuk, Stanisław Sojka oraz T. Love, by wymienić tylko tych najbardziej znanych. Pokój realizatorów dźwięku ma 32 m2 i został profesjonalnie zaadaptowany akustycznie, m.in. pozbawiono go równoległych powierzchni.
Muzyka płynęła z dwóch źródeł. Pierwszym był ten sam system T+A z serii V, który grał na Audio Show, czyli odtwarzacz SACD D10 MkII oraz lampowy preamp P10. Drugim – nagrania zrealizowane w samym studiu, odtwarzane z konsoli Axiom firmy Solid State Logic. Gdyby naszła mnie ochota, mogłem też skorzystać z 24-śladowego Tascama MSR-24.

56-65 04 2010 08

Wrażenia odsłuchowe
ME 800K przewartościowały całe moje dotychczasowe doświadczenie ze sprzętem grającym. Dzięki nim, a także fachowym komentarzom gospodarzy – Adama Celińskiego i Leszka Mitmana – na temat sposobów realizacji słuchanych płyt, zwróciłem uwagę na rzeczy, o których do tej pory nie miałem pojęcia.
Wbrew pozorom Geithainy nie służą do wyłapywania potknięć realizatorów, lecz do słuchania muzyki. Przy bardzo dobrych nagraniach kolumny przenosiły mnie w inny świat, natomiast nawet najpiękniejsza linia melodyczna, ale nagrana zaledwie poprawnie, wywoływała natychmiastowy odruch protestu. Do Częstochowy wziąłem ze sobą ponad 50 płyt – od muzyki poważnej po ostry rock, ale po tym styczniowym weekendzie trzy czwarte z nich miałem ochotę wysypać na tory kolejowe.
Zgodnie z uświęconą tradycją sesję rozpocząłem „Mesjaszem” Haendla w wykonaniu Paula McCreesha i Gabrieli Consort & Players. Do tej pory nagranie to wywoływało u mnie zachwyt bądź rozczarowanie, w zależności od systemu odtwarzającego. Nigdy jednak obu uczuć naraz. Nigdy bowiem „Mesjasz” nie zabrzmiał tak niejednoznacznie.
Wprawdzie scena ulokowała się dość daleko za kolumnami, instrumenty mieniły się barwami, a śpiewacy wspięli na wyżyny kunsztu wokalnego, ale wśród pozornych źródeł dźwięku panował dziwny bałagan. Smyczki właziły na klawesyn, głosy chóru zlewały się z solistami, a nad wszystkim dominował jakiś obcy pogłos, który nie miał nic wspólnego z naturalną akustyką dużej sali koncertowej. W dodatku nagranie straciło dynamikę, czego dowodem słynne „Alleluja” (CD 2 cz. 11). W czasie odtwarzania tego najbardziej znanego fragmentu „Mesjasza” niebo powinno zwalić mi się na głowę, a tu kicha. Gdy lekko skonfundowany zmieniłem płytę na inną rejestrację Haendla (Dixit Dominus, Anne Sofie von Otter, Drottningholm Baroque Ensamble), wraz ze zmianą krążka całkowitej metamorfozie uległa także scena. Instrumenty wyskoczyły przed głośniki, palce muzyków nieomal fizycznie pląsały po strunach, ale nagranie było prawie pozbawione basu. I masz babo placek! Milczący do tej pory gospodarze, przysłuchujący się muzyce, zdradzili powód takiego stanu rzeczy. Otóż w przypadku „Mesjasza” nagranie zrealizowano prawdopodobnie przy pomocy pary wysoko umieszczonych mikrofonów ustawionych w pewnym oddaleniu od wykonawców. Na dobrym sprzęcie ta odległość była doskonale czytelna. Plusem tej metody jest możliwość ukazania całej przestrzeni sali koncertowej (w tym przypadku londyńskiego kościoła Wszystkich Świętych), pełnej skali instrumentów, ludzkich głosów i ich naturalnej barwy; minusem natomiast – niemożność precyzyjnego definiowania źródeł pozornych. Drugie nagranie, choć jego rejestracja również odbyła się w kościele (Adolfa Fredericka w Sztokholmie), wykonano techniką wielomikrofonową, gdzie w bliskiej odległości przed każdym z wykonawców lub grupą instrumentów ustawiono osobny mikrofon. Taka realizacja charakteryzuje się niezwykłą czytelnością detali, szeroką panoramą stereofoniczną, ale niezbyt głęboką sceną oraz brakiem najniższych częstotliwości. Można je oczywiście podrasować, ale będzie to słyszalne. Rzecz jasna, od obu reguł zdarzają się wyjątki, jednak będą one rezultatem talentu i „chciejstwa” realizatorów dźwięku. Uprzedzając fakty, dodam, że to nie jedyne niespodzianki, jakie mnie tego dnia spotkały.
Uzbrojony w świeżo nabytą wiedzę zupełnie inaczej spojrzałem na stosik płyt i zaczęła się bezlitosna selekcja. „Koncerty Brandenburskie” J. S. Bacha (Cafe Zimmermann) – bliskie pole, zagrane z biglem i matematyczną dokładnością, ale pozbawione swego rodzaju uniesienia i muzykalności. „Requiem” Mozarta pod Jordi Savallem – także bliskie pole, całkiem przyjemne muzykowanie, jednak bez wywoływania gęsiej skórki, która pojawiała się, gdy słuchałem go na kolumnach Vandersteena czy T+A. Itd., itd., aż w końcu trafiłem na „Planety” Gustawa Holsta w wykonaniu Filharmoników Berlińskich pod dyrekcją Herberta von Karajana. Nagranie zrealizował w 1981 roku Michel Glotz, a wydane zostało przez Deutsche Grammophon w serii Karajan Gold. Przy pierwszych dźwiękach „Marsa” zamarłem z długopisem zawieszonym nad notesem, bo tak krystalicznie czystego i jednocześnie naładowanego energią brzmienia tego dnia jeszcze nie słyszałem. Teraz dopiero „osiemsetki” pokazały, co potrafią. Gdy huknęło fortissimo, autentycznie się obawiałem, czy ciśnienie akustyczne nie wysadzi okien w studiu. Z kolei piano było cichutkie, subtelne i zwiewne, jednak mimo wszystko słychać było każdy szmer, szelest partytury i ocieranie ubrań wykonawców. Realizacja „Planet” okazała się fenomenalna i ledwie muśnięta ręką reżysera dźwięku. Gdy po apokaliptycznym finale „Marsa” wybrzmiewało echo, usłyszałem nawet gapowatego wiolonczelistę, który spóźnił się z kwintą. Herr Karajan musiał to przeoczyć, bo gdyby wyłapał swym arystokratycznym uchem ciche „buuu”, to by bez słowa winowajcę zastrzelił. To właśnie koronny dowód, że przed ME 800K nic się nie ukryje.
Nie myślcie jednak, że hiperanalityczne podejście psuje przyjemność słuchania muzyki. W stosunku do niechlujnych realizacji kolumny były bezlitosne, ale gdy w odtwarzaczu lądowały płyty audiofilskie, zaczynały się czary.
Pierwszą „magiczną” płytą była „Spirit & The Blues” Erica Bibba wydana przez Opus 3. Do nagrania wykorzystano pojedynczy stereofoniczny mikrofon lampowy AKG C-24, wokół którego ustawili się muzycy. Nagranie zarejestrowano na tzw. setkę, czyli bez cięć i miksów. Jak któryś coś sknocił, wszystko powtarzano jeszcze raz. No i ja „trzymałem” ten mikrofon. Dokładnie widziałem wszystkie pozycje wykonawców, nawet to, jak przenosili ciężar z jednej nogi na drugą. A już prawdziwe mistrzostwo świata było wtedy, gdy Eric Bibb skończył śpiewać zwrotkę, zrobił krok w tył i jego miejsce zajął harmonijkarz. Następnie on ustąpił miejsca soliście, czego nie omieszkałem zauważyć. Natomiast gdy odezwał się chórek, wyraźnie stał dobry metr za instrumentalistami. I jak tu nie nazwać tego czarami?
Kolejnym niezwykłym przeżyciem było odtworzenie „Kind of Blue”. Choć od pamiętnej sesji minęło już 51 lat, nagranie zabrzmiało tak, jakby wczoraj zeszło ze stołu mikserskiego. Wprawdzie cichy szum, słyszalny pomiędzy utworami, mógł wywołać pewne obawy, ale gdy odezwała się trąbka Davisa, przestał mieć jakiekolwiek znaczenie. Wszystkie instrumenty zabrzmiały zadziwiająco czysto i wyraźnie. Ich pozycja na scenie została zdefiniowana z chirurgiczną precyzją. Nieco archaiczny sposób miksowania z perkusją po prawej stronie, a basem po lewej dodawał tylko nagraniom wiarygodności. Co tu dużo gadać, oni tam po prostu byli – żywi i prawdziwi. Choć we wszystkich zestawieniach nagrań jazzowych „Kind of Blue” okrzyknięto płytą wszechczasów, to ja skromnie dodałbym „również pod względem realizacji”.
Odkrywanie smaczków w znanych nagraniach sprawiało mi sporo frajdy. Np. w „Smells Like Teen Spirit” z płyty „Time” tria Możdżer/Danielsson/Fresco wyraźnie słyszałem nucenie pod nosem jednego z muzyków, które normalnie pałęta się daleko w tle. Tak na marginesie: realizator zdecydowanie przesadził z kontrabasem, który przybrał tu rozmiary lokomotywy.
A propos kontrabasu: w kupce skazanej na banicję znalazło się wiele płyt pochodzących z „audiofilskich” wytwórni. Specjalnie używam cudzysłowu, bo np. nagrania Antonio Forcione wydane przez Naima sprawiały wrażenie podrasowanych jakimś muzycznym photoshopem. Nieco lepiej wypadły wydania Telarca, ale już prawdziwym kuriozum okazały się płyty Stockfischa. Na pewno zastanawialiście się, skąd ta popularność austriackiej wytwórni na wszelkich wystawach sprzętu grającego, z ostatnim Audio Show włącznie? Ano stąd, że wszystkie co do sztuki płyty Stockfisha brzmią tak, jakby miały włączony jakiś wewnętrzny loudness: jest mocno pokreślona górka, uwypuklony wyższy bas i dodanych kilka decybeli dynamiki. Dokładnie tak brzmiały wszystkie nagrania Sary K, Chrisa Jonesa i innych solistów z tej stajni, a nawet jazzowego tria, grającego standardy Gershwina. Po prostu wszechobecna „haaaaauuummma”. No cóż, z takim materiałem nawet Technics z Altusami zagra prawie jak Krell, ale po piętnastu minutach tych atrakcji ręka sama zaczyna szukać pilota.
Zauważyłem zresztą, że miażdżąca większość obecnie wydawanych płyt jest skażona stockfischową manierą. Prawdopodobnie powstają z myślą o odtwarzaniu na miniwieżach z głośniczkami wielkości kapsli i mających dość mgliste pojęcie o pełnym paśmie, bo inaczej tego wytłumaczyć nie potrafię. Oczywiście także i tu są chlubne wyjątki. Do wyśmienicie zrealizowanych płyt zaliczyłbym nagrania Madonny (!) i Massive Attack, krążek „Up” Petera Gabiela (ale on ma własne studio nagraniowe z największymi profesjonalnymi ATC, więc słyszy wszystko), album „Dzieci Sancheza” Chucka Mangione, no i oczywiście nieśmiertelne „Amused to Death” Watersa. Zresztą, zarówno nagrania Madonny, jak i Watersa zrealizowano w technice QSound, dzięki której możliwe jest tworzenie wirtualnej trójwymiarowej sceny z kilku niezależnych źródeł dźwięku.
No tak, miało nie być o płytach, tylko o muzyce, ale co ja poradzę na to, że ME 800K postawiły mój świat na głowie?

Reklama

Konkluzja
Geithainy ME 800K są najlepszymi kolumnami, jakie słyszałem. Kropka.

56-65 04 2010 T

Autor: Mariusz Zwoliński
Źródło: HFiM 04/2010

Pobierz ten artykuł jako PDF