Będzie nieco tylko na temat bo nie o samej muzyce i tym jak była komponowana i grana ale o tym ... ile jej było, a było mniej, ale za to była bardziej przesiana z "byleca". Dziś jest ogromna nadprodukcja i choć nadal pojawiają się rzeczy dobre, bardzo dobre i czasem nawet wybitne, choćby za sprawą wreszcie wykształconych muzyków jazzowych z Polski, to kiedyś było łatwiej trafić na rzeczy dobre, no może nie w Polsce z racji ustroju i związanych z tym ograniczeń, również finansowych, ale łatwiej. Proporcyja była inna i szacunek dla muzyki, i chyba nie było też pojęcia "produkcja muzyki", które dziś jest swoistym słownym wytrychem i samych producentów jest wszędzie pełno.
Pokusiłem się pół roku temu o zaczęcie uczęszczania na zajęcia z realizacji dźwięku w ARD i co jakiś czas na zajęciach przewijają się rozmaite tematy dotyczące rynku, twórców, producentów, Loudness War, komercji, kosztów i ogólnych klimatów panujących w tzw. branży i samej muzyki, dzisiejszej i dawniejszej.
Na razie konkluzja jest taka, że z jednej strony jest łatwiej bo sprzęt, możliwości, internet, z drugiej, znacznie gorzej bo każdy ma dostęp do wyżej wymienionych i konkurencja jest ogromna. A przesiew odbywa się teraz głównie już na gotowym dziele weryfikowany kliknięciami, polubieniami, subskrypcjami. No i dobrze, czemu nie, tylko mam wrażenie, że od czasu do czasu ich ilość wcale nie jest związana z fizycznymi osobami (wszak youtube, oczywiście nieoficjalnie, sprzedaje pakiety kliknięć, takie skromne 10 tyś kciuków górę na start) i wcale nie z aprobatą a bardziej na zasadzie - "zobacz jakie gówno" i lecą kliknięcia oglądalności, a jak jest oglądalność to znaczy że dobre (no bo jak inaczej je interpretować) a za tym pojawia się zjawisko które chyba idealnie określa powiedzenie niejakiego Sławomira, a brzmi ono - "czuć piniondz".