HFM

artykulylista3

 

Sting i The Police – 10 płyt, które warto mieć w kolekcji

078 083 Hifi 7 8 2019 001
Stinga zna cały świat. Wśród melomanów znajdzie się sporo krytyków, zarzucających muzykowi zbyt chwiejny rozkrok pomiędzy światem popu i jazzu. Sporo w tym racji, ale – z drugiej strony – Gordonowi Sumnerowi zdarzyło się tworzyć rzeczy naprawdę wybitne. Ani popowe, ani jazzowe. Po prostu Stingowe.

Ponad 40 lat aktywnej działalności estradowo-studyjnej to długi czas i trudno go skondensować w krótkim artykule. A gdy dodamy do tego, że Sting grywał także w filmach, uzyskamy materiał na ciekawą książkę. Zresztą, niejedna już o nim powstała i zapewne niejedna jeszcze powstanie.



Pominiemy zatem opowieści o tantrycznym seksie, uprawianym przez gwiazdora, posiadłościach na całym świecie, gromadce dzieci, szczęśliwym małżeństwie z Trudie Styler, setkach kooperacji z największymi muzykami tego świata czy niedawnych wygłupach z Shaggym i zamiłowaniu do chianti, które  przekłada się na prowadzenie własnej winnicy. Wskażemy za to dziesięć płyt, które powinny się znaleźć w kolekcji każdego miłośnika współczesnej muzyki rozrywkowej. Kolejność nie ma znaczenia rankingowego. Będziemy szli latami kariery, nie zapominając o macierzystym zespole muzyka – The Police.

 

078 083 Hifi 7 8 2019 002


 1.    The Police „Outlandos D’Amour” (1978)
„Outlandos D’Amour” to płytowy debiut The Police. Dziwny tytuł. Słowo „outlandos” nie istnieje chyba w żadnym języku. To hybryda angielskiego „outlander” i hiszpańskiej końcówki rzeczownika liczby mnogiej. Druga część frazy pochodzi z języka francuskiego. Można się więc pokusić o tłumaczenie „Wyrzutki miłości” lub „Autsajderzy miłości”. A muzycznie?
Punkowa ekspresja, młodzieńczy bunt, ale też godna uznania sprawność techniczna. Album nie był eksperymentem ani też konformistycznym odbiciem trendów. Zespół brzmi naturalnie i nie zamyka się w jednym gatunku. Skład: Gordon Sumner (gitara basowa, wokal), Stewart Copeland (perkusja) i Andy Summers (gitary) powstał zaledwie rok wcześniej, ale od pierwszych chwil miał wiele od powiedzenia. Obok punkrockowych wątków odnajdziemy tu interesujące wycieczki w kierunku szczerego, zdyscyplinowanego pod względem pulsu reggae. Jest też trochę tradycyjnego radiowego rocka; słychać subtelne nawiązania do klasyki gatunku. Panowie musieli lubić zarówno groove Rolling Stones, jak i melodie The Beatles.
Na krążku nie brakuje hitów. Od „Can’t stand losing you”, przez „So lonely”, na największym – „Roxanne” – kończąc. Reszta utworów to też żadne wypełniacze. Właściwie niemal każdy mógłby być przebojem.
Album niemal od razu pokrył się platyną, a spora część świata właśnie wtedy usłyszała o Policjantach. Warto również zaznaczyć, że brzmienie płyty jest dość higieniczne. Może, w porównaniu z tym, co Sting robił później, nieco surowe, ale z pewnością poukładane i czytelne. Dlatego nie bójmy się umieścić tej płyty w kolekcji. Sprzęt nie powinien się zniszczyć.

078 083 Hifi 7 8 2019 002


2.    The Police „Reggatta de Blanc” (1979)
„Reggatta de Blanc” – kolejny tytuł, który przemawia do wyobraźni. Do tego mroczna okładka i lep na fanów gotowy. Ale zawartość nie sprawia zawodu. Pomimo ogromnego uroku debiutanckiego krążka, „Reggatta…” przynosi dziki przeskok jakościowy.
Całość stanowi naturalną kontynuację „Outlandos D’Amour”. Grupa się jednak wyraźnie rozgrzała i pędzi do przodu jak szalona. Wzrost popularności wywindował album na pierwsze miejsce list przebojów w Wielkiej Brytanii. Ponownie przyniósł muzykom platynę, ale tym razem ich forma artystyczna zaczęła przebijać sufit. Tu już nie ma mowy o zabawie kilkoma gatunkami. Wyraźnie bowiem można mówić o bardzo konkretnym stylu The Police. To naprawdę niezwykłe, że tym trzem młodzieńcom udało się wypracować tak spójne i charakterystyczne brzmienie w tak krótkim czasie.
Na płycie znajdziemy kilka hitów. Z tych najważniejszych należy wymienić: „The bed’s too big without you”, „Message in a bottle” i „Walking on the moon”. Utwory oplatające te trzy popularne piosenki są czymś więcej niż aksamitna podkładka dla luksusowego zegarka. Wszystkie kompozycje są zgrabne i wspaniale uzupełniają idealną całość. Nie mieć tej płyty to wstyd. No chyba, że ktoś nie lubi programowo.

078 083 Hifi 7 8 2019 002


3.    The Police „Synchronicity” (1983)
Bez wątpienia najlepsza płyta The Police. Po bardzo udanych krążkach „Zenyatta Mondatta” (1980) i „Ghost in the Machine” (1981) zespół zaskoczył świat swą wiekopomną produkcją.
„Synchronicity” to nie tylko esencja najlepszych brzmień roku 1983, ale również boczna gałąź ewolucji tamtego okresu. Członkowie The Police trochę korzystają z brzmień new romantic oraz innych popularnych wówczas trendów, przede wszystkim jednak ostatecznie definiują swój niepowtarzalny styl. Tego nie da się pomylić z niczym innym i nie chodzi jedynie o głos Stinga. Całe trio przemyślało każdy dźwiękowy detal i słychać to w każdej sekundzie albumu. Życie, młodość, energia, czyli wszystko, co towarzyszyło zespołowi od debiutu, nadal tu jest, ale doszła jazzowa finezja i jeszcze większa pewność siebie. Nie brakuje dobrze użytych syntezatorów, tworzących ciekawą przestrzeń ani oszczędnych sampli, dodających nowoczesności.
Ambitną, a jednocześnie chwytliwą muzykę doceniła publiczność, zapewniając płycie ośmiokrotną platynę. Wśród melodyjnych i spójnych piosenek bez wątpienia królują „Wrapped around your finger” i „Every breath you take”. A co poza tym? Zwarte, piękne i szalone, czasem również wesołe kompozycje. „Tea in the Sahara” to bardzo klimatyczne, ambientowe reggae, a psychodeliczne „Mother” brzmi trochę jak żart z ówczesnego King Crimson. Ale jeśli nawet, to na pewno nie złośliwy. Wszak Andy Summers nagrywał z Robertem Frippem, więc towarzystwo musiało się lubić.

078 083 Hifi 7 8 2019 002


4.    The Police „Greatest Hits” (1992)
Po co komu „Greatest Hits”? Przecież muzyki powinno się słuchać pełnymi albumami. Wiemy to i sami tak słuchamy. Gdyby jednak ktoś chciał wybrać najlepszą kompilację zespołu, najgoręcej polecamy właśnie tę z roku 1992. Komplet największych hitów dla tych, którzy chcą zacząć bardziej ogólnie. Dla słuchaczy zbyt młodych, by mogli sobie od razu pozwolić na całą dyskografię, albo zbyt leciwych, by mieli czas i cierpliwość na analityczne zagłębianie się w szczegóły. Tym w wieku średnim i z godnym portfelem polecamy wszystkie dziesięć albumów.

078 083 Hifi 7 8 2019 002


5.    Sting „The Dream of the Blue Turtles” (1985)
W połowie lat 80. XX wieku panowie z The Police pokłócili się definitywnie i już nie mogli ze sobą grać. Szczególnie ostry konflikt powstał pomiędzy naszym głównym bohaterem a perkusistą Stewartem Copelandem. Dwadzieścia lat później pogodzili się i ruszyli we wspólną trasę, ale dziś nie o tym.
Solowy debiut Gordona Sumnera to mydło i powidło. Wprawdzie zarówno „mydło”, jak i „powidło” są tu wysokiej jakości, ale trudno się połapać, o co chodzi. Zasada „dla każdego coś miłego” została wdrożona z żelazną konsekwencją. Mamy więc wesołe reggae („Love is the seventh wave”), amerykański pop radiowy („If you love somebody set them free”), syntezatorową baśń („Russians”), Stinga przestrzennego („We work the black seam”), pop-jazz („Moon over Bourbon Street”)… Czyste szaleństwo. Ale jeśli ktoś lubi różne przygody w czasie jednej wycieczki, ta płyta będzie idealna.
Warto również wspomnieć, że grają świetni muzycy. Na gitarze basowej (sic!) Darryl Jones, na perkusji Omar Hakim, a na saksofonie Branford Marsalis. Sting podobno zagrał tu tylko na kontrabasie. No i zaśpiewał. Doborowe towarzystwo, dobra muzyka, ale od tej różnorodności może się zakręcić w głowie.

078 083 Hifi 7 8 2019 002

078 083 Hifi 7 8 2019 002


6.    Sting „Nothing Like The Sun” (1987)
Kolejny solowy krążek Stinga to już inna bajka. Choć muzyk nie przestaje być świadomie różnorodny, to czyni swą twórczość bardzo spójną i stylową. Mamy tu do czynienia z podobną drogą, jak w przypadku The Police. „Nothing Like The Sun” to najlepsza solowa płyta artysty z lat osiemdziesiątych. Gdyby ktoś chciał od czegoś zacząć, a nie lubi składanek, wybór właśnie tego albumu będzie dobrym pomysłem. To wspaniała podróż przez różne brzmienia, ale rdzeń pozostaje jednolity. Do tego materiał świetnie brzmi i jest wspaniale zagrany.
Lista zaproszonych muzyków imponuje. Prócz tych, którzy dyżurowali na „Śnie o niebieskich żółwiach”, słyszymy tu Marka Knopflera z Dire Straits, Erica Claptona, Gila Evansa, Mino Cinelu, Manu Katche, a nawet… Andy Summersa z The Police.
Utwory tworzą wspaniałą, głównie refleksyjną playlistę. Mamy tu takie perły jak „Fragile”, „Englishman in New York” czy „They Dance Alone”. Sting wziął też na warsztat klasyk Jimmiego Hendriksa „Little Wing”. I nie dość, że poradził z nim sobie znakomicie, to jeszcze tchnął w niego zupełnie nową jakość.

078 083 Hifi 7 8 2019 002


7.    Sting „The Soul Cages” (1991)
Płyta mroczna, zamglona i piękna. Zewsząd wypełza mistyczny i romantyczny duch. Powstała po śmierci ojca Stinga. Liryki są wypełnione metaforycznymi i symbolicznymi wspomnieniami z dzieciństwa. Ale album to nie tylko hołd dla rodzica. Dużo jest na nim miłości sensu largo. Miłości niekoniecznie spełnionej. Brzmieniowo są to ciągle lata 80., lecz uzupełnione o twórcze poszukiwania. Wszak rok 1991 przyniósł wiele nowych trendów i wcale nie było powiedziane, że w kolejnej dekadzie Gordon Sumner cokolwiek zwojuje.
Skład jest znacznie skromniejszy niż na poprzedniczce. Pod względem doboru muzyków Sting działał trochę w kratkę. Najpierw płyta w okrojonym gronie, później mnóstwo prestiżowych gości, a potem znowu band kameralny. Mimo że krążek „The Soul Cages” to raczej opcja okrojona, wyszło mu to na dobre. Od początku bowiem nie chodziło o szokowanie znakomitymi kolegami, ale o spójność i koncepcję. I właśnie w tym tkwi siła albumu. To najbardziej dojrzała i najlepiej spięta płyta artysty. Znajdziemy na niej takie cudeńka, jak „All this time”, „Mad about you”, „Saint Agnes and the burning train”, „Why should I cry for you” czy hipnotycznie piękny „When the Angels fall”.

078 083 Hifi 7 8 2019 002

078 083 Hifi 7 8 2019 002


8.    Sting „Ten Summoner’s Tales” (1993)
Tej płyty słuchałem dwa razy w życiu. To znaczy, nie dosłownie dwa, bo w czasach liceum zdarłem ją doszczętnie. Wówczas jednak nie dostrzegałem znakomitej sekcji rytmicznej (Vinnie Colaiuta!) i tysiąca niuansów. Liczyła się jedynie pierwsza warstwa, czyli melodyjność i klimat.
Drugi raz sięgnąłem do nią przy okazji powstawania tego artykułu i zostałem rozmontowany niesamowitą grą muzyków, brzmieniem, aranżacjami i tekstami. Dowodzi to uniwersalności dźwięków. Okazuje się, że trafiają i do zwykłego młodego fana, i do osoby dojrzałej. Czyż nie świadczy to o artystycznym ideale, który umie przemawiać do bardzo różnej publiczności?
Krążek jest zdecydowanie jaśniejszy od poprzednika. Sting wyraźnie się otrząsnął z żałoby po ojcu i idzie dalej przez życie, tworząc piękną muzykę. Na albumie znajdziemy kilka zgrabnych, czasem wzruszających, czasem inteligentnie zabawnych historii, w tym „Fields of gold”, „Seven days”, „Shape of my heart” czy „Love is stronger than justice”.
Brzmienie jest celowo brudnawe; sprawia wrażenie nagrania live. Może w ten sposób Sting chciał nieco odpłynąć od perfekcyjnego i spójnego soundu poprzedniej płyty? Dla naszych audiofilskich sprzętów nie będzie to rozkosz, ale muzycznie płyta jest bardzo dobra.

078 083 Hifi 7 8 2019 002


9.    Sting „Mercury Falling” (1996)
W połowie lat 90. XX wieku wydawało się, że Sting powiedział już wszystko. Na szczęście, na „Mercury Falling” słychać, że ma jeszcze dużo świetnych pomysłów, ale też wyraźnie daje się odczuć, że nic nie musi.
To płyta zagrana na pełnym luzie; podejrzewam, że tak też została skomponowana. Być może powstała w sali prób, bo jest w niej czad, świadoma młodość i energia, jakie znamy z „Dziesięciu opowieści”. Brzmienie zostało jednak zdecydowanie wyczyszczone i pozbawione charakterystycznych roomów.
Wszystko zdaje się bliższe i bardziej czytelne, a gitary Dominika Millera mają charakterystyczny crunch. Pojawił się także bliższy i cieplejszy hammond, a aranżacje zyskały na czytelności. Niestety, nie brak tu typowej dla tamtych czasów automatyzacji bębnów, co najbardziej boli w „La belle dame sans regrets”. Ale dla równowagi dostajemy piękny, przestrzenny utwór „Valparaiso”.
Po tym albumie Sting zagrał trasę i zawitał także do Polski. Byłem na tym koncercie i zapamiętałem go jako jeden z najlepszych gigów w mojej historii muzycznych wycieczek. Impreza trwała dość długo, ale przez cały czas artyście udało się utrzymać znakomitą dramaturgię. Wygłodniała polska publiczność przyjęła Gordona na tyle ciepło, że później jeszcze wiele razy do nas przyjeżdżał i nadal chętnie tu bywa.

078 083 Hifi 7 8 2019 002


10.    Sting „All This Time” (2001)
Skoro o koncertach mowa, to warto polecić album live z roku 2001. Sting bardzo dobrze wypada w trakcie występów na żywo, a poza tym materiał stanowi kompilację jego największych hitów. Lata 80. i 90. XX wieku wydają się najlepsze w biografii artysty, a „All This Time” pięknie je podsumowuje.
Występ odbył się… 11 września 2001 – w tym samym dniu, w którym miały miejsce ataki na World Trade Center. Początkowo Sting chciał odwołać imprezę, ale ani kameralna, dwustuosobowa toskańska publiczność, ani żaden z muzyków nie chcieli o tym słyszeć. Urządzono więc wieczór pamięci ofiar, dając jednocześnie wspaniały koncert. Na perkusji Manu Katche, na trąbce Chris Botti, na kontrabasie Christian McBride, a to i tak nie wszyscy muzycy, którzy tamtego wieczoru stanęli na scenie.
Sting wtedy chyba jeszcze nie wiedział, że w jednej z katastrof zginął jego przyjaciel. Ale żałobny klimat i nawiązania do „The Soul Cages” stały się nieodzownymi elementami całości. Stąd taki, a nie inny tytuł koncertu.

 

078 083 Hifi 7 8 2019 002

078 083 Hifi 7 8 2019 002

 

Michał Dziadosz
Źródło: HFM 07-08/2019


Pobierz ten artykuł jako PDF