HFM

artykulylista3

 

Pink Floyd na pożegnanie? The Endless River

01Tylko dwóch muzyków liczy dziś jedna z najlepszych brytyjskich grup rockowych, czyli Pink Floyd. David Gilmour (wokal, gitary) i Nick Mason (perkusja). W takim składzie zespół firmuje album „The Endless River”, kolejny studyjny po „The Division Bell” (1994). Trzeci muzyk, którego grę słyszymy na płycie, czyli Richard Wright (klawisze), nie doczekał premiery. Zmarł w 2008 roku. „Rick byłby zadowolony z ‘The Endless River’” – twierdzi Mason.


Większość materiału zarejestrowano w czasie sesji do „The Division Bell” (1993-94). Do wydania go na płycie Gilmoura i Masona zainspirował Andy Jackson, który realizował nagrania. To Jackson zaczął je odkurzać. Dołączył Phil Manzanera (były gitarzysta Roxy Music) i wreszcie Martin Glover (znany pod pseudonimem Youth). Wszyscy, wraz z Gilmourem, podpisali się pod „The Endless River” jako producenci.

Grupa zaczęła działalność w 1995 roku jako kwartet – jeszcze bez Gilmoura, ale z Rogerem Watersem (wokal, bas). Ten od czasów „Ciemnej strony Księżyca” zdominował jej artystyczne poczynania, pisząc większość tekstów, obejmując rolę głównego wokalisty, a także wysuwając się na pozycję koncertowego frontmana. Od początku w zespole byli też Richard Wright oraz Syd Barrett (wokal, gitary). Najsłynniejszy skład ukształtował się w 1968 roku, kiedy w zespole był już Gilmour (od 1967 roku), a odchodził Barrett. Już wtedy muzycy mieli na swoim koncie album „The Piper at the Gates of Dawn” i jeszcze w pięciu pracowali nad „A Saucerful of Secrets”. Gilmour wniósł sporo ciekawych pomysłów i bardzo dobrze grał na gitarze. Na płycie „More” był jedynym wokalistą. Świetnie spisał się też w trakcie sesji nagraniowej płyty „Meddle”. To na niej umieszczono słynną suitę „Echoes”.


Od „The Division Bell” do „The Endless River” minęło 20 lat. Nieczęsto się zdarza, aby popularni wykonawcy mieli aż tak długie przerwy między premierowymi nagraniami. Ale jeśli ktoś ma na swoim koncie takie albumy, jak „The Dark Side of the Moon” (ponad 40 milionów sprzedanych egzemplarzy), „Wish You Were Here” czy „The Wall”, nie musi się spieszyć z kolejnymi. Zwłaszcza że te stare nadal cieszą się powodzeniem. W wersjach tradycyjnych, remasterowanych i rozszerzonych. Nie szkodzi, że nie ma premier. Jaki bowiem fan Pink Floyd nie skusi się na płytę ze znanym repertuarem, jeśli stara muzyka zagra czyściej i dodatkowo będzie można usłyszeć nieco inne wersje hitów lub utwory dotąd niepublikowane? Nic dziwnego, że liczba sprzedanych płyt grupy nadal rośnie. Do roku 2013 rozeszło się na świecie 250 mln egz. Poza tym płyty stanowią coraz mniejszy udział w dochodach artystów. Większe znaczenie mają koncerty. A tych po premierze „The Division Bell” nie brakowało.


Grupa niemal od początku działalności była znana ze spektakularnych widowisk. Wykorzystywała nie tylko drogie efekty wizualne i pirotechniczne, ale też wysokiej jakości sprzęt nagłaśniający. Ponieważ motywem przewodnim muzyki Pink Floyd często bywał kosmos, członków grupy zaproszono w 1969 roku do zinstrumentowania transmisji telewizyjnej z pierwszego lądowania astronautów na Księżycu.

PinkFloyd


W 1974 roku po raz pierwszy wykorzystano na scenie potężny okrągły ekran, który na długo stał się koncertowym rekwizytem Pink Floyd. Trzy lata później, na potrzeby trasy „In the Flesh”, promującej album „Animals”, narodziła się świnka Algie, która – wypełniona helem i propanem – unosiła się nad widownią w kulminacyjnym punkcie występu. Z kolei w czasie tournée „The Wall” na scenie ustawiono 12-metrową ścianę z białych cegieł, na której pojawiały się rozmaite obrazy i specjalnie przygotowane filmy.
Jeszcze większym wydarzeniem była trasa promująca wspomniany „The Division Bell” z 1994 roku. Grupa zaprezentowała na żywo nie tylko premierowe utwory, ale też – po raz pierwszy od 1975 roku – niemal całą „Ciemną stronę Księżyca”. Było co podziwiać. Nie tylko pod względem muzycznym, ale także wizualnym. Żeby zbudować gigantyczną scenę, 53 ciężarówki woziły stalowe elementy ważące 700 ton między kolejnymi adresami na trasie. Ekipa montująca liczyła blisko 160 osób. Pomysły inscenizacyjne i ogrom pracy nie poszedł na marne. Koncerty zgromadziły ponad 5 milionów fanów w 68 miastach, a przychody osiągnęły 250 milionów dolarów. Już wtedy nie było z grupą Rogera Watersa, który od 1984 roku zajął się karierą solową (zadebiutował udanym krążkiem „The Pros and Cons of Hitch Hiking”), a opuścił zespół rok później. Potem jeszcze tylko raz zagrał z Gilmourem, Masonem i Wrightem, a było to 2 lipca 2005 roku, w czasie imprezy „Live 8” w londyńskim Hyde Parku. Muzycy wykonali wówczas zaledwie kilka utworów („Speak to Me/Breathe”, „Money”, „Wish You Were Here” i „Comfortably Numb”), ale wskrzesili ducha grupy Pink Floyd i to z najlepszego okresu jej działalności.


Dlaczego aż tyle nagrań zostało po sesji „The Division Bell”? Zespołowi pracowało się wtedy świetnie i sesje zaowocowały obszernym materiałem. „Na nowo się poznawaliśmy – twierdzi Gilmour. – Zarówno muzycznie, jak i osobiście (…). Było komfortowo i ekscytująco. Próbowaliśmy ponownie robić wszystko tak, jak w latach sześćdziesiątych czy wczesnych siedemdziesiątych, czego zaniechaliśmy w miarę upływu czasu”.
„The Division Bell” miał być podwójnym albumem. Jeden krążek z piosenkami, drugi z utworami instrumentalnymi. Ostatecznie zdecydowano się wydać tylko jedną płytę. Reszta materiału trafiła do sejfu, a dziś jest z nami. No, może nie cała i niezupełnie taka, jak ją pierwotnie zarejestrowano. Gilmour dodał gdzieniegdzie gitary. Pojawiły się inne instrumenty (saksofon, klarnet, syntezatory, smyczki). Najwięcej zmian dokonał Mason w partiach perkusyjnych. W paru nagraniach dograno chórki, no i słychać całkiem nowy wokal Gilmoura w finałowej piosence „Louder Than Words” (tekst: Polly Samson).


Melomani znajdą tu charakterystyczne dla grupy dźwięki i klimaty. Dużo jest lubianej przez fanów Pink Floyd gitary. Zdecydowanie brakuje natomiast partii wokalnych. Przecież głos Davida Gilmoura to wizytówka najlepszego progresywnego brzmienia. Ale to chyba zamierzony efekt. Na pewno jednak płyta warta jest uwagi, zwłaszcza że tak długo na nią czekaliśmy. Nie dorównuje jednak najlepszym dokonaniom brytyjskiej grupy.
Czy „The Endless River” to rzeczywiście ostatnia płyta Pink Floyd? Oddajmy głos muzykom: „To ostatni album – mówi Mason. – Chciałbym wierzyć, że jeszcze jeden jest w drodze, ale nie wydaje mi się”. Podobnie twierdzi Gilmour: „Uważam, że wykorzystaliśmy wszystko, co wartościowe i czas się kończy. Pora zwinąć żagle. To ostatnia płyta. Na 100 %. No, może na 99,9 %”.


Tu przypomina się pamiętna scena z filmu „Głupi i głupszy”. Bohater, grany przez Jima Carreya, pyta ukochaną, czy jest jakakolwiek szansa na to, że się nim zainteresuje. Kobieta odpowiada, że prawdopodobieństwo wynosi jeden na milion. Bohater Carreya zamyśla się, po czym konstatuje: „Czyli jednak mam szansę!”.


Poczekajmy więc. Może w kwestii kolejnej płyty Pink Floyd również zdarzy się cud.



Albumy studyjne Pink Floyd:
The Piper at the Gates of Dawn (1967)
A Saucerful of Secrets (1968)
More (1969)
Ummagumma (1969)
Atom Heart Mother (1970)
Meddle (1971)
Obscured by Clouds (1972)
The Dark Side of the Moon (1973)
Wish You Were Here (1975)
Animals (1977)
The Wall (1979)
The Final Cut (1983)
A Momentary Lapse of Reason (1987)
The Division Bell (1994)
The Endless River (2014)

 

 

 

Grzegorz Walenda
Źródło: HFM 01/2015

Pobierz ten artykuł jako PDF