HFM

artykulylista3

 

Artur Rubinstein - Pianista kompletny

88-92 07-08-2010 02Niektórych pianistów cenimy za technikę, innych za wyjątkowe brzmienie, a jeszcze innych – za szeroki repertuar. Artura Rubinsteina świat kochał przede wszystkim za to, jaki był. Przy tej klasie człowieka profesja, jaką wykonuje, ma znaczenie drugorzędne. To był Artysta przez wielkie „a”.

 

Choć dziś Rubinstein jest uważany za obywatela świata, a jego sztuka przekracza granice państw, warto pamiętać, że 28 stycznia 1887 roku urodził się w Łodzi, przy ul. Południowej 28 (dziś ul. Rewolucji 1905 roku).
Jego ojciec – Izaak Rubinstein – był drobnym tkaczem, a matka, Felicja z Heymanów, zajmowała się domem. Rubinsteinowie mieli siedmioro dzieci. Artur był najmłodszy. Niedługo po jego narodzinach małżeństwo przeprowadziło się do kamienicy przy ul. Piotrkowskiej 78. To mieszkanie pozostało w najwcześniejszych wspomnieniach przyszłego artysty.


Już jako dwulatek Artur przejawiał niezwykle wrażliwy słuch i zainteresowanie fortepianem, gdy obserwował lekcje udzielane jego starszym siostrom. Szybko sam zaczął siadać przy instrumencie i robił zaskakujące postępy. Słynny skrzypek Joseph Joachim miał szansę słuchać czteroletniego Rubinsteina i zachwycił się jego fenomenalnym talentem. Rodzina rozumiała potrzebę rozwijania wrodzonej wrażliwości i wkrótce podjęto decyzję o znalezieniu chłopcu nauczyciela. Na pierwsze lekcje wysłano go do Warszawy. Po niedługim czasie poziom pedagogów w tamtejszym konserwatorium okazał się jednak niewystarczający. Jako dziesięciolatek Rubinstein przeniósł się więc do Berlina, by tam, trzy lata później, dać swój pierwszy ważny koncert w filharmonii. Uczył się u Joachima, a także u Heinricha Bartha. Odbył podróże koncertowe do Hamburga, Drezna i Warszawy, gdzie grał pod batutą swego przyszłego teścia, Emila Młynarskiego. Latem jeździł do Szwajcarii, w odwiedziny do Paderewskiego. Tam usłyszał go pewien bostoński krytyk, dzięki któremu doszła potem do skutku pierwsza amerykańska podróż Rubinsteina. W 1904 roku młody pianista przeniósł się do Paryża, by rozpocząć samodzielną karierę artystyczną. Poznał takich kompozytorów, jak Ravel czy Dukas. Zaprzyjaźnił się z Szymanowskim i Kochańskim. Jego debiut na wielkiej gali, na której zagrał „Koncert f-moll” Chopina i „Koncert g-moll” Saint-Saensa, stał się sensacją, dając od razu wysoką pozycję na ówczesnym paryskim rynku muzycznym. Nie zawsze oznaczało to jednak duże dochody. Artysta wspominał później te czasy: „Często zdarzało mi się jadać homary i pić szampana, ale równie często nie miałem co włożyć do garnka. Pewnego razu spędziłem dwie noce na ławce w parku, bo nie miałem z czego zapłacić rachunku za hotel. Z drugiej strony były to czasy fantastycznego muzykowania z takimi ludźmi, jak Ysaye, Thibaud czy Casals, więc trudno było się martwić”.
Gdy jako kilkunastoletni młodzieniec Rubinstein podbijał serca słuchaczy w salach koncertowych Europy, będąc w wieku poborowym, był poszukiwany przez Rosjan – uczył się i mieszkał poza Polską, ale zameldowany był w Łodzi, czyli w zaborze rosyjskim. Aby uchronić go przed wcieleniem do carskiego wojska, znajomi wystarali się dla niego o odpowiednie papiery. Najprawdopodobniej w 1901 roku uzyskali od rosyjskiego ambasadora w Rzymie, księcia Dołgorukiego, melomana rozkochanego w sztuce Rubinsteina stosowny glejt. W treści dokumentu napisano: „W imieniu Jego Cesarskiej Mości Mikołaja II, Cara Wszechrosji, prosimy o udzielenie pomocy i opieki naszemu poddanemu, Arturowi Rubinsteinowi...”. Dalej wpisano datę i miejsce urodzenia: Warszawa, rok 1889, jak sprytnie podał wypisującemu dokument urzędnikowi sam zainteresowany, gorliwy poddany JCM. Dokument był jak list żelazny. Odmłodzony artysta mógł już bezpieczniej poruszać się po Europie i koncertować. Ale nawet dziś nie wszyscy piszący o nim znają właściwą datę i miejsce urodzenia. W wielu biografiach powtarza się owa sfabrykowana informacja.
W 1906 roku amerykańska firma budująca fortepiany – Knabe Piano Company – zaprosiła Rubinsteina na tournee po Stanach Zjednoczonych. Debiut miał miejsce w nowojorskiej Carnegie Hall. Popisowym numerem artysty był wtedy „Koncert g-moll” Sains-Saensa, którego wcześniejsze wykonanie w Paryżu zostało bardzo dobrze ocenione przez samego kompozytora. Całość trasy koncertowej nie była jednak zbyt udana. Ameryka czekała wtedy na nieco starszego Rachmaninowa i nie była jeszcze gotowa na osobowość taką jak Rubinstein. Kolejne podróże, m.in. do Rosji, Austrii czy Włoch, także nie okazały się sukcesem. Młodego artystę dopadły czarne myśli i wierzyciele. Zdruzgotany niezbyt przychylnymi recenzjami, brakiem propozycji koncertowych, wreszcie – odrzuceniem przez zamężną kobietę, w której się zakochał, postanowił odebrać sobie życie. Nie mając broni palnej ani pewności, że skok z okna będzie skuteczną metodą, chciał się powiesić. W berlińskim hotelu Bellevue przyczepił pasek do wieszaka na ubrania w łazience, wszedł na krzesło i odepchnął je od siebie. Hak nie wytrzymał jednak jego masy i skończyło się na kilku siniakach. Zły i smutny Rubinstein usiadł do fortepianu i przelał cały swój ból na klawiaturę. Kiedy się uspokoił, wyszedł z hotelu po zwyczajowe suche bułki z parówką. Tam doznał olśnienia. Zrozumiał, jak był głupi, przejmując się tak błahymi sprawami, jak pieniądze czy romanse i od nich uzależniając własne szczęście. Zobaczył nagle świat zupełnie innymi oczami i jak wspominał – narodził się na nowo, zaczął kochać życie bezwarunkowo.
W 1910 roku, będąc w Warszawie, Rubinstein dokonał pierwszego w życiu nagrania. Dla polskiej firmy Favorit zarejestrował X rapsodię „Węgierską” Liszta. Po wszystkim był rozczarowany efektami. Stwierdził, że fortepian zabrzmiał niczym banjo i w związku z tym ani myśli nagrywać cokolwiek więcej. Do późnych lat 20. zrealizował jednak jeszcze kilka nagrań na rolkach pianolowych Ampico i Aeolian Duo-Art.

88-92 07-08-2010 01     88-92 07-08-2010 03

W 1912 roku przeniósł się do Londynu, gdzie szybko stał się częścią muzycznej elity miasta. Tam pozostał przez lata I wojny światowej, dając recitale oraz akompaniując skrzypkowi Eugene Ysaye. W pierwszym okresie wojny dawał także koncerty charytatywne dla żołnierzy alianckich. Zbulwersowany tym, w jaki sposób Niemcy potraktowali w tym konflikcie Polskę i Belgię, zapowiedział, że już nigdy w życiu nie odwiedzi tego kraju. Słowa dotrzymał.
W 1916 miała miejsce ważna podróż koncertowa do Hiszpanii. Stała się ogromnym sukcesem, a ostateczna liczba zagranych koncertów sięgnęła 125. Następnie Rubinstein wypłynął do Ameryki Południowej. Tam pokochano go od razu. Doceniono nie tyle technikę, co temperament i umiejętność czarowania muzyką. Wydawał się zupełnie inny niż muzyczni pedanci, których i wtedy nie brakowało. W tym czasie miał już w pełni ukształtowaną filozofię gry na fortepianie. Wierzył, że zamiast po prostu grać, trzeba umieć na nim śpiewać. Wykorzystywać możliwości jego strun tak samo, jak używa się strun głosowych, a pedalizacji tak, by pokazać we frazach nie tyle pauzy, co branie oddechu.
Wiedział dobrze o swoich brakach w technice. Nierzadko zdarzało mu się gubić dźwięki czy zamazywać pasaże. Nie wstydził się tego, ale perfekcja nie była jego celem. Doceniał młodych, którzy spędzali wiele godzin, ćwicząc pasaże, gamy, dopieszczając każdy akord, tryl i mordent. Pytał jednak zawsze, kiedy, zamiast grać, zaczną faktycznie tworzyć muzykę i kiedy przestaną wyciągać frazy z kieszeni, a będą je wyprowadzać z serca.
Jego koncerty nie były popisami ekwilibrystyki. Niskiego wzrostu i korpulentnej budowy, sam mówił, że wygląda przy fortepianie niczym mistrz ceremonii pogrzebowej przy trumnie. Musiał sobie poradzić z ludźmi o bardzo różnej proweniencji, wykształceniu muzycznym i nastawieniu. Zamiast słów do dyspozycji miał wyłącznie dźwięki i zawarte w nich emocje. Umiał to jednak wykorzystać i czuł, że potrafi publiczność zahipnotyzować. Pod palcami miał wtedy cały ten wyperfumowany tłum i jedną zawieszoną nutą lub przedłużoną pauzą mógł wstrzymać jego oddech. To go fascynowało; był panem sytuacji, choć przy fortepianie pozostawał zawsze spokojny i opanowany. Jakże inny od dzisiejszych gwiazd pianistyki, które więcej pokazują w wyrazie twarzy czy zamaszystych gestach niż w muzyce. Rubinstein mówił, że tworzenie muzyki jest czymś metafizycznym. Obraz, rzeźbę czy wiersz można zobaczyć. W muzyce da się ujrzeć wyłącznie partyturę, bo tylko jej interpretacja nadaje dziełu prawdziwy kształt. Uważał się za takiego interpretatora, człowieka o dobrej klasy talencie, ale nie geniusza. To pojęcie zostawiał dla największych kompozytorów.
Podróż do Ameryki Południowej dała Rubinsteinowi przekonanie, że jest gotowy na ponowną próbę podboju Stanów Zjednoczonych. W 1919 roku dał tam drugi w swojej karierze recital w Carnagie Hall, ale recenzje pozostały chłodne. Jak sam potem wspominał: „W Anglii i USA ludzie uważają, że skoro zapłacili ciężko zarobionymi pieniędzmi za bilet, to mają prawo usłyszeć wszystkie dźwięki”. Niewiele dokonawszy, pianista wrócił do Europy i przez kolejne lata dzielił swój czas pomiędzy koncerty oraz życie towarzyskie wśród kulturalnych elit Starego Kontynentu.
Często był widywany na Francuskiej Riwierze albo gdy biesiadował w towarzystwie Picassa, Hemingwaya czy księcia Walii. Późne lata 20. zmieniły nieco ten stan. Najpierw, w 1928 roku, Rubinstein poznał 18-letnią Anielę Młynarską – tancerkę, córkę dyrygenta, z którym już kiedyś pracował. Była to miłość od pierwszego wejrzenia, choć parę dzieliła spora różnica wieku. Pianista romansował wtedy zresztą z rosyjską księżniczką, więc Nela poślubiła pianistę Mieczysława Muntza. Związek nie przetrwał jednak długo i zakończył się rozwodem. Trzy lata później, w 1932 roku Rubinsteinowie wzięli ślub.
Drugie ważne wydarzenie tamtych lat to realizacja pierwszych poważniejszych nagrań i w związku z tym coraz większy szacunek do własnej sztuki. Kontrakt z RCA Victor był dużym wyzwaniem. Skończyły się czasy playboya, nastały miesiące ciężkiej pracy po 8-9 godzin dziennie, aby poprawić technikę i dopracować szczegóły interpretacji. Artysta nie chciał, by jego przyszłe dzieci myślały o ojcu jako pianiście drugiego gatunku albo niedoszłej gwieździe.

88-92 07-08-2010 04     88-92 07-08-2010 05     88-92 07-08-2010 06

Determinacja i konsekwencja sprawiły, że jego debiutanckie nagrania zdobyły uznanie na wciąż młodym rynku fonograficznym. W 1937 roku agent Sol Hurok przekonał go do kolejnej podróży przez Atlantyk. Koncert w Carnegie Hall tym razem zakończył się owacją, a recenzje były jednoznacznie pozytywne. Nazwano go gigantem fortepianu, który przeniósł swoją nieokiełznaną radość życia wprost do muzyki. Tak oto po dwóch porażkach rozpoczął się długoletni związek pianisty z Ameryką i amerykańską publicznością, która odtąd już zawsze go ubóstwiała i dla której do dziś pozostaje uosobieniem muzycznego geniuszu i największym pianistą XX wieku.
Sam Rubinstein wprost nie cierpiał jednak, gdy w ten sposób o nim mówiono. Nie uznawał tego typu porównań. Uważał je za nonsensowne, bo nic na tym świecie nie mogło być najlepsze, a co najwyżej inne, niepowtarzalne. To tak – mówił – jakby chcieć zdecydować, czy lepszy był Da Vinci, Michał Anioł, Rafael, Tycjan, Velazquez czy Rembrandt. Wiadomo, że wybór jest niemożliwy. Najważniejszą sprawą dla artysty miała być jego osobowość. Jeśli o kimś mówiono, że gra jak drugi Liszt czy Paderewski, to znaczy, że wcale nie jest taki znakomity. Drugi to zaledwie imitator, a nie samodzielny artysta.
W czasie II wojny światowej Artur i Aniela przenieśli się z Paryża do Beverly Hills, gdzie pianista znalazł pracę w przemyśle filmowym. Podkładał ścieżkę dźwiękową dla aktorów grających role Schumanna, Liszta czy Brahmsa. Jego nagrania pojawiły się w takich produkcjach jak „I’ve Always Loved You”, „Song of Love”, „Night Song”, „Carnegie Hall”. W filmie „Of Men and Music” Rubinstein nawet wystąpił, grając samego siebie. Niedługo po zakończeniu wojny rozpoczął kolejne podróże koncertowe. Odwiedził Chiny, Japonię, Indonezję, Australię oraz powstającą z wojennej ruiny Europę.
Choć nie od razu przyjechał do ojczyzny, zawsze o niej pamiętał i czuł się patriotą. W 1945 roku na inauguracyjnej sesji ONZ w operze w San Francisco zdobył się na niezwykły gest. Nie widząc polskiej flagi wśród wielobarwnego rzędu reprezentującego narody zebrane tam po zakończeniu II wojny światowej, artysta zmienił nieco program recitalu. Rozpoczął go od wypowiedzenia ze sceny słów oburzenia z powodu pominięcia naszego symbolu narodowego, po czym zapowiedział, że zagra na początek hymn polski – „Mazurka Dąbrowskiego”. Wszyscy wstali. Po odegraniu hymnu rozległy się długie owacje. Można się tylko domyślać reakcji wysłannika Stalina, Nikity Chruszczowa, późniejszego premiera i sekretarza generalnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego. Za ów patriotyczny czyn Rubinstein otrzymał od Polonii („w imieniu milionów Polaków w USA”) dyplom Polskiej Ligi Sztuk Pięknych w Pittsburghu.
Ostatecznie zawitał do Warszawy i Krakowa w roku 1958. Dwa lata później był honorowym przewodniczącym jury 6. Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. Fryderyka Chopina. W 1966 wykonaniem dedykowanej sobie IV symfonii Szymanowskiego zainaugurował 10. Festiwal „Warszawska Jesień”. Uważał, że Warszawa w pełni zasługiwała na miano Paryża Wschodu, a jej mieszkanki były najpiękniejszymi kobietami na świecie. We wspomnieniach pisał: „Warszawskie kobiety zasługują na osobny rozdział. W tym miejscu chciałbym jedynie stwierdzić, że – moim skromnym zdaniem – są to najbardziej pociągające przedstawicielki słabej płci na całej kuli ziemskiej! Do niewieściego wdzięku i szyku paryżanek dodajmy sławny charme slave, nordycką urodę, połączmy z włoskim temperamentem i bujnością, a wówczas dopiero potrafimy wyobrazić sobie typową warszawiankę”.
Tam, gdzie koncertował, sale zawsze wypełniały się po brzegi melomanami. Tak było i w rodzinnej Łodzi, gdzie zagrał po raz ostatni w 1975 roku, na koncercie jubileuszowym z okazji 60-lecia Filharmonii Łódzkiej. Artysta miał wówczas 88 lat. Honorarium za ten koncert zostawił w mieście, z przeznaczeniem na ufundowanie dorocznej nagrody dla najzdolniejszego muzycznie młodego łodzianina. Rubinstein przyjaźnił się z wieloma wybitnymi Polakami, w tym m.in. ze wspomnianym Karolem Szymanowskim, kompozytorem Romanem Maciejewskim, Pawłem Kochańskim, Janem Lechoniem i Julianem Tuwimem czy malarzem Romanem Kramsztykiem, który zginął w warszawskim getcie. Częstym gościem w paryskim domu Rubinsteinów był też reżyser Roman Polański.
Dojrzałe lata kariery Rubinsteina to oczywiście kolejne podróże koncertowe, ale także coś, czego nigdy wcześniej nie chciał robić, czyli pedagogika. Znany jest przypadek, gdy stanowczo odmówił Williamowi Kapellowi, który bardzo się starał o lekcje u mistrza. Dopiero w późnych latach 50. pianista przyjął do siebie pierwszą uczennicę. Była nią Dubravka Timsic Srebotnjak. Innymi studentami Rubinsteina byli m.in. Francois-Rene Duchable, Avi Schoenfeld, Eugen Injic, Dean Kramer oraz Marc Laforet. Uczyli się u niego nie techniki, ale jak odnaleźć siebie, jak stać się prawdziwą osobowością i przyciągać do siebie ludzi.
W połowie lat 70. wzrok Rubinsteina zaczął się stopniowo pogarszać. To ostatecznie zmusiło pianistę do zakończenia długiej kariery. W maju 1976 roku, w wieku 89 lat wystąpił z ostatnim recitalem w londyńskiej Wigmore Hall. W życiu dał około 6000 koncertów na całym świecie. Nagrał ponad 107 godzin muzyki, choć jedynie trzy z nich były rejestracjami na żywo. Przez pewien czas był najlepiej opłacanym pianistą i przebijał sławą swego największego konkurenta – Horowitza. Osiągnął wszystko, o czym marzyli i do dziś marzą młodzi artyści. A przy tym wszystkim pozostał wyjątkowo ciepłym człowiekiem, znającym osiem języków, kochającym sztukę i ludzi.
Lubił dobrze zjeść, wypić dobre wino, zapalić kubańskie cygaro. Na ścianach jego domu wisiały obrazy Chagalla, Vuillarda i Dufy’ego. Śmiejąc się mówił, że znał Picassa, jeszcze zanim stał się „tym” Picassem, a on „tym” Rubinsteinem. Do końca życia potrafił cieszyć się każdym dniem, choć kłopoty ze wzrokiem na pewno musiały być dla niego przykre. W wywiadzie telewizyjnym, którego udzielił, mając 90 lat, mówił: „Dziś, mimo późnego wieku, wciąż jestem głodny życia, choć w nieco inny sposób niż wcześniej. Choroba sprawiła, że widzę jedynie to, co z boku, a centrum pozostaje czarną plamą. Nie mogę już czytać ani pisać, ale to nawet dobrze. Gdy mogłem, czytałem za dużo. Zmarnowałem sporo czasu na książki, których nigdy nie powinienem wziąć do ręki, bo nie były tego warte. Nie mogę też grać, ale za to w końcu mam czas, by dużo słuchać i mam z tego fantastyczną radość”.
Owa chęć życia objawiała się jeszcze w jeden sposób. Rubinstein nie był wiernym mężem. Choć Aniela pozostała przy nim do końca, zdawała sobie sprawę z romansów i przygód sercowych Artura. Nigdy się nie rozwiedli, ale pianista ostatecznie odszedł od żony, mając 90 lat, by zamieszkać ze znacznie młodszą od siebie Annabelle Whitestone, która stała się towarzyszką jego ostatnich lat. Para osiadła w Genewie. Tam powstał drugi tom wspomnień Rubinsteina i tam artysta zmarł 20 grudnia 1982 roku. Jego ciało zostało skremowane i w pierwszą rocznicę śmierci urnę z prochami pochowano w Jerozolimie. Leży w specjalnie wyznaczonej kwaterze nazwanej lasem Rubinsteina.
Fenomen Artura Rubinsteina to przede wszystkim efekt jego niezwykłej osobowości, czyli tego, co sam uważał za kluczowe w byciu artystą. Niedoszłe samobójstwo otworzyło mu oczy na świat i nauczyło korzystać z życia w sposób zupełnie wyjątkowy i budzący podziw. Można przypuszczać, że nawet gdyby nie był pianistą, a na przykład sprzedawcą kapeluszy, miałby równie barwne i szczęśliwe życie oraz masę wielbicieli... i wielbicielek.
Jego sztukę dobrze podsumował amerykański krytyk Harold C. Schonberg w „New York Timesie”: „Horowitz ma być może bardziej błyskotliwą technikę, Serkin lepsze podejście do muzyki niemieckiej, Turreck większy szacunek do Bacha, Richter do Prokofiewa i Skriabina, a Arrau ma większy repertuar. Ale żaden, absolutnie żaden pianista nie łączy tego wszystkiego tak sprawnie jak Rubinstein. On jest pianistą kompletnym”.

 

Autor: Maciej Łukasz Gołębiowski
Źródło: HFiM 7-8/2010

 

Pobierz ten artykuł jako PDF