HFM

artykulylista3

 

Bobby McFerrin - Człowiek orkiestra

85-87 09 2010 01Bobby’ego McFerrina trudno zaszufladkować. Wymyka się akademickim regułom, łamie schematy i od lat udowadnia, że muzykę można nie tylko grać czy śpiewać, ale też można nią żyć. Z okazji chopinowskiego jubileuszu do kręgu jego zainteresowań dołączyła twórczość naszego kompozytora. Efekt można było usłyszeć na festiwalu Chopin i jego Europa.

Urodził się na nowojorskim Manhattanie 11 marca 1950 roku. Od kołyski miał kontakt z muzyką na żywo. Jego ojciec, Robert McFerrin, był barytonem i pierwszym w historii czarnoskórym śpiewakiem, który dostał angaż w Metropolitan Opera. Matka, Sara Cooper, także śpiewała na scenie, w lokalnych teatrach operowych oraz na Broadwayu. Rodzina mieszkała w Nowym Jorku do roku 1958 roku, kiedy Robert dostał propozycję pracy przy filmowej wersji musicalu „Porgy and Bess”, przygotowywanej przez Sidneya Poitier. Wymagało to przeprowadzki do Hollywood, gdzie młody Bobby zaczął naukę gry na klarnecie i fortepianie. Założony mu niedługo potem aparat ortodontyczny zamknął chłopcu drogę do kariery dęciaka. Jako nastolatek zaczął planować swoje życie w służbie kościołowi. Chciał zostać księdzem. Ostatecznie jednak muzyka wygrała z powołaniem.
Jeszcze w szkole średniej McFerrin utworzył kwartet Bobby Mack i odbył całkiem udane tournee po USA, akompaniując słynnej łyżwiarskiej rewii Ice Follies. Po powrocie dostał angaż w lokalnym barze Room at the Top. Mając w repertuarze jedynie pięć utworów, musiał dużo pracować. Przez cały miesiąc codziennie uczył się innego numeru. Jednak już wtedy czuł, że rola instrumentalisty nie jest do końca tym, o czym marzył. Rodzinna tradycja śpiewu okazała się silniejsza.


W 1978 roku zrezygnował z życia pianisty i rozpoczął karierę wokalisty w zespole Astral Project w Nowym Orleanie. Potem odbył także podróż koncertową z legendarnym pionierem wokalnego jazzu – Jonem Hendricksem oraz poznał Lindę Goldstein, która od 1979 roku stała się jego menedżerem i producentem. Inspirując się solowymi popisami m.in. Keitha Jarreta, McFerrin i Goldstein wymyślili nową koncepcję jazzowego śpiewu i sposób na karierę, jakiego nikt inny wcześniej nie próbował. Ludzki głos potraktowali jak instrument fenomenalnie wszechstronny, który można wykorzystywać nie tylko do śpiewania arii czy piosenek, ale z powodzeniem zastępować nim także partie instrumentalne. Wymagało to oczywiście treningu podobnego do tych, jakie codziennie odbywają trębacze, fleciści czy fagociści. McFerrin ćwiczył gamy, pasaże, biegniki, skoki interwałowe i wszystkie inne elementy potrzebne, by głos stał się elastyczny, intonacja pewna, a artykulacja barwna. Z pewnością pomagała tu wrodzona skala, sięgająca nawet czterech oktaw i dająca ogromne możliwości brzmieniowe i wyrazowe. McFerrin odkrywał możliwości swojego głosu niczym podróżnik przemierzający niezbadany ląd. Nie bał się eksperymentów, a cała ta przygoda zaprowadziła go w końcu na sam szczyt światowej kariery.

85-87 09 2010 02     85-87 09 2010 03

W 1980 roku McFerrin wystąpił na Playboy Jazz Festival z utworami zaaranżowanymi dla niego przez Billa Cosby’ego. Niedługo później zdobył rozgłos po koncercie w ramach Kool Jazz Festival w Nowym Jorku. Potem ukazała się jego pierwsza płyta, zatytułowana po prostu „Bobby McFerrin”. Zawierała 10 utworów wykonywanych z towarzyszeniem instrumentów. Debiut został przyjęty ciepło, ale muzyk nie ustawał w poszukiwaniu własnego stylu. Jego celem było przygotowanie całego koncertu jako solowej improwizacji. W 1983 roku wyruszył do Europy, gdzie zdumionej publiczności pokazał, jak wiele może zrobić na scenie bez pomocy instrumentów. Nagrania z tej trasy znalazły się potem na płycie „The Voice”, wydanej w 1984 roku. Jej premiera stała się przełomem w karierze McFerrina i pokazała światu zupełnie nowej klasy talent, określony przez jednego z niemieckich krytyków mianem „Stimmwunder”, czyli „cudownego głosu”.
W latach 80. muzyk rozwijał swój talent i tworzył coraz to nowe improwizacje, którymi nie tylko olśniewał słuchaczy, ale także chętnie wchodził z nimi w interakcje. Koncerty McFerrina zmieniły typowe zjawisko publicznego występu, gdzie po jednej stronie jest grający, a po drugiej – milcząca publiczność. Stały się żywymi spotkaniami, w czasie których artysta nierzadko zapraszał chętnych na scenę do wspólnego śpiewania albo improwizował utwory z wykorzystaniem publiczności powtarzającej po nim dźwiękowe schematy.
Z drugiej strony McFerrin szybko i chętnie nawiązywał w tym czasie kolejne znajomości z wybitnymi muzykami jazzowymi. W 1985 roku za płytę „Another Night in Tunisia”, nagraną wspólnie z zespołem Manhattan Transfer, otrzymał swoją pierwszą statuetkę Grammy. W kolejnych latach dołączył do niej jeszcze dwie. Za album „Round Midnight” nagrany z Bernardem Tavernierem i za „How to Rhinoceros Got His Skin”, zrealizowany przy udziale Jacka Nicholsona. W 1988 roku McFerrin wydał swój czwarty album – „Simple Pleasures” – na którym wszystkie wokale i partie perkusyjne zaśpiewał sam. To właśnie tutaj znalazł się jego najsłynniejszy utwór – „Don’t worry, be happy”. Nagrał go, miksując osiem ścieżek, wykonanych tylko przez siebie. Sukces tej piosenki przerósł najśmielsze oczekiwania. Zdobyła nie tylko dwie nagrody Grammy, ale też wspięła się na pierwsze miejsce listy przebojów niemal w każdym kraju na świecie. Album pokrył się potrójną platyną i w krótkim czasie z popularnego muzyka McFerrin zmienił się w światową gwiazdę. Można jednak powiedzieć, że paradoksalnie i tego było mu mało, bo właśnie po takim spektakularnym sukcesie postanowił kontynuować poszukiwania nowych dróg wyrazu i rozpocząć nowy etap w karierze.
Zamiast iść ścieżką popularnego showmana oklaskiwanego na stadionach przed meczami Hollywood Bowl, wolał spróbować swoich sił przed bardziej wymagającą publicznością. Talent, spontaniczność, humor i umiejętności szybko sprawiły, że świat muzyki klasycznej także powitał go owacyjnie. Zaczęło się od lekcji dyrygentury, które McFerrin wziął u takich sław, jak Leonard Bernstein, Seiji Ozawa czy Gustav Meier. Niedługo potem, w 1990 roku, z okazji swoich 40. urodzin stanął po raz pierwszy publicznie przed orkiestrą i to nie byle jaką, bo San Francisco Symphony Orchestra. Wszyscy, którzy początkowo traktowali go jak tresowanego hipopotama, szybko spokornieli, widząc efekty jego pracy z muzykami. Ale to był dopiero początek. Wkrótce po dyrygenckim debiucie McFerrin nawiązał współpracę ze znanym wiolonczelistą Yo-Yo Mą. Panowie wspólnie nagrali płytę „Hush”, na której znalazły się przeboje muzyki klasycznej. Krążek od razu znalazł się na liście przebojów klasycznych magazynu „Billboard” i pozostał na niej przez ponad dwa lata.
W roku 1994 Bobby McFerrin został dyrektorem kreatywnym St. Paul Chamber Orchestra i w roli dyrygenta nagrał z nią album „Paper Music”. Także ta płyta okazała się sukcesem komercyjnym. Od tej pory nikt już nie miał wątpliwości, że śpiewak jazzowy stał się także pełnoprawnym dyrygentem. Dość powiedzieć, że artysta regularnie jest zapraszany przez takie zespoły, jak Chicago Symphony, Cleveland Orchestra, New York Philharmonic, Philadelphia Orchestra, a w Europie prowadzi czasem orkiestrę lipskiego Gewandhausu oraz Wiedeńskich Filharmoników, z którymi w 2003 roku odbył trasę koncertową.
Jego koncerty często łączą wykonania klasycznych dzieł z wokalnymi improwizacjami, w które angażuje się publiczność. McFerrin pokazuje, że Mozartem czy Bachem można się bawić i nimi cieszyć, zrywając z mitem poważnej muzyki dla poważnych ludzi. Namawia do takich eksperymentów także samych muzyków. Zostawiają oni wtedy swoje instrumenty obok pulpitów i utwory takie jak np. uwertura do „Wilhelma Tella” Rossiniego śpiewają niczym dobrej klasy chór.
Działalność McFerrina to nie tylko koncerty czy płyty. Artysta chętnie bierze udział w programach edukacyjnych, a także jako wolontariusz odwiedza publiczne szkoły, dając tam pogadanki o roli i wartości muzyki w życiu człowieka. W 2009 roku wspólnie z naukowcem Danielem Levitinem wziął udział w Światowym Festiwalu Naukowym, gdzie z udziałem publiczności wyjaśniał poprzez śpiew i taniec budowę oraz znaczenie skal pentatonicznych.
Eksperymenty McFerrina dotyczyły już różnych kompozytorów klasycznych, ale dopiero teraz zajął się muzyką Chopina. Jak sam przyznał, wcześniej nie słuchał jej zbyt wiele i nie próbował śpiewać. Zainspirowany przez polskiego pianistę, kompozytora i aranżera – Władysława Sendeckiego, wspólnie z Gilem Goldsteinem przygotował program specjalnego koncertu pt. „CHOpin/mcferrIN”. Artyści zaprezentowali go dwukrotnie w Niemczech z towarzyszeniem NDR Big Band, a następnie przyjechali do Warszawy, by wystąpić w Sali Kongresowej. Wśród wybranych dzieł znalazły się m.in. walc op. 64 nr 1 „Minutowy”, fantazja-impromptu cis-moll op. 66, ballada g-moll op. 23, cztery preludia – Des-dur, e-moll, a-moll i A-dur, trzy mazurki oraz polonez As-dur op. 53. We wszystkich McFerrin z radością bawił się głównymi motywami, improwizując równie biegle jak członkowie niemieckiego big bandu. Na poprzedzacej koncert konferencji prasowej wspomniał, że największą trudność sprawiły mu szybkie tempa i wielość nut w biegnikach niektórych utworów (choćby w walcu „Minutowym”). Przyznał też, że kilku utworów po prostu nie dało się zaśpiewać. W swoim wykonaniu starał się także podkreślić ludowy charakter Chopinowskich dzieł, co, uwzględniwszy amerykańskie korzenie wykonawcy, wyszło mu całkiem nieźle.
Bobby McFerrin jest wyjątkowym wokalistą nie tylko ze względu na skalę głosu czy wirtuozerię. Najważniejszą cechą jego osobowości pozostaje otwarty umysł i fakt, że nie żyje z muzyki, ale dla niej i z nią. Wystarczy zobaczyć go poza sceną, by zrozumieć, że to człowiek całkowicie ogarnięty pasją tworzenia, który ciągle coś wystukuje, pogwizduje czy podśpiewuje pod nosem. Zamiast mówić, często woli coś zaśpiewać. Jego optymizm i twórcze myślenie udzielają się współpracownikom i publiczności. Nie ma chyba osoby, która z koncertu McFerrina wyszłaby smutna czy zawiedziona. On nie tylko jest człowiekiem orkiestrą, ale także muzycznym czarodziejem.

Autor: Maciej Łukasz Gołębiowski
Źródło: HFiM 09/2010

Pobierz ten artykuł jako PDF