HFM

artykulylista3

 

Mel Collins – znacie go, choć niekoniecznie z nazwiska

068 073 Hifi 03 2022 007
Melvyn Desmond Collins, znany bardziej jako Mel Collins, to znakomity saksofonista, który przez lata działalności artystycznej nie tylko ubarwił wiele przełomowych albumów i utworów, ale przede wszystkim miał spory udział w zdefiniowaniu współczesnego stylu gry. Stylu przystępnego, a jednocześnie ambitnego. Połączenie obu biegunów stanowi rzadkość. Prawdopodobnie dlatego muzyka zaproszono do tylu wspaniałych przedsięwzięć, że wymienienie wszystkich zajęłoby cały artykuł.

Dziś przedstawimy jedynie wybrane albumy, które w ciekawy sposób prezentują sylwetkę tego, urodzonego w roku 1947, brytyjskiego saksofonisty, flecisty i kompozytora. Trudno było wybrać konkretne pozycje w przebogatym zbiorze płyt, w nagraniu których Collins wziął udział. Przyjęliśmy zatem klucz dzieł wybitnych, charakterystycznych lub zaskakujących.
Przykładowo, w latach 1984-1986 muzyk zagrał na tak różnych płytach, jak „Private Dancer” Tiny Turner, „Songs From The Big Chair” Tears for Fears czy „Gone to Earth” Davida Sylviana. Wszystkie trzy znakomite, ale z zupełnie różnych światów. Nieco ponad dekadę wcześniej Collins upiększył jazzową grą wiele płyt King Crimson, w tym omawianą poniżej „Red”. Dwie dekady później wystąpił m.in. na albumach Bryana Ferry’ego, Clannad i wielu innych. To muzyk, którego na pewno kojarzycie, choć niekoniecznie z nazwiska.

068 073 Hifi 03 2022 009

 


Kiedy użyjemy nieco większej lupy, obraz stanie się wyraźniejszy. Z kim grał? Raczej: z kim nie grał? Prócz artystów wymienionych w tym artykule warto wspomnieć o takich, jak choćby: Joe Cocker, Eric Clapton, Rolling Stones, Marianne Faithfull, Cliff Richard, Terence Trent D’Arby, Alvin Lee, Peter Gabriel, Murray Head, Eric Burdon, Gary Brooker, Bad Company, Alan Parsons Project, Paul Carrack, Robert Palmer, Sally Oldfield, Anthony Philips, Gerry Rafferty, Uriah Heep, Tom Waits czy Roger Waters. Co ciekawe, nigdy nie zagrał na żadnym albumie Pink Floyd nagranym w pełnym składzie, choć można go usłyszeć w wielu solowych projektach członków legendarnego zespołu.


King Crimson
Red (1974)

068 073 Hifi 03 2022 010

 


Nowojorska noc, ciemne zakamarki, ryzykowne wyścigi samochodowe ciasnymi uliczkami, jazzowe kluby, pustka, samotność, wykluczenie, mrok. Gdyby „Taksówkarz” Martina Scorsese powstał dwa lata wcześniej, mógłby się idealnie połączyć z tym albumem. Trudno się zresztą oprzeć wrażeniu, że muzyka Bernarda Herrmanna, skomponowana do legendarnego obrazu, w niektórych wątkach przypomina klimat „Red” King Crimson. Choć oczywiście w muzyce Roberta Frippa jest o wiele więcej ognia. Jeżeli macie wątpliwości, jak powinien brzmieć rasowy jazz-rock, posłuchajcie tej płyty.
Kryje ona zresztą w sobie o wiele więcej. Elementy szeroko pojętego rocka progresywnego to w kontekście twórczości King Crimson oczywistość. Do tego dochodzi przemycanie muzyki współczesnej, rodem z Warszawskiej Jesieni. Wszystko to udało się połączyć tak zgrabnie i bezpretensjonalnie, że otrzymaliśmy nie tylko fantastyczną płytę, ale również świetną wizytówkę grupy z tamtego okresu. To zdecydowanie szczytowe osiągnięcie zespołu Roberta Frippa z lat siedemdziesiątych.
To również jedna z kilku płyt King Crimson, na których zagrał Mel Collins. Co ciekawe, na każdej z nich zaprezentował się nieco inaczej, zarazem mocno stemplując dźwiękowe przestrzenie swoją marką. Tutaj mamy do czynienia z grą głośną, ryzykowną, nie obawiającą się jazd po skalach, a jednocześnie z niesamowitą umiejętnością wydobycia ogromnych pokładów liryczności, co ma miejsce choćby w pierwszej – balladowej – części utworu „Starless”.
Mel Collins wystąpił na „Red” gościnnie. Nie był wymieniony w podstawowym składzie (Robert Fripp, John Wetton, Bill Bruford), ale bez niego byłoby o wiele mniej barwnie. Warto przy tym pamiętać o obecności Iana McDonalda (saksofon altowy), Marka Chariga (kornet), Robina Milllera (obój) i Davida Crossa (skrzypce). Perfekcyjnie wygładzili dźwiękowe gradobicie, wygenerowane przez bazowe trio.


Camel
Moonmadness (1976)

068 073 Hifi 03 2022 012

 


Ta płyta to księżycowa podróż do krainy niesamowitości. Esencja i kwintesencja tego, co najbardziej istotne w spokojnej odmianie art rocka. Przeciwnicy zespołu twierdzą, że „Moonmadness” jest jedynym albumem Camela, którego da się słuchać. Zwolennicy uznają go za klasyczny.
W połowie lat 70. XX wieku rock progresywny powinien już dawno umrzeć, ale – jak na złość niektórym – wciąż miał się doskonale. Genesis wypuściło „A Trick Of A Tail”, czyli swój pierwszy album po odejściu Petera Gabriela (jak się okazało – jeden z najlepszych). Rok wcześniej Pink Floyd wydało „Wish You Were Here” i szykowało się do „Animals” (1977). Camel zadziwił świat przepiękną płytą „Moonmadness”, jedną z kilku, na których pojawił się Mel Collins i dla wielu fanów najwspanialszą w całej dyskografii grupy.
Ale nie tylko dlatego krążek został wybrany do tego zestawienia. Powody są jeszcze dwa. Po pierwsze, w latach 1977-1979 saksofonista stał się oficjalnym członkiem zespołu, co oznacza, że jego gra naprawdę musiała się podobać. Po drugie – „Moonmadness” to ostatnia płyta Camela nagrana w klasycznym składzie, co akurat w tym przypadku oznacza podsumowanie pierwszego okresu działalności grupy. Następne wcielenia były o wiele bardziej profesjonalne instrumentalnie, choć już niekoniecznie tak kreatywne i odważne.
„Moonmadness” to nie tylko rytmiczne galopady, pastelowe pasaże, atak przestrzennych syntezatorów oraz intymny wokal Andrew Latimera, ale również liryczno-jazzowe tony nadawane przez Mela Collinsa.


Richard Wright
Wet Dream (1978)

068 073 Hifi 03 2022 003

 


Morze Śródziemne, okolice Grecji, letnio-jesienna przestrzeń, rejsy prywatnym jachtem, kryzys w związku, podsumowanie wspólnego życia, gorycz, wątpliwość, ale także nostalgia za lepszymi czasami, finezja, nadzieja i piękno. Taka jest właśnie ta płyta, a jej tytuł to dość przewrotny zabieg.
Richard Wright, czyli klawiszowiec Pink Floyd, w pierwszym solowym przedsięwzięciu chciał odpocząć od szlachetnego patosu swej macierzystej formacji. Postawił nie tylko na kameralny skład, ale również na selektywne brzmienie i czytelne plany. A skoro o planach mowa, to lider zszedł na dalszy, udzielając się w skromnych syntezatorowych przestrzeniach (niemal brak partii solowych) i prostym przekazie wokalnym.
Mel Collins gra tutaj lekko, zwiewnie i romantycznie. Czasem eksperymentuje, biorąc do rąk saksofon tenorowy i traktując go „po sopranowemu”. Czasem płynnie przechodzi na sopran, jednocześnie nie drażniąc słuchacza. Muzyk staje się nie tylko integralną częścią zespołu, ale wręcz jedną z najważniejszych postaci, bez której nic by nie było tak samo dobre. I to pomimo faktu, że zagrał tutaj prawdziwy dream team. Nie wierzycie? Snowy White na gitarze, Reg Isadore na perkusji, Larry Steel na basie. Mało? Czasem mniej znaczy więcej, a płyta „Wet Dream” to przede wszystkim jakość. Do dziś słucha się jej świetnie. Można powiedzieć, że jest przeciwieństwem wybitnej, lecz niemożliwie ciężkiej „The Wall” Pink Floyd z tych samych czasów. Richard Wright był wówczas na wylocie przez konflikt z Rogerem Watersem. Nie wiadomo, czy grał w macierzystym zespole, czy nie grał. „Wet Dream” stanowiło swego rodzaju terapię i poszukiwanie tożsamości. Z jednej strony – bardzo odrębnej, z drugiej – przypominającej, że Pink Floyd to również Richard Wright.


Tina Turner
Private Dancer (1984)

068 073 Hifi 03 2022 001

 


Czasy były specyficzne. Gwiazdy rock and rolla oraz rythm and bluesa miały do wyboru: przejść do kulturowego skansenu, chałturząc po opłotkach, udać się na emeryturę albo obrać dobrą koncepcję i wziąć konkretny rozbieg. Tina zdecydowanie miała ochotę na trzeci scenariusz.
Ta płyta była wielkim przełomem w karierze pani Turner; stanowiła początek wędrówki na szczyt. Wystąpiło na niej tylu wspaniałych muzyków, że trudno byłoby ich tu wszystkich wymienić. Ale w tym kluczowym, tytułowym utworze na saksofonie zagrał właśnie Mel Collins. Chcecie poczuć, jaką wartość wniósł do tej muzyki? Porównajcie koncertowe wykonania utworu „Private Dancer” z udziałem dyżurnego saksofonisty Tiny – Timmy’ego Cappello. Mowa o tym napakowanym przystojniaku z kucykiem. W czasie występów live stanowił prawdziwą ozdobę, szczególnie w oczach pań. Grał nie tylko na saksofonie, ale również na perkusji i klawiszach. Śpiewał duety i chórki. Tańczył, wywijał i rzucał powłóczyste spojrzenia. W koszulce bokserce i złotych łańcuchach wyglądał jak ekskluzywny ochroniarz Tiny. W czasie trasy koncertowej „Wildest Dreams Tour” (1996-1997) zastępował Antonio Banderasa, recytując jego seksowne hiszpańskojęzyczne wersety w tytułowym utworze. Niestety, poziom jego gry był co najwyżej poprawny. Kiedy zestawimy ją z profesjonalizmem Mela Collinsa, zaprezentowanym w oryginalnym, studyjnym nagraniu „Private Dancer”, dostrzeżemy prawdziwą przepaść.
To świetne porównanie jakości dopuszczalnej z jakością premium. Warto przypomnieć, że kompozytorem utworu jest Mark Knopfler – lider zespołu Dire Straits, o którym poniżej.


Dire Straits
Alchemy (1984)

068 073 Hifi 03 2022 002

 


Początek lat 80. XX wieku. Epoka new romantic, syntezatorów, nowych gwiazd, makijaży, szalonych fryzur i białych garniturów, w której równolegle funkcjonowała jeszcze resztka solidnego bluesa i rocka. Świetnym przykładem tego drugiego bieguna może być nie tylko omówiona wyżej Tina Turner, ale również Dire Straits. Ludziom czasem zwyczajnie brakowało dobrego gitarowego grania. Zachwyt publiczności utrwalony na „Alchemy” jest nie do podważenia.
Nic w tym dziwnego – to najlepsza płyta koncertowa Dire Straits. Może nie zawiera największych (późniejszych) hitów grupy, ale połączenie energii z profesjonalizmem wynagradza wszystko. Aż chce się wracać do tych dźwięków. Album stanowi kompilację koncertów w Hammersmith Odeon, które odbyły się 22 i 23 lipca 1983 roku. Warto zaznaczyć, że materiał nie był później edytowany w studiu, co wcale nie jest oczywistością w tego typu projektach. Po prostu, zgrabnie połączono ze sobą lepsze wykonania z obu wieczorów. Zespół nie miał problemu z bezkompromisowym prezentowaniem dłuższych i bardziej progresywnych kompozycji („Once Upon A Time In The West”, „Telegraph Road”, „Tunnel Of Love”) obok tych wpadających w ucho („Love Over Gold”, „Solid Rock”). Niektóre singlowe utwory zostały rozciągnięte i wzbogacone o fragmenty improwizowane („Romeo And Juliet”) czy też utrzymane w albumowych długościach („Private Investigations”).
Mel Collins odkrywa na tym albumie swoje mniej znane oblicze. Udowadnia, że znakomicie sobie radzi nie tylko z partiami lirycznymi, ale również z bardziej rock’n’rollowymi. Porywająca, oldskulowa solówka w utworze „Two Young Lovers” naprawdę może zaskoczyć, choć charakterystyczna fraza artysty jest rozpoznawalna od razu. Mel zagrał tylko w kilku utworach. Na scenie pojawił się mniej więcej w połowie koncertu. Ale wtedy był już legendą, przynajmniej w branży, więc Mark Knopfler wyeksponował go i uhonorował we właściwy sposób.


Tears For Fears
Songs From The Big Chair (1985)

068 073 Hifi 03 2022 005

 


W roku 1985 przez nasz glob przetoczyła się taka fala hitów, że gdyby chcieć zrobić ich kompilację, zajęłoby to wiele krążków CD. Właśnie w takich warunkach Tears For Fears wydali swój drugi album, łączący świat muzyki ambitnej z tą wpadającą w ucho. I z powodzeniem przebili się do mainstreamu. Choć cały świat zna największe przeboje z tego albumu („Everybody Wants To Rule The World”, „Head Over Heals”, „Shout”), najciekawiej robi się w kompozycjach mniej znanych, przy których można odetchnąć art rockowym powietrzem („Working Hour”, „I Believe”, „Listen”).
I właśnie w tej drugiej przestrzeni Mel Collins w pełni rozwija skrzydła. Gra długimi dźwiękami, bardzo legato, znakomicie uzupełniając struktury kompozycji i tylko czasem wychodząc na pierwszy plan. Niezależnie jednak od tego, na co się decyduje, wypada wiarygodnie i ciekawie. Można go usłyszeć również na kolejnej znakomitej płycie zespołu – „The Seeds Of Love” oraz licznych nagraniach koncertowych. Gdy przystępował do współpracy z Tears For Fears, zawsze stawał się integralną częścią grupy, nie próbując błyszczeć na siłę.


David Sylvian
Gone To Earth (1986)

068 073 Hifi 03 2022 006

 


„Gone To Earth” to niewidzialny świat, ezoteryczna mgła, hołd dla miłości, szukanie siebie i swojej drogi. To również duchowe ścieżki, naświetlone w wysublimowany sposób. Jeżeli mowa tu o religii, to nie wiąże się ona z dewocją. Chodzi o intelektualny komfort startowania z zupełnie innego punktu niż te, do których przyzwyczaiły nas wychowanie i tradycja. Nie zmienia to faktu, że w tych dźwiękach i słowach kryje się bliżej niezdefiniowana (gdyż bardziej odczuwalna) tęsknota za starym światem, w którym można spotkać drewniane krzyże na rozdrożach i uzdrawiające miejsca. Pojęcie „wędrówki” jawi się tu jako rytuał oczyszczenia i odnowienia.
Druga solowa płyta wybitnego brytyjskiego artysty, znanego również z liderowania legendarnemu zespołowi Japan, współpracy z Robertem Frippem i wielu innych przedsięwzięć, stanowi wybitny przykład twórczości, która – mocno osadzona w estetyce swoich lat – jednocześnie prezentuje wartość ponadczasową. Sylvian stworzył niesamowite dzieło z pogranicza art popu, rocka progresywnego, ambientu, muzyki eksperymentalnej, jazzu i ambitnej elektroniki, która płynnie się łączy z elementami świata na wskroś akustycznego. To wszystko składa się na zgrabny amalgamat, do tego stopnia autorski, że od razu rozpoznawalny. Nawet utwór „Silver Moon”, który ma wszelkie atrybuty muzyki country, nie może być sklasyfikowany jako ten gatunek.
„Gone To Earth” to nieoczywiste cudo. Wspominaliśmy o nim nieraz, jednak nigdy nie było mowy o saksofonie. A przecież Mel Collins zagrał tutaj pięknie. O wiele bardziej ambientowo i przestrzennie niż zwykle, choć klasycznych solówek również nie brakuje („Silver Moon”, „River Man”). Nie występuje we wszystkich utworach. Nic na siłę. Ale tam, gdzie się pojawia, wnosi ogromną dawkę niesamowitości.


Clannad
Lore (1995)

068 073 Hifi 03 2022 008

 


Mgła, tajemnica i celtycka przestrzeń. Odwołania do tradycji, ale w mocno współczesnej perspektywie. Bez przeintelektualizowania, traktującego historię w sposób wyłącznie naukowy i zdystansowany. Bardziej mamy tu do czynienia z magią, która ciągle się realizuje i która może być tworzona również przez nas. Zależne jest to jedynie od odpowiedniej otwartości.
„Lore”, co tu dużo mówić, to najlepsza płyta Clannad. Najbardziej stylowa, spójna i klimatyczna. Bez wyraźnych wycieczek w stronę rocka i elektroniki, choć niepozbawiona energii czy syntezatorowych ubarwień. Prócz tego warto wspomnieć, że nie stanowi folkowego banału. Zespół nie boi się śpiewać w oryginalnym języku irlandzkim (nie mylić z gaelickim szkockim), przeplatając go tekstami po angielsku. Wszystko brzmi płynnie, naturalnie, klimatycznie, a momentami nawet przebojowo („Seanchas”, „A Bridge (That Carries Us Over)”).
Mel Collins gra bardzo po swojemu. Podobnie do tego, co zaprezentował na płycie „Gone To Earth” Davida Sylviana, ale jeszcze bardziej przestrzennie i poetycko.

Michał Dziadosz
03/2022 Hi-Fi i Muzyka