HFM

artykulylista3

 

Niezwykłe duety, cz. 2 Lata siedemdziesiąte

072 075 Hifi 0708 2021 005
Lata 70. XX wieku to czas delikatnego wytchnienia. Polataliśmy na Księżyc. Postraszyliśmy się bronią jądrową, więc nadszedł moment chwilowego odsunięcia wybujałych ambicji na bok.

W Związku Radzieckim rządził Leonid Breżniew, któremu niewiele się chciało, więc międzynarodowa sytuacja uległa wyciszeniu. USA powoli wycofywały się z Wietnamu, by wreszcie w roku 1975 uznać ciągnący się od 20 lat konflikt za ogólną porażkę. Wprawdzie nie mówiło się o tym oficjalnie, ale w powietrzu unosiło się poczucie bezsensu tej i każdej innej wojny.


Ideologiczne rozprężenie wcale nie oznacza, że muzyczny świat odłożył na bok rozważania natury politycznej, społecznej czy egzystencjalnej. Lata siedemdziesiąte to czas wielu dylematów, rozterek i buntowniczych postaw. Także czas duchowej odnowy, sięgającej aż na Daleki Wschód. Zapoczątkowała ją druga fala ezoteryki pod koniec lat sześćdziesiątych.
Muzycznie to złota era dzisiejszych dinozaurów (Led Zeppelin, Deep Purple), ekspansja rocka progresywnego (Pink Floyd, Yes, Genesis, Emerson, Lake and Palmer), soulu (Diana Ross, Isaac Hayes, Stevie Wonder), a w drugiej połowie –disco (Abba, Bee Gees, Donna Summer) i punk rocka (Sex Pistols, The Clash, The Ramones). Sfera duetów rządziła się jednak innymi prawami. Jakimi? Na kilku przykładach spróbujemy przybliżyć ich ogólny obraz.

Roberta Flack i Donny Hathaway
„Where Is The Love” (1972)


072 075 Hifi 0708 2021 004

 


Początek lat 70. XX wieku to kontynuacja ekspansji soulu, w dużej mierze pod banderą wytwórni Motown. Duet Roberty Flack i Donny’ego Hathawaya ukazał się jednak w barwach Atlantic Records. Ten znacznie większy gracz też chciał mieć w katalogu utwory nadające się do emisji w „Soul Train” – legendarnym programie telewizyjnym, skupiającym wykonawców poruszających się w tej estetyce.
Roberta Flack miała już za sobą pierwszą platynę za album „First Take” (1969) i pierwsze złoto za „Chapter Two” (1970). Była jednak przed swoim największym hitem „Killing Me Softly With His Song” (1973). Donny Hathaway zaliczył wcześniej kilka ładnych lat pracy jako producent i songwriter; później jako kreatywny wykonawca. Niestety, zmagał się z depresją. W roku 1979 popełnił samobójstwo, co wywołało wstrząs wśród fanów i w całym środowisku. Jednak w roku 1972 muzyczna przyjaźń z Robertą Flack kwitła i wszystko było w porządku.
„Where Is The Love” nie było ich jedynym wspólnym przedsięwzięciem. Spotykali się parokrotnie, m.in. w 1977 przy piosence „The Closer I Get To You” czy „Back Together Again” (1979). Jednak to omawiana dziś kompozycja najciekawiej przełamuje schemat typowego duetu. Jej struktura nie została wyraźnie podzielona na role. To bardziej symbiotyczne współbrzmienie niż dialog, choć mamy też do czynienia z partiami wyraźnie żeńskimi i męskimi. Utrzymany w tempie średnim przyjemny utwór rytmicznie nawiązuje do przyspieszonej, upopowionej bossa novy, choć biorąc pod uwagę styl, instrumentarium, a przede wszystkim głosy, całość określimy jako klasyczny soul. Warstwa tekstowa opisuje miłosne rozczarowanie. Para, być może dawnych kochanków, dochodzi do momentu, w którym ona wyraźnie stwierdza, że nic się nie dzieje, chociaż powinno. On właściwie powtarza to samo. Oboje mają do siebie żal, wyrażany w pięknych dwugłosach, choć sens jest tu zdecydowanie jednogłośny.
Mówiłeś, że jej nie kochasz
i że zamierzasz ją zostawić.
Jeśli nie miałeś zamiaru,
po co kłamałeś?
Wokaliści rozmijają się jedynie przy formach. On śpiewa „him”, a w tym samym czasie ona „her”. To bardzo ciekawy pomysł na duet, a kontrast pomiędzy słodką muzyką a gorzkim tekstem wzmacnia efekt. W warstwie lirycznej nie ma więc wyraźnego werdyktu. Choć przecież, oczywiście, zawsze winne są baby.

Diana Ross i Marvin Gaye
„You Are Everything” (1973)


072 075 Hifi 0708 2021 005

 


Tammi Terrel, współpracująca z Marvinem Gayem, zmarła w roku 1970 na raka mózgu. Jakkolwiek brutalnie by to nie brzmiało, pokrzyżowało to nieco plany wydawcy, który planował nagrać jeszcze kilka albumów z tym duetem – poprzednie dwa sprzedały się znakomicie.
Wytwórnia Motown Records nie porzuciła jednak koncepcji i już w roku 1971 połączono siły Marvina Gaye’a i wielkiej wówczas gwiazdy, Diany Ross. Planowano jak najszybsze wydanie ich wspólnego albumu pod szyldem Diana & Marvin. Prace nieco się przeciągnęły, głównie ze względu na napięty terminarz Ross. Dwa lata później otrzymaliśmy jednak świetną płytę. Z tej współpracy można by przytoczyć co najmniej kilka utworów. Wyselekcjonowaliśmy jednak cover zespołu The Stylistics. Ten, jak się później okazało, soulowy standard nie cieszył się w oryginalnej wersji popularnością, jaką zapewnili mu Diana i Marvin. Znane nazwiska potrafią zrobić robotę.
Najciekawsza jest w tym przypadku adaptacja. Nie chodzi jednak o doskonałe głosy, ale o fakt, że piosenka w oryginalnej wersji… nie jest rozpisana na duet. To jednoosobowe wyznanie podmiotu lirycznego o tym, że na każdym kroku widzi ukochaną, z którą właśnie się rozstał. Kojarzą mu się z nią mijane kobiety i nie jest w stanie nic na to poradzić. Diana i Marvin przechwycili to wyznanie i podzielili na role, zmieniając jedynie formy z żeńskich na męskie (gdy akurat partia należy do Ross). Zgodność z pierwowzorem ma miejsce we frazach śpiewanych przez Marvina.
Partia Diany:
Dziś widziałam kogoś,
kto wyglądał jak ty,
szedł jak ty,
myślałam, że to ty (…).
Partia Marvina:
Jak mógłbym zapomnieć,
skoro każda twarz, którą widzę,
przywołuje wspomnienia
o byciu z tobą?
Proste słowa, ale w ustach tych wokalistów brzmią jak brylanty. Całość wyszła tak płynnie i naturalnie, że nie znając oryginału, wersję z roku 1973 można wziąć za oryginał właśnie.

John Travolta i Olivia Newton John
„You’re The One That I Want” (1978)


072 075 Hifi 0708 2021 006

 


Już w roku 1973 George Lucas w swoim „American Graffiti” odwoływał się do historii najnowszej, przypominając czasy rock and rolla, nażelowanych fryzur, rozkloszowanych sukienek i wielkich samochodów. Wówczas jednak można było mówić o typowej podróży sentymentalnej, bez przebojowego wymiaru. Niedługo później, w 1978 roku, na ekrany kin wszedł musical „Grease” w reżyserii Randala Kleisera. Nie tylko przywoływał klimat sprzed 20 lat, ale też zaserwował całkiem nową muzykę, nawiązującą do boogie-woogie i fortepianowego blues-rocka. Wszystko zostało jednak zaaranżowane i napisane współcześnie – podbite funkującym basem i utrzymane w o wiele szybszych tempach.
„You’re The One That I Want” to jedna z najbardziej znanych musicalowych piosenek. W pewnym sensie stanowi wizytówkę filmu, a w kontekście medialnym stała się bardziej znana niż on sam. Musical „Grease” to bowiem jeden z elementów mody na retro, zaczynającej się w końcówce lat 70. Wówczas chętnie powoływano się na klasykę sprzed kilku dekad. Wróciły rock and roll i ramoneski, a punkowe fryzury nawiązywały do tych z lat pięćdziesiątych. Dlaczego? Po pierwsze, minęło tyle lat, ile trzeba (długość jednego pokolenia); po drugie – ludzie zmęczyli się już charakterystyczną formą swoich czasów. Estetykę z ery cadillaców i kin samochodowych zaczęto uważać za „klasykę”. Dlatego coraz częściej kręcono filmy odwołujące się do niedawnej historii, sięgano do tamtej muzyki, a śmierć Elvisa Presleya w roku 1977 spotęgowała nostalgię za światem przełomu lat 50. i 60. XX wieku. „You’re The One That I Want” jest klasyfikowany jako pop, choć powinno się raczej mówić raz o ugładzonym, innym razem podkręconym rock’n’rollu.
Wokalnie duet Olivii Newton-John i Johna Travolty jest zgrabny i czysty. A przypomnijmy, że były to czasy, w których nie dało się stroić głosów ani wyrównywać ich rytmicznie. Albo śpiewało się dobrze, albo wcale. W tekście po dłuższej przerwie spotyka się dwoje ludzi. Wcześniej on był git-twardzielem, a ona kujonką-lamusiarą, ale teraz role się odwróciły. Chłopak jest porażony „elektrycznością” emanującą z dziewczyny:
Mam dreszcze i tracę kontrolę.
Emanujesz elektryzującą energią.
Na co ona odpowiada:
Lepiej się ogarnij, bo potrzebuję prawdziwego faceta,
a moje serce podpowiada, że to możesz być Ty.

Peaches and Herb
„Reunited” (1978)


072 075 Hifi 0708 2021 003

 


Duet Peaches and Herb funkcjonował z przerwami od 1966 roku. Szczyt popularności osiągnął w latach 70. Jego trzon stanowił Herb Fame, czy też Herbert Feemster, któremu towarzyszyły zmieniające się wokalistki. Najbardziej znane to Francine „Peaches” Hurd Barker oraz Linda Greene, z którą wykonał nie tylko „Reunited”, ale również hit ery disco „Shake Your Groove Thing”.
W pewnym momencie Herb postanowił porzucić muzykę i zaciągnął się do waszyngtońskiej policji. Wytrzymał tam sześć lat, po czym wrócił na scenę. Ponoć wszyscy go rozpoznawali i dziwili się, że biega z pistoletem, a nie z mikrofonem. Nawet przestępcy namawiali go do porzucenia pracy w mundurze i ponownego zajęcia się muzyką. Działo się to w latach 1970-1976. Na szczęście, w porę się opamiętał i dzięki temu dziś możemy wspominać jeden z najlepszych duetów w historii muzyki.
„Reunited” to energetyczna, pełna pasji i odzyskanej nadziei, a przy okazji ciepła i błoga ballada. Opowiada o powrocie do siebie pary, która przeżyła kryzys i rozstanie.
On śpiewa:
Byłem głupcem, że cię opuściłem.
Bez ciebie to była strasznie samotna przejażdżka.
Ona odpowiada:
Spędzałam wieczory przy radiu,
żałując chwili, w której pozwoliłam ci odejść.
Proste, wręcz banalne frazy, w połączeniu ze szczerą i piękną muzyką, mają niezwykłą siłę. Każdy, kto przeżył takie rozstanie i powrót, wie, z jakimi wiążą się emocjami.
Struktura piosenki jest klasyczna. Krótkie intro, męski wokal, żeńska odpowiedź, radośnie wzniosły refren, odpowiednio ulokowane pauzy; oddechy instrumentalne czynią kompozycję ciekawą i jadącą. W aranżacji nie brakuje soczystej sekcji rytmicznej, elektrycznych gitar, sekcji dętej, smyczków czy klimatycznych pogłosów. Warstwa muzyczna idealnie współgra z tekstem. Słuchaczowi towarzyszy poczucie wielkiej ulgi.

Anna Jantar i Zbigniew Hołdys „Ktoś między nami” (1979)


072 075 Hifi 0708 2021 001

 


To jedyny polski utwór w tym zestawieniu. Nie dlatego, że piosenki spod naszego nieba nie nadają się do omawiania. W latach 70. znalazłoby się kilka dobrych duetów. Ale ten – stworzony przez Annę Jantar i Zbigniewa Hołdysa – wydaje się nieco zapomniany. Odkurza się go czasem przy okazji telewizyjnych talent shows, mimo że przecież dorównuje zachodnim standardom. Hołdys wspominał, że tonacja mu nie przypasowała, ale postanowił nie być wybredny. Gdyby nie zwrócił na to uwagi, nie byłoby tego słychać. Można bowiem uznać, że po prostu nieśmiało mruczy refleksyjny tekst i tak miało być.
Do spotkania dwojga wokalistów doszło przy okazji innej współpracy. Hołdys grał w zespole Perfect Super Show and Disco Band (razem m.in. z Wojciechem Morawskim z zespołu Breakout). Formacja powstała w celach typowo zarobkowych – miała odbyć trasę po polonijnych klubach w USA. Stanowiła grupę akompaniującą m.in. Basi Trzetrzelewskiej i właśnie Annie Jantar, ale nie należy się w tym doszukiwać dodatkowej inspiracji. Po prostu, czasy były takie, że praktycznie wszyscy znali się ze wszystkimi.
To Anna Jantar zaproponowała kompozytorowi Antoniemu Kopffowi kandydaturę Hołdysa, a ten podobno odpowiedział: „Dlaczego nie. On ma co prawda głos taki sobie, ale to właśnie o to chodzi, żeby to nie był jakiś zapiewajło, a normalny facet, żeby to było takie szemrzące”.
„Ktoś między nami” to powolna ballada (73 bpm), wykorzystująca najnowocześniejsze dostępne wówczas środki muzyczne. Mamy więc bogate, ale subtelnie grające tło, złożone z klasycznego rockowego instrumentarium, a także z pianina elektrycznego, syntezatorów, string-maszyn (ale też prawdziwych smyczków), a nawet delikatnych podbić sekcji dętej. Co w tym takiego nadzwyczajnego? Spróbujcie nagrać tyle instrumentów, dysponując ubogim zapleczem realizacyjnym, żeby wszystko zabrzmiało na poziomie. Tu się udało, mimo że wszyscy wtedy klepali PRL-owską bidę.
Utwór zachwyca melodyjnością i konsekwentną strukturą. Nie jedziemy schematem zwrotka-refren-zwrotka-refren-solo-refren-tercja mała w górę. Aranżacja również potęguje efekt. Jest czas na intro, przejścia, oddechy, pauzy, operowanie ciszą i poziomami, które wzrastają i opadają.



072 075 Hifi 0708 2021 002

 


We frapującym tekście nie od razu wiadomo, o co chodzi. Patrząc z perspektywy lirycznej, nie jest to kolejna miłosna ballada, choć przy pierwszym zetknięciu może się taką wydawać. Że tekst opowiada o zdradzie w sensie dosłownym, jak niektórzy są skorzy interpretować? Niekoniecznie. Z pewnością opowiada o kryzysie w związku, ale też o nadziei, że wszystko może się jeszcze poukładać.
Ona śpiewa:
Teraz mi najtrudniej,
teraz najokrutniej,
teraz żal przypływa.
Byłam tak szczęśliwa.
On odpowiada:
Teraz czas zapomnieć,
teraz siądź koło mnie,
szepnij słowo dobre,
powiedz, że wierzysz w nas.

 


 Michał Dziadosz
07-08 Hi-Fi i Muyzka