HFM

artykulylista3

 

Bert Dockx - Opowieść o samotności

078 081 Hifi 06 2019 001
Gdzie w dzisiejszej muzyce szukać oryginalności? Najłatwiej chyba na pograniczu gatunków, wśród osobowości, które swobodnie się poruszają po różnych światach dźwięków. Do takich należy z pewnością 38-letni belgijski gitarzysta, wokalista i kompozytor Bert Dockx. W ciągu 10 lat odbył fascynującą podróż od muzyki klasycznej, współczesnej i jazzu, do psychodelicznego rocka i elektronicznego ambientu. Na koniec powrócił do jazzu, ale rozumianego już inaczej.





Antwerpia blues
Pochodzi z Antwerpii – sporego portowego miasta, położonego jeszcze w Belgii, ale tuż przy granicy z Holandią. Miasta skrajnych kontrastów – fortun zbitych na handlu diamentami (podobno 85 proc. nieobrobionych diamentów i 50 proc. brylantów na świecie sprzedawanych jest właśnie tam), a z drugiej strony – ciężko pracujących robotników portowych i coraz większej społeczności imigrantów. Miasta będącego jednym z najważniejszych ośrodków Flandrii, bastionem ruchów separatystycznych zorganizowanych i praktycznych Flamandów. A jednocześnie miejscem, w którym mieszka spora kolonia francuskojęzycznych Walonów.
Antwerpia jest nowoczesna, kosmopolityczna, europejska i wyzwolona, ale w dzielnicach żydowskich zamieszkuje ją chyba najliczniejsza w Belgii społeczność tradycyjnych chasydów. To oni, wspólnie z Hindusami i Ormianami, kontrolują gros handlu diamentami.
Być może właśnie różnorodność i niejednoznaczność Antwerpii spowodowały, że muzyka Dockxa jest tak złożona i eklektyczna. Przy czym eklektyzm ten dotyczy tylko tego, co na powierzchni. Stylistycznie ta twórczość przypomina patchwork, ale jej przekaz i aura, jaka się nad nią unosi, pozostają niezmienne.
Bert wychował się w niezamożnej rodzinie. Jego ojciec musiał ciężko pracować w firmie, w której nie czuł się dobrze. Frustracje przynosił do domu. Między nim a synem nie było jakieś szczególnie bliskiej więzi. Wrażliwy chłopak wybrał coś w rodzaju wewnętrznej emigracji. Samotność wypełniał muzyką i lekturą.
Pierwsze świadome wybory Dockxa przypadły na lata 90. XX wieku. Młodzież poszukująca muzycznej inspiracji wybierała wtedy to, co było w dekadzie najciekawsze i najbardziej intrygujące. Przewijały się brzmienia nowatorskie i swoista dekonstrukcja rocka, przeprowadzana przez Radiohead, oryginalne i opatrzone wyrazistymi tekstami utwory Nicka Cave’a, a także gitarowy noise-rock Sonic Youth, który zaprowadził grupę aż na granicę awangardy. Bert słuchał tego wszystkiego i dokładał innowacyjną elektronikę, wszelkie rodzaje ambientu i postrocka, który przecież w latach 90. XX wieku przeżywał rozkwit.
Odskocznią od nudnej codzienności była gitara, na której można było wygrać wszystkie emocje wylewające się z młodego człowieka. Później, już w czasie nauki w konserwatorium, Dockx odkrył, że dźwięki mogą być nośnikiem intelektu. Że mogą stanowić matematyczną układankę i że dzięki nim można poukładać swoje życie, a nawet stworzyć iluzję własnej zorganizowanej przestrzeni. W związku z tym młodzieńczy zestaw obowiązkowy uzupełniła muzyka współczesna – przede wszystkim minimal, a także jazz. Bo przecież nawet w poukładanym świecie potrzeba odrobiny wolności, nieskrępowanej improwizowanej ekspresji. Obok jazzu w tym krajobrazie pojawił się blues, i to ten najbardziej prymitywny, pierwotny, dziki i nieokiełznany – Delta Blues.

078 081 Hifi 06 2019 002


Latający jeździec i taniec bez końca
Stopniowo jazz wysuwał się na pierwszy plan i przeradzał niemal w obsesję. Słuchany na koncertach, z płyt, wreszcie grany w zaciszu domowym, a później w ogniu jam sessions. Gitarzyści w rodzaju Johna Scofielda, Allana Holdswortha, Pata Martino czy Johna Abercrombie stali się wzorami, idolami; ich gra – drogowskazem na przyszłość. Nie tylko oni – nieustanna zmienność i wieczne dążenie do rozwoju Johna Coltrane’a, a także niezmienna osobność Theloniousa Monka budowały świat niepokornego studenta.
Przyszedł w końcu czas na pierwszy własny zespół jazzowy – trio Dans Dans. Bas, perkusja i gitara – trzech muzyków potrafiących improwizować, gruntownie wykształconych, kierowanych przez introwertycznego lidera, pełnego emocji, które tylko czekają, by się wydostać. Wydawać by się mogło, że to recepta na totalne szaleństwo, wyzwolony z kresek taktowych i uświęconych sposobów artykulacji kolektywny kocioł free jazzu, ale nic z tych rzeczy! Improwizacje, owszem, miały w tej muzyce swoje miejsce, ale na pierwszym planie były melodie – kapryśne, nieoczywiste, melancholijne, zatopione w pogłosie, który wywoływał wrażenie alienacji i smutku.
Równolegle z jazzowym triem Bert Dockx pisał piosenki z własnymi tekstami po flamandzku. Początkowo do szuflady, z myślą, że może kiedyś ktoś je zaśpiewa. Znajomi odkryli ten „proceder” i namówili go, żeby sam spróbował. Efekt okazał się nadspodziewanie dobry, więc naturalną koleją rzeczy Bert stanął na scenie tylko z gitarą w ręku i wykonał program złożony z własnych utworów. Posypały się propozycje koncertów, a w końcu powstał album „Strand”.
Następnym krokiem była próba połączenia bezpośredniości piosenkowego przekazu z improwizacyjną swobodą i mroczną atmosferą muzyki Dans Dans. W 2008 roku powstał zespół Flying Horseman, złożony z muzyków o podobnej wrażliwości i gustach co Bert i, co równie istotne, mieszkających w Antwerpii. Nazwa została zaczerpnięta z klasycznego westernu Orville’a O. Dulla z 1926 roku. Obok lidera, grającego na gitarze i śpiewającego, pojawiły się dwie kobiety – siostry Loesje i Martha Maieu. Obie grają na syntezatorach i śpiewają w chórkach. Na drugiej gitarze zagrał Milan Warmoeskerken, a w sekcji rytmicznej – basista Laurens Duerinck i perkusista Alfredo Bravo. Szczególnie istotną rolę odegrał ten ostatni. To wszechstronny muzyk, który potrafi zagrać miotełkami delikatnie szemrzące tło dla zatopionej w pogłosie gitary, ale, kiedy trzeba, błyskawicznie przejść do transowej perkusyjnej kanonady. To głównie jemu Flying Horseman zawdzięcza niesamowitą dynamikę swoich koncertów, która momentami wręcz przytłacza słuchaczy.

078 081 Hifi 06 2019 002

Właśnie dzięki występom na żywo zespół zyskał sławę w Belgii i ościennej Holandii, co zaowocowało kontraktem płytowym w Conspiracy Records/Konkurrent. Debiutancki album „Wild Eyes” (2010), choć brzmiał jeszcze trochę surowo, wywołał w Europie spore zamieszanie. Podkreślano umiejętność kreowania hipnotyzującej atmosfery, a także intrygujący kontrast pomiędzy melancholijną muzyką a ostrymi w wymowie tekstami. Legendarny muzyk i muzykolog brytyjski Julian Cope napisał entuzjastyczną recenzję, w której przewidywał, że Belgowie wkrótce staną się jednym z najważniejszych zespołów Europy.
Jednak prawdziwym przełomem w ich karierze był dopiero następny album – „Twist”, wydany w 2012 roku, już w nowej firmie Undone. Jeśli miałbym szukać dla niego nowego tytułu, to ukradłbym go z powieści Celine’a „Podróż do kresu nocy”.
To właśnie na tym krążku, w idealnych proporcjach udało się połączyć duszny klimat „korzennego” bluesa z mroczną, wielkomiejską aurą Velvet Underground. Kolejnym składnikiem mikstury stała się przestrzeń, umiejętnie kreowana przez nowego producenta, Koena Gisena z Gandawy. To muzyk, kompozytor i producencki wizjoner, uważany za jednego z najlepszych w Europie. Dzięki niemu nagrania Flying Horseman nabrały delikatności, ciemnych, ale zróżnicowanych barw, a przede wszystkim – oddziaływały właśnie przestrzenią. Słuchane na dobrym sprzęcie, mistrzowsko manipulują słuchaczem. Ukazują muzyków w ciasnym, klaustrofobicznym wnętrzu, by w momentach odprężenia osiągnąć wręcz stadionowe rozmiary. Dodatkowy, choć istotny element, budujący dojrzałe brzmienie grupy, stanowiło przyjście nowego basisty. Mattias Cré zastąpił Laurensa Duerincka i dał muzyce mocną, świetnie powiązaną z perkusją podstawę basową.
Jeszcze w tym samym 2012 roku ukazała się EP-ka „Navigate”, zawierająca cztery utwory. Dwa z nich były solowymi kompozycjami Dockxa na gitarę i śpiew. Pozostałe to cover „Shadowplay” Joy Division, również interpretowany solowo przez naszego bohatera, oraz – już w pełni zespołowa – impresja „We Navigate”. Ta EP-ka jest ważna z kilku powodów. Przede wszystkim stanowi zapowiedź późniejszej solowej płyty Berta, a poza tym po raz pierwszy pokazała, jak radykalnie będzie dekonstruował znane i ograne na wiele sposobów utwory muzyki popularnej.

078 081 Hifi 06 2019 002

„City Same City” (2013) – podwójny album opatrzony enigmatyczną, jakby sugerującą podwójne dno wielkomiejskiego życia okładką, przesuwa środek ciężkości na samotność w gorączkowym życiu metropolii. Utwory stają się dłuższe; tracą swoją piosenkową zwartość. Zaczynają być wielowątkowymi suitami.
Do znanych już składników muzycy Flying Horseman dołączają ambientowe plamy dźwięków i gitarowy noise. Labiryntowe kompozycje nie są tak łatwe w odbiorze, jak na wcześniejszych wydawnictwach, za to zostają w pamięci na dłużej, dając wrażenie zagubienia i alienacji.
Następny album – „Night Is Long” (2015) – jest najbardziej zróżnicowany i eklektyczny w dotychczasowej karierze zespołu. Słychać tu sporo statycznego ambientu, brutalny, elektryczny blues, przemieszany z noise’em à la Sonic Youth, a także wpływy afrykańskiej muzyki gnawa czy magicznych ceremonii juju. Produkcja Koena Gisena jest tu bodaj najbardziej ascetyczna. Realizacja „na twarz” ma powodować, że nic nie zakłóca odbioru emocjonalnych tekstów.
Ostatnia, jak dotąd, wydana w 2018 roku płyta „Rooms/Ruins”, została ukryta w okładce, na której nie ma nic oprócz otwartego korytarza (do innego wymiaru?). Muzycznie nie przynosi radykalnego przełomu. Jedynym nowym elementem są fragmenty minimal music, ale cały album stanowi chyba najbardziej zwartą i zintegrowaną całość. Bez trudu można sobie wyobrazić połączenie tych utworów w suitę, opowiadającą o strachu, samotności, poczuciu, że nic na tym świecie nie jest stałe i niezmienne.
Tym razem aranżacje są bardzo oszczędne. Chwilami muzyka rozgrywa się tylko wokół basu lub pojedynczych dźwięków gitary. Czasami śpiew wokalisty rozbrzmiewa, otoczony jedynie delikatną mgiełką elektronicznego ambientu. Dzięki temu tekstowy przekaz wybrzmiewa ze zdwojoną siłą. W tym przypadku mniej znaczy więcej, a cały album należy do najbardziej przejmujących, jakie się ukazały w ostatnich latach.

078 081 Hifi 06 2019 002

Jazz fajny jest
Do swego jazzowego tria Dans Dans Bert Dockx powrócił w 2012 roku, wydając debiutancki album, opatrzony po prostu nazwą zespołu. Grał na gitarze i dodawał elektroniczne brzmienia. Towarzyszyli mu basista Fred Lyenn Jacques i perkusista Steven Cassiers. Szybko zostali obwołani prekursorami zjawiska nazwanego później New Wave of Belgian Jazz. Kluczową rolę odgrywało w nim zniwelowanie bariery pomiędzy eksperymentalnym rockiem a klubowym jazzem. Improwizacyjna swoboda spotykała się z elektrycznym (i elektronicznym) brzmieniem, a materiałem do ich muzyki mogły być zarówno własne tematy, jak i fragmenty kompozycji innych autorów (np. Nicka Drake’a).
W kolejnych latach ukazywały się następne płyty Dans Dans („I/II”, 2013; „3”, 2014; „Sand”, 2016), na których w nieprawdopodobny sposób łączyli ogień z wodą. Do jazzowych, gitarowych pasaży dołączali psychodelię i bluesa z Delty; do drapieżnych rockowych solówek – aurę jak z filmowych kompozycji Ennio Morricone. Najdziwniejsze, że te klocki do siebie pasowały, tworząc intrygującą muzykę, obok której nie sposób przejść obojętnie.
Ostatni, jak do tej pory, krążek Dockxa to solowy „Transit” z końca roku 2018. Towarzyszyło mu spore europejskie tournée. Wszystkie utwory to covery, zagrane i zaśpiewane jedynie przez Berta. Dobór kompozycji może zaskakiwać, bo znalazły się tu i „Albatross” Fleetwood Mac, i „Yesterday Is Here” Toma Waitsa, i „I’m on Fire” Bruce’a Springsteena, a także „Sinnerman”, rozsławiony przez Ninę Simone, oraz wydany już wcześniej, w innej wersji, „Shadowplay” Joy Division. Wystarczy jednak choćby pobieżnie przesłuchać ten album, żeby zrozumieć, że każdemu z tych utworów Dockx nadał własny, zupełnie nieraz odmienny od oryginalnego wyraz. Korzystając jedynie z gitary, głosu i produkcji Gisena, nadał cudzym kompozycjom charakter łączący je z muzyką tworzoną pod szyldem Flying Horseman i Dans Dans. Jest tu mrok, smutek, ale też swego rodzaju halucynacyjna aura, niosąca (złudną być może) nadzieję.
Najnowszy projekt Docksa to jazzowy sekstet Ottla, który jeszcze nie ma na swoim koncie żadnej płyty (jej wydanie przewidywane jest na jesień 2019). Ten zespół to swego rodzaju rozwinięcie Dans Dans, w którym znalazło się miejsce aż dla dwóch perkusistów (Louis Evrard i Yannick Dupont) oraz dwóch saksofonistów (Frans Van Isacker i Thomas Jillings). Miesza improwizacyjne szaleństwo, które wreszcie zagościło w muzyce Berta, ze znanym już mrocznym i hipnotyzującym klimatem. W nowych kompozycjach nie brakuje atrakcyjnych melodii, przetykanych jednak fragmentami kolektywnej improwizacji, partiami innowacyjnej elektroniki i gitarowego noise’u.
Na początku kwietnia 2019 miałem okazję być na koncercie zespołu Ottla w belgijskiej Gandawie i tam udało mi się namówić Berta Dockxa na wywiad. Oto jego fragmenty:

Marek Romański: Słuchając kolejnych płyt Flying Horseman, odnoszę wrażenie, że Twoja muzyka składa się z warstw. Postpunkowa agresja przykrywa łagodność elektronicznego ambientu. Głębiej odnajdziemy surowość bluesa z Delty Missisipi.
Bert Dockx: Właśnie wymieniłeś trzy najważniejsze składniki mojej muzyki. Może tylko nie jest to sam Delta Blues; raczej w ogóle wczesny blues i folk. Kiedy miałem 15-16 lat, zacząłem słuchać czegoś, co nazywamy muzyką alternatywną – rockową i elektroniczną. Talking Heads, Nicka Cave’a, Toma Waitsa, Sonic Youth, Joy Division, Radiohead, ale też Aphex Twina i innych guru elektroniki. Te dźwięki mnie kształtowały i nadal są we mnie.
Później odkryłem jazz i zacząłem słuchać tylko tego. Dosłownie zwariowałem na tym punkcie. Praktycznie od razu wpadłem na free – uwielbiałem Coltrane’a, Steve’a Lacy i dopiero później cofnąłem się do Charlie’ego Parkera i innych mistrzów klasycznego jazzu. Poszedłem do Konserwatorium w Brukseli i tam studiowałem jazz. W trakcie nauki przestałem być takim radykałem i wróciłem do muzyki mojego dzieciństwa. Ale już z zupełnie inną świadomością, ukształtowaną latami edukacji.
Po zakończeniu studiów czułem, że muszę się w jakiś sposób wyzwolić z tych wszystkich wpojonych mi zasad. I ta słuchana kiedyś muzyka mi w tym pomogła. Zacząłem śpiewać, czego wcześniej nie robiłem. To pozwoliło mi rozszerzyć repertuar środków wyrazu; wyjść ze strefy komfortu. Śpiew spowodował też, że zupełnie inaczej podchodziłem do gry na gitarze, w sposób, powiedziałbym: intuicyjny. Musiałem się koncentrować na śpiewie, więc gitara pozostawała w pewien sposób poza moją świadomością.
Założyłem Flying Horseman, by wykorzystać te wszystkie nowe doświadczenia. Nasze utwory powstają bardzo spontanicznie, w wyniku improwizowanych sesji. Intuicyjność w grze na gitarze, paradoksalnie, pomogła mi stać się lepszym gitarzystą, co wykorzystuję w moich jazzowych projektach.
Trio Dans Dans założyłem jeszcze przed Flying Horseman, ale nie czułem się w nim zbyt komfortowo. Dopiero właśnie owa intuicyjność, wypracowana we Flying Horseman, pozwoliła mi wrócić do Dans Dans, już na innym poziomie.
Jeżeli chodzi o teksty, to oczywiście korespondują one z moimi doświadczeniami i uczuciami, ale bezpośredni impuls stanowi dla nich muzyka. To ona podpowiada mi, co napisać, choć oczywiście obrazy i skojarzenia wypływają z mojej psychiki. To dialektyka pomiędzy słowami, mną i moją gitarą oraz zespołem.
Tytuły albumów „Navigate”, „City Same City”, „Night Is Long”, „Rooms/Ruins” brzmią jak kolejne rozdziały opowieści o samotności i utracie życiowego kierunku.
Bardzo dużo myślę o tych sprawach. Tytuły moich płyt i utworów są częścią pewnej historii. Samotność jest niewątpliwie jej elementem; powraca, kiedy piszę teksty. Jest czymś autobiograficznym, ale też właściwością kontekstu społecznego, życia w mieście.


Czy muzyka organizuje Twoje życie?
Zdecydowanie tak! To jedyny czynnik, który je organizuje. Nie mam swojej rodziny. Oczywiście mam rodziców i siostrę; oni są ważni, ale oni nie wnoszą w moje życie żadnych struktur. Tylko muzyka je systematyzuje. Sprawia, że mam po co rano wstawać i co robić. Zajmuje moje myśli. Wszystko jest jej podporządkowane. Gdyby nie ona, nie wiedziałbym, co ze sobą zrobić. Zdaję sobie sprawę, że to trochę niebezpieczne, tak się opierać tylko na jednej rzeczy, że przypomina to uzależnienie od narkotyków. Ale tak było zawsze, od czasu, gdy byłem dzieckiem i słuchałem płyt. Z drugiej strony, euforia związana z siłą muzyki wynagradza mi wszystko. Koncerty są najważniejszym i najsilniejszym przeżyciem, jakiego doznaję. Dają mi niesamowitą energię. Lubię nagrywać płyty, ale to nie to samo co koncert.


Czy koncert to sytuacja, w której wreszcie możesz się poczuć częścią większej społeczności?
To sytuacja, w której czuję, że warto było się poświęcić muzyce. Tak było zawsze – nie potrafiłem znaleźć w sobie motywacji do robienia czegoś, w czym nie widziałem wartości. Czasem z tego powodu czuję się winny. Większość mojej rodziny i przyjaciół nie ma pracy, której może się oddawać z pasją. Mój ojciec całe życie wykonywał pracę, której nie lubił. Miałem w swoim życiu okresy, kiedy nie mogłem się zajmować graniem i to był straszny czas; wpadałem w depresję. Trudno mi to wyrazić słowami. Brzmi to dramatycznie, a ja nie lubię takiego nastroju.


Czy dobór utworów na Twój solowy album to deklaracja: „To są moje inspiracje, to jest muzyka, która mnie ukształtowała”?
Ludzie często tak myślą, ale to nieprawda. Większość tych utworów grałem od dawna i do każdego mam inny stosunek. Na przykład „Rake” Townesa Van Zandta, zresztą jak większość jego twórczości, jest mi bardzo bliski od strony tekstowej. To zresztą w ogóle jeden z moich ulubionych autorów tekstów, absolutny geniusz. Bruce Springsteen był kimś, kogo uwielbiałem w wieku 13 lat, ale ten czas minął, choć nadal cenię siłę jego muzyki i wykonawstwa.
Wszystkie utwory łączy nie tylko fakt, że mi się podobają. Równie ważne jest to, że mogłem z nich zrobić coś innego, mojego. W jakiś sposób się w nich odnaleźć. Zazwyczaj nie przepadam za coverami; często są bliskie oryginałom, choć oczywiście nie mogą być tak dobre. Jeśli się za nie zabieram, to tylko wtedy, kiedy znajdę sposób, by zrobić z tych kompozycji coś nowego. Nie jest to łatwe i nie każdy utwór się do tego nadaje.
Szczerze mówiąc, kiedy nagrałem pierwszą, surową wersję „Transitu”, to po raz pierwszy rzeczywiście uważnie słuchałem tych utworów. Do tej pory robiłem to pobieżnie i to ponad 10 lat temu. I usłyszałem w nich moje zespoły Flying Horseman i Dans Dans. Usłyszałem siebie – i to był jeden z najlepszych momentów w moim życiu.


Nie czujesz potrzeby zmiany?
Bycie zawsze takim samym też jest wartością. Lubię postaci, które ciągle wymyślały swoją muzykę na nowo, jak John Coltrane. Ale spójrz na Theloniousa Monka – on zawsze był taki sam. A to przecież Monk! Wartość sama w sobie. Często o tym dyskutuję z perkusistą Flying Horseman, Alfredo Bravo. On chciałby, żebyśmy z każdą płytą przewartościowywali swoją muzykę. Dla mnie bardzo ważne jest, żeby za każdym razem słuchacz czuł, że to jesteśmy właśnie my. Żeby powracał do nas jak do swojego pokoju.
Dziękuję za rozmowę.

 

 

Marek Romański
Źródło: HFM 06/2019


Pobierz ten artykuł jako PDF