HFM

artykulylista3

 

Pocztówki znad krawędzi - Tomasz Stańko

070 073 Hifi 04 2019 001Nie pamiętam już, czy to był 1981, czy 1982 rok. Nie pamiętam dobrze składu zespołu. Na fortepianie grał chyba Sławomir Kulpowicz, na kontrabasie Witold Szczurek (dziś Rek). Na perkusji, zdaje się, Czesław Bartkowski. To nie miało wtedy dla mnie znaczenia – liczył się tylko On.


Wielki mag, który z nieobecnym wzrokiem krzyczał i szeptał na swojej trąbce. Jego muzyka miała chorobę afektywną dwubiegunową – balansowała pomiędzy depresją i euforią. Między ciemnością i afirmacją życia.
Tamta chwila w zadymionym, ciemnawym wnętrzu warszawskiego klubu Akwarium przesądziła o moim życiu. To wtedy kilkunastoletni chłopak, którym wówczas byłem, zrozumiał, że w dźwiękach może być ukryte wszystko. Cały ból i radość świata. Bo przecież Tomasz Stańko zaznał w swoim życiu i jednego, i drugiego, nawet w nadmiarze. Dopiero na ostatnim etapie życia znalazł równowagę. Wcześniej uciekał przed bólem w muzykę, a gdy i to nie pomagało,  biegł dalej, poza granice autodestrukcji.
Pogłoski o chorobie Stańki pojawiły się na przełomie marca i kwietnia 2018 roku. Jeszcze w marcu odwołano trasę jego New York Quartetu (David Virelles – fortepiano, Reuben Rogers – kontrabas, Gerald Cleaver – perkusja). Wiadomo było, że dzieje się z nim coś złego. Pierwsze informacje mówiły o zapaleniu płuc. Później okazało się, że ma zaawansowanego raka płuc. Prawdę znało wąskie grono, złożone z jego najbliższej rodziny, przyjaciół i muzyków, z którymi współpracował. Oni wiedzieli, że można już tylko czekać na cud. Reszta środowiska muzycznego zastanawiała się w tym czasie, co się dzieje z naszym najwybitniejszym jazzmanem.
Wreszcie, 29 lipca, przyszła wiadomość, że odszedł w Centrum Onkologicznym w Warszawie. Już wtedy chciałem napisać o nim na tych łamach, ale nie potrafiłem; nie wiedziałem, jak się do tego zabrać. Jak zapisać tyle sprzecznych myśli. Jak oddzielić to, co moje, osobiste, od tego, co uniwersalne? Jak podsumować najważniejsze wątki tak bogatej twórczości? Jak na kilku stronach przedstawić tak barwną postać?

070 073 Hifi 04 2019 002


Cały ten jazz
Urodził się w 1942 roku w Rzeszowie, ale długo w stolicy województwa podkarpackiego nie zabawił. Rodzice lepszą przyszłość dla siebie i swoich dzieci (oprócz syna mieli też młodszą córkę) znaleźli w Krakowie. Muzyka była w ich domu od zawsze. Ojciec – na co dzień prawnik – grał na skrzypcach; siostra Tomasza, Eleonora – na fortepianie, a przyszły adept jazzu jako chłopiec wytrwale ćwiczył grę na skrzypcach. Trąbka pojawiła się w jego życiu za sprawą harcerstwa. To tam dostał do rąk sygnałówkę. I chyba od razu poczuł, że to jest to, bo wkrótce postarał się o własny instrument i poszedł do średniej szkoły muzycznej właśnie do klasy trąbki.
Nie od razu jednak myślał o karierze muzyka. Początkowo więcej uwagi poświęcał sztukom wizualnym; bardzo dobrze rysował i malował. I być może wiele osiągnąłby w tej dziedzinie, gdyby nie rok 1958 i słynne tournée kwartetu Dave’a Brubecka w Polsce. Klasyczny już dziś skład zespołu (lider – fortepian, Paul Desmond – saksofon altowy, Eugene Wright – kontrabas, Joe Morello – perkusja) tworzył wówczas absolutnie topowe amerykańskie combo. Zarówno Brubeck, jak i muzycy z jego kwartetu wygrywali w swoich kategoriach plebiscyty „Down Beatu” – najbardziej prestiżowego pisma jazzowego świata. W socjalistycznej Polsce to było objawienie. Po raz pierwszy po wojnie trafił do nas amerykański jazz, i to jaki! Szesnastoletni Tomasz usłyszał Brubecka i kolegów w krakowskiej Rotundzie i odtąd nic już nie było dla niego takie samo.

070 073 Hifi 04 2019 002

Z jazzem zetknął się oczywiście już wcześniej. Jak większość młodych ludzi z jego pokolenia słuchał Willisa Conovera w Głosie Ameryki. Jednak dopiero Brubeck spowodował, że granie na trąbce stało się dla Stańki sensem życia. Odtąd stał się bywalcem krakowskich klubów jazzowych, częścią barwnego jazzowego bractwa, do którego należeli m.in. pianiści Krzysztof Komeda i Wojciech Karolak oraz basista Roman „Gucio” Dyląg. W grze na trąbce inspirował się Chetem Bakerem i Milesem Davisem, ale fascynował go też Modern Jazz Quartet i awangardziści tacy jak Jimmy Giuffre (saksofonista i klarnecista) czy Ornette Coleman (saksofonista). Swoje ówczesne brzmienie zawdzięczał skarbowi nad skarby – przywiezionej przez wujka z Anglii trąbce, należącej wcześniej do Humphreya Lytteltona – legendarnego brytyjskiego trębacza jazzu tradycyjnego.

070 073 Hifi 04 2019 002

Swoistą szkołą był dla Stańki słynny jazzowy klub Helikon, w którym odbywały się regularne jam sessions. Tam poznał pianistę Adama Matyszkowicza (później znanego jako Makowicz), z którym założył grupę Jazz Darings. Skład uzupełnili basista Jacek Ostaszewski i perkusista Wiktor Perelmutter. W krótkim czasie Jazz Darings stali się ogólnopolską sensacją – grali wówczas najnowocześniej w kraju. A kiedy w 1963 roku odszedł Matyszkowicz i zastąpił go grający na saksofonie tenorowym Janusz Muniak, wybitny niemiecki krytyk, dziennikarz i producent Joachim-Ernst Berendt uznał ich za pierwszy w Europie zespół freejazzowy.

070 073 Hifi 04 2019 002

Moja słodka europejska ojczyzna
Jazz Darings zadziałał dla Stańki jak katapulta do polskiej ekstraklasy. Jednak międzynarodowa sława miała dopiero nadejść. Początek lat 60. XX wieku był dla niego okresem wielkiej euforii. Współpracował wtedy z muzykami, którzy stworzyli polską szkołę jazzu – pianistą Andrzejem Trzaskowskim oraz saksofonistą i skrzypkiem Michałem Urbaniakiem. W przełomowym dla jego muzycznego życiorysu roku 1963 Stańko rozpoczął współpracę z człowiekiem, który na zawsze już naznaczył jego artystyczną duszę – Krzysztofem Komedą Trzcińskim.
Komeda usłyszał o nim od Urbaniaka. Spotkali się jednak dopiero na festiwalu Jazz Jamboree ’63. Nie mógł wówczas z Komedą zagrać Allan Botchinsky – duński trębacz, jeden z najwybitniejszych europejskich jazzmanów, współpracownik takich sław, jak Stan Getz, Dexter Gordon, Lee Konitz, Ben Webster czy Kenny Dorham. Komeda musiał szybko znaleźć zastępstwo i przypomniał sobie o Stańce. Ten niczego się nie spodziewał, nawet wówczas, gdy jakiś wspólny znajomy powiedział mu: „Stary, Komeda cię szuka”.

070 073 Hifi 04 2019 002

Trzciński był już wtedy gwiazdą – miał za sobą debiutancki album „Ballet etiudes” i sukcesy w tworzeniu muzyki filmowej do dzieł m.in. Romana Polańskiego, Janusza Nasfetera, Andrzeja Wajdy czy Janusza Morgensterna. Uważano go za świetnego lidera, charyzmatycznego pianistę, kompozytora o własnym, lirycznym stylu i niepowtarzalnej melodyce. Dla Stańki współpraca z kimś takim była mglistym marzeniem. A jednak! Niemal z dnia na dzień stał się ważnym elementem w jego dźwiękowej układance.
Jedną z głównych rzeczy, które zauroczyły Stańkę w zespole Komedy, była panująca w nim twórcza wolność, widoczna zarówno w utworach Trzcińskiego, które miały dość otwartą formę i pozwalały na wiele inwencji, jak i podejściu lidera do muzyków. Stańko wielokrotnie podkreślał, że Komeda niewiele mówił na próbach. Dobrze znał możliwości i predyspozycje kolegów i oczekiwał, że będą sobą i wniosą do jego muzyki własną osobowość. W wywiadzie-rzece „Desperado”, opracowanym przez Rafała Księżyka, wspominał: „On miał taki talent, że nic nie mówił, a wszystko było wiadome. (…) On przekazywał ten swój rodzaj intensywnego przeżywania i to się ludziom udzielało”. Ta filozofia stanie się również znakiem rozpoznawczym Stańki, który nie będzie nikomu wyznaczał konkretnych ról i zadań, a raczej wykorzystywał naturalne zdolności – starannie dobieranych – muzycznych partnerów.
Z Krzysztofem Trzcińskim nasz bohater nagrał dwa arcydzieła, które na zawsze pozostaną w kanonie polskiego jazzu. Pierwsze z nich, „Astigmatic” (1966), powszechnie uznaje się za najlepszą polską płytę jazzową w historii i kamień milowy jazzu europejskiego. Drugie – powstałe z inicjatywy wspomnianego Joachima-Ernsta Berendta – było niezwykłym połączeniem oryginalnych i wyrafinowanych kompozycji jazzowych z recytacjami wierszy polskich poetów XX wieku. Mowa tu oczywiście o wydanym w 1967 roku przez Electrolę albumie „Meine süsse Europäische Heimat” („Moja słodka europejska ojczyzna”).
W tym samym roku Stańko po raz ostatni zagrał z Komedą na Jazz Jamboree, gdzie wykonali monumentalne „Night Time, Daytime Requiem”. Ta przejmująca kompozycja była poświęcona genialnemu amerykańskiemu saksofoniście Johnowi Coltrane’owi, który zmarł w lipcu tamtego roku. W następnym roku Komeda wyjechał do Stanów Zjednoczonych na zaproszenie Romana Polańskiego. Pojechał pisać muzykę filmową, ale nie chciał z jazzu rezygnować. Miał zamiar do niego powrócić; znalazł się przecież w wymarzonej kolebce tej muzyki. Los chciał jednak inaczej – w grudniu 1968 uległ nieszczęśliwemu wypadkowi. Zmarł w kwietniu roku następnego. Stańko został sam i rzucił się w wir solowej kariery.

070 073 Hifi 04 2019 002

Jazzmessage from Poland
Już w 1967 zaczął tworzyć własne zespoły, początkowo o płynnym składzie. Wzorem był oczywiście Jazz Darings, jednak wkrótce oryginalny kwartet został rozbudowany do kwintetu. Wreszcie, w 1969, Stańko znalazł optymalny skład. Na saksofonach tenorowym i sopranowym grał Janusz Muniak, na altowym – Zbigniew Seifert (dwa lata później do swojego instrumentarium dołączył skrzypce, które następnie stały się jego głównym instrumentem). Na kontrabasie grał Bronisław Suchanek, a za perkusją zasiadał Janusz Stefański. To był prawdziwy dream team – jeden z najlepszych, najbardziej ekspresyjnych zespołów w historii polskiego jazzu.
W styczniu 1970 Kwintet Stańki wkroczył do studia, by swoją muzyką oddać hołd Komedzie. „Music For K.” jest płytą natchnioną, pomostem między myślą muzyczną twórcy „Astigmatic” a zupełnie nowymi formami, lepiej oddającymi rozpoczynającą się dekadę. Wierny uczeń Komedy wykazał wielkość swojego mistrza. Udowodnił, że jego idee wyprzedziły swój czas, ale też zaprezentował własny, oryginalny język muzyczny.
To wtedy narodził się niepowtarzalny ton Stańki, ton, który będzie cyzelować przez resztę swojego życia. Jest w nim ból, smutek, melancholia, ale też wściekłość i wrzask. Jego trąbka miała niesamowitą ekspresję – za pomocą kilku dźwięków potrafiła wyrazić to, czego wielu innych muzyków nie potrafi w ciągu całej kariery. Była chropawa, szorstka, jakby cały czas walczyła z oporem materii. I może właśnie dlatego była tak ludzka i przejmująca.
Kwintet Stańki zarejestrował jeszcze trzy płyty: „Jazzmessage From Poland” (1972), „Purple Sun” (1973) i „W Pałacu Prymasowskim” (nagrana w 1973, wydana w 1983). Na „Purple Sun” miejsce Suchanka zajął Szwajcar Hans Hartmann, który gra również na gitarze basowej. Muzyka też jest tu nieco inna – zbliża się do dominującego wówczas na świecie jazz-rocka, choć na swój własny charakterystyczny sposób.
W 1973 kwintet Stańki przestał istnieć, ale on sam zyskał już renomę europejską. Przyszedł czas, by przekroczyć granice państwowe i gatunkowe. Dołączył do tworzącej się właśnie europejskiej awangardy jazzowej w ramach Globe Unity Orchestra niemieckiego pianisty Alexa von Schlippenbacha. Poszukiwał nowych kontekstów dla swojej ekspresji, współpracował z muzycznymi innowatorami w rodzaju Dona Cherry’ego, a także z kompozytorem muzyki współczesnej Krzysztofem Pendereckim, który wtedy właśnie flirtował z jazzem w projekcie „Actions”.
W połowie lat 70. XX wieku zaprzyjaźnił się z fińskim perkusistą Edwardem Vesalą. To właśnie Vesala poznał go z Manfredem Eicherem, szefem najważniejszej europejskiej firmy płytowej – ECM. Zadebiutował w niej płytą „Balladyna” (1976), nagraną w kwartecie, w którym oprócz Fina grali: znakomity brytyjski basista Dave Holland i charyzmatyczny saksofonista Tomasz Szukalski. Ten album również należy do arcydzieł europejskiego jazzu – swobodny formalnie, opierający się na kolektywnej improwizacji, wydaje się jednocześnie bardzo liryczny, pełen przestrzeni i delikatności. I to był jedyny krążek Stańki nagrany dla ECM-u w latach 70. Ale jego trąbkę słychać też na albumach innych muzyków, współpracujących z niemiecką wytwórnią, takich jak Gary Peacock czy Vesala. W latach 80. XX wieku płyty polskiego trębacza wydawały inne oficyny. Do współpracy z Eicherem powrócił dopiero w latach 90. – w innej już Europie.

070 073 Hifi 04 2019 002

Desperado
Ten śródtytuł, zaczerpnięty z wywiadu-rzeki Rafała Księżyka, dobrze oddaje drogę do zatracenia, na jakiej znalazł się Tomasz Stańko w drugiej połowie lat 70. i w latach 80. XX wieku. Pielgrzymował do Indii, gdzie nagrał solowe impresje w słynnym grobowcu Taj Majal. Współtworzył trio z topowymi amerykańskimi jazzmanami – perkusistą Jackiem DeJohnette’em i basistą Rufusen Reidem. Spełnił wreszcie jedno ze swoich wielkich marzeń – zagrał z jednym z najwybitniejszych amerykańskich pianistów, wulkanem energii o perkusyjnym stylu gry – Cecilem Taylorem. To także okres flirtu z muzyką funky w ramach grupy C.O.C.X. oraz psychodelicznych elektronicznych pejzaży, tworzonych pod szyldem Freelectronic.
Tej aktywności twórczej towarzyszyła ucieczka w narkotykowy trans. Sam tak to opisuje we wspomnianej autobiografii: „Żyłem jak diabeł. Szaleństwo mnie ogarniało. Do kieszeni wrzucałem grudy haszyszu – luzem, fajki, amfetaminę, pastylki też luzem. Flaszkę. Wszystkie środki miałem w kieszeni. (...) Nie miałem żadnych hamulców. Czułem wyraźnie, że wchodzę do szalonej krainy”.
Końcówka dekady lat 80. to okres, kiedy – wydawało się – wkroczył do rzeki bez powrotu. Nic nie zapowiadało, że będzie w stanie powrócić do równowagi.

070 073 Hifi 04 2019 002

Suspended night
Jednak cuda się zdarzają! Początek lat 90. – który w wymiarze światowym oznaczał koniec zimnej wojny i wielkie polityczne przesilenie – dla Stańki był okresem oczyszczenia i nowego otwarcia.
Nagrany z norweskimi muzykami, pokrewnymi mu artystycznie duszami (Arild Andersen – bas i Jon Christiansen – perkusja) album „Bluish” (1992) był nie tylko jednym z najlepszych w jego karierze, lecz także emanował rodzajem niełatwej, ale jednak harmonii. Kolejna płyta, „Bosonossa And Other Ballads” (1993), to debiut jego nowego kwartetu – z pianistą Bobo Stensonem i basistą Andersem Jorminem (obaj ze Szwecji) oraz brytyjskim perkusistą Tonym Oxleyem. Ten skład okazał się bardzo twórczy i, jak na tak niespokojną naturę jak Tomasz Stańko, całkiem trwały.
Szybko okazało się, że Manfred Eicher dostrzegł przemiany w życiu naszego trębacza i zaoferował mu kontrakt w swojej firmie. Odtąd Stańko stał się jedną z głównych postaci ECM-u. Zawdzięczał wytwórni międzynarodowy rozgłos, pieniądze, koncerty w prestiżowych salach, sprawną dystrybucję na całym świecie i najwyższy poziom realizacji swoich wizji. On odwdzięczał się serią znakomitych nagrań, kolejnymi projektami, do których zapraszał artystów uznanych, ale także młodych, utalentowanych muzyków z obu stron Atlantyku.
Ze swoim szwedzko-brytyjskim kwartetem nagrał „Matkę Joannę” (1995) i „Leosię” (1997). Wydana w tym samym roku „Litania” to kolejne arcydzieło Stańki, zarejestrowane tym razem przez septet złożony ze śmietanki skandynawskich muzyków. To powrót do kompozycji Komedy, ale brzmiący już zupełnie inaczej – nagrał je wszak człowiek pogodzony ze światem, któremu udało się odnaleźć życiowy balans. Więcej tu zadumy, melancholii, konsonansu niż krzyku, który rozbrzmiewał na „Music For K.”.
Nowe millenium to nowy kwartet, złożony z młodych polskich muzyków: pianisty Marcina Wasilewskiego, basisty Sławka Kurkiewicza i perkusisty Michała Miśkiewicza (znanych wcześniej jako Simple Acoustic Trio). Trzy kolejne płyty nagrane w tym składzie („Soul Of Things”, 2002; „Suspended Night”, 2004 i „Lontano”, 2006) zawierają muzykę pełną przestrzeni, nostalgiczną, subtelną, na swój własny sposób oddającą poczucie bezpieczeństwa i odnalezienia swojego miejsca na ziemi.

070 073 Hifi 04 2019 002

Ostatnie lata Tomasz Stańko przeżył jako człowiek i artysta spełniony. Realizował kolejno marzenia sięgające jeszcze wczesnej młodości. Kupił mieszkanie na nowojorskim Manhattanie. Regularnie grał w USA, a także współpracował z podziwianymi przez siebie amerykańskimi jazzmanami. Jego ostatnie nagrania to kolejne kwartety, ale już zbudowane z Amerykanów o otwartych głowach, radzących sobie doskonale niemal w każdej muzycznej konwencji. Na wydanym w 2013 roku albumie „Wisława” towarzyszą mu David Virelles (fortepian), Thomas Morgan (kontrabas) i Gerald Cleaver (perkusja). Inspirację dla tej muzyki stanowiła oczywiście poezja Wisławy Szymborskiej, ale jej energia miała swe źródło w Nowym Jorku. Na kolejnej – i ostatniej już płycie – „December Avenue” (2017) Thomasa Morgana zastąpił Reuben Rogers. Muzycznie jest ona jednak zupełnie inna – wyciszona, elegijna, refleksyjna, jakby tworzona w przeczuciu nadchodzącego końca.
W Polsce od lat Stańko cieszył się, w pełni zasłużonym, statusem celebryty. Komponował muzykę do filmów i teatru. Był wieloletnim kuratorem artystycznym międzynarodowego festiwalu Jazzowa Jesień w Bielsku-Białej (gdzie również prezentował swoje kolejne projekty). Zapraszano go do medialnego cyklu koncertowego Męskie Granie. W 2002 roku powstał dokumentalny film „Ballada o Stańce” (realizacja: Krzysztof Semeniuk, scenariusz: Wiesław Dąbrowski i Tomasz Tłuczkiewicz). W tym samym roku Stańko został pierwszym laureatem prestiżowej Europejskiej Nagrody Jazzowej – jury nie miało żadnych wątpliwości, kto powinien ją otrzymać.
Był człowiekiem renesansu. Interesował się niemal całym obszarem kultury – malarstwem, filmem, literaturą, fizyką teoretyczną i wieloma innymi dziedzinami. Mogłem się o tym przekonać w czasie wielokrotnych rozmów, zarówno w jego warszawskim mieszkaniu, jak i przy okazji licznych koncertów. Zawsze był elegancki, świetnie ubrany. Pozostała po nim pustka, której nie da się wypełnić. Nie będę specjalnie odkrywczy, jeśli napiszę, że to jeden z najwybitniejszych artystów jazzu w skali nie tylko europejskiej, ale i światowej.
Dla naszego środowiska jazzowego to ogromna strata. Zabrakło giganta, który wskazywał drogi, był punktem odniesienia. Z którym gra nobilitowała młodych muzyków. Po jego śmierci pojawiło się wiele hołdów. Swoje „stańkowe” programy przygotowali: trębacz Tomasz Dąbrowski, saksofonista Adam Pierończyk, Marcin Wasilewski Trio i inni. Na razie chyba najciekawszy to wydany pod koniec 2018 roku album młodego trębacza Piotra Schmidta „Tribute To Tomasz Stańko”, w oryginalny sposób reinterpretujący charakterystyczną aurę jego muzyki.

Marek Romański
Źródło: HFM 04/2019


Pobierz ten artykuł jako PDF