HFM

artykulylista3

 

W królestwie umierającego słońca

76 80 HIFI 03 2018 001
Spotkałem kiedyś w warszawskim klubie australijskiego jazzmana. Dość szybko przeszliśmy do wątków muzycznych z jego kraju. Był rok 1998, a duet Dead Can Dance właśnie się rozpadł, ku ogromnemu smutkowi fanów. Mówię mu więc, że szkoda, bo wszyscy liczyliśmy na jeszcze kilka płyt… A on się głupio pyta: „Decadence? Nigdy nie słyszałem o tej punkowej grupie”.

Wzdrygnąłem się i wycyzelowałem: „D E A D… C A N… D A N C E…”. Mój angielski był bardzo staranny, a klub nie należał do głośnych. A ten znowu zapytał: „Decadence?!” Poczułem zażenowanie, choć także pewną ulgę, że nie pomylił australijskiego duetu z kalifornijskim Dead Kennedys. Nie, nie robił sobie żartów. Naprawdę nie miał pojęcia, o czym mówię.

 


Jako fan zakończyłem konwersację. Ale z drugiej strony, czy można mieć pretensję, że ktoś nie zna tematu albo wrzuca Dead Can Dance nie do tego worka? Są ludzie, dla których to miłość życia. Dla innych – zaledwie przelotny flirt. Wielu nawet nie zetknęło się z tą nazwą. Dla nich i dla wszystkich pozostałych zacznijmy więc od początku.


Początek
Pan urodził się w roku 1959 w Londynie, a pani – dwa lata później w Melbourne. Brendan Perry jeszcze w dzieciństwie przeniósł się z rodzicami do Nowej Zelandii. Uczęszczał do konserwatywnej i religijnej szkoły. Młokosy zwykle nie lubią rytuałów, ale on przyznał kiedyś w wywiadzie, że poranne śpiewanie modlitw sprawiało mu radość, a niektóre melodie były naprawdę piękne. Po ukończeniu szkoły średniej Perry postanowił spróbować sił jako muzyk punkowy w Australii i osiedlił się w Melbourne.
Pani – Lisa Gerrard – od początku mieszkała na wyspie Misia Koali i niemal od czasów piaskownicy brzdąkała na wszystkim, co popadło. Jednocześnie komponowała awangardowe melodie i pisała oryginalne teksty. W młodości uciekała do buszu i tam śpiewała na cały regulator. Kiedy się poznali, ona zrobiła na nim ogromne wrażenie. Jako kobieta i jako artystka. Początkowo jednak Brendan uznał, że muzycznie średnio do siebie pasują. Mimo to, kiedy zakładał Dead Can Dance, zaprosił ją do współpracy. Najpierw pełniła funkcję perkusjonistki, ale szybko się okazało, że jej magiczny głos przebija wszystkie inne. Stała się drugim filarem zespołu. Niektórzy twierdzą nawet, że pierwszym. Wtedy jeszcze Brendan nie wiedział, że wkrótce Lisa zostanie jego żoną.

76 80 HIFI 03 2018 002

Dead Can Dance powstał w Melbourne, jednak na początku lat 80. XX wieku Brendan Perry i Lisa Gerrard wyemigrowali z dalekiego kontynentu do macierzy Zjednoczonego Królestwa. Dobrze wiedzieli, że tam im będzie łatwiej. Zespół definiuje się więc jako brytyjsko-australijski, choć Australijczycy chętnie przypisują go sobie na wyłączność. Nie licząc tych, którzy mylą Dead Can Dance z „Decadence”.
 


W doborowym towarzystwie
Jest taka brytyjska wytwórnia fonograficzna – 4AD. Powstała pod koniec lat 70. XX wieku, a jej złota era przypadła na całą następną dekadę. Założyciel – Ivo Watts-Russell – ostrożnie dobierał wykonawców. Wśród najważniejszych nazw przewijają się Bauhaus, Clan of Xymox, Cocteau Twins, This Mortal Coil, The Wolfgang Press, Xmal Deutschland, Frank Black oraz (a może przede wszystkim) Dead Can Dance.
Wytwórnia działała tak spójnie i stylowo, że szybko zaczęto mówić o „brzmieniu 4AD”. Między nami – nie zawsze było ono doskonałe, ale z czasem takim się stało. Gdy Ivo Watts-Russell usłyszał demo duetu, dostrzegł jego potencjał. W roku 1984 ukazała się pierwsza płyta, zatytułowana po prostu „Dead Can Dance”. Muzycznie było to coś pomiędzy syntetycznym gotykiem, mrocznym industrialem a punkowym teatrem cieni. Rynku nie zawojowali, ale dorobili się pierwszej wdzięcznej, choć kameralnej publiczności. Album brzmiał, delikatnie mówiąc, konesersko. Po latach Brendan Perry dyplomatycznie powiedział o nim: „Myślę, że nasz debiut był znacznie dojrzalszy w warstwie tekstowej niż muzycznej”, a Lisa Gerrard usprawiedliwiała surowość, mówiąc o naturalnej chęci poszukiwania, która nie zawsze ma jasno wyznaczoną ścieżkę.

76 80 HIFI 03 2018 002


Druga płyta – „Spleen and Ideal” – wydana w roku 1985, to już milowy krok naprzód. Zespół zszedł z obranego na debiucie kursu i powędrował w kierunku muzyki dawnej, by później, z albumu na album, coraz bardziej otwierać się na szeroko pojętą world music. Nie była to jednak zdrada ideałów. Mrok, przestrzeń i majestat nie tylko pozostały, ale wręcz się rozrosły. Zmieniły się jedynie środki wyrazu.
Pojawiły się instrumenty etniczne i symfoniczne. Znikły automaty perkusyjne. Rytm przestał odgrywać rolę strukturalną – tylko w niektórych utworach pojawiał się jako dodatek. Wielu fanów uznaje „Spleen and Ideal” za najlepszy krążek w dorobku Dead Can Dance. Jednak to, co się stało dwa lata później, elektryzuje do dziś.
W roku 1987 Dead Can Dance zaprezentował „Within the Realm of a Dying Sun” – jeden z najwybitniejszych albumów XX wieku. Wówczas nie zrobił on na krytykach piorunującego wrażenia; zapewne dlatego, że znacznie wyprzedzał swój czas. Zespół osiągnął jednak najwyższy poziom i otworzył ścieżkę dla kilku następnych tytułów: legendarnych, znakomitych artystycznie i spójnych stylistycznie. I to pomimo faktu, że sięgał do pozornie ze sobą sprzecznych estetyk i nawiązywał do źródeł z różnych stron świata.
Już rok później ukazała się wspaniała „The Serpent’s Egg”, będąca bardziej słonecznym i etnicznym przedłużeniem poprzedniczki. A w roku 1990 świat usłyszał krążek „Aion” – cudowną retrospekcję różnych wątków muzyki dawnej: od późnego średniowiecza, do wczesnego baroku. Choć trzeba powiedzieć, że płyta błyszczy złotem renesansu i właśnie z tą epoką najbardziej się kojarzy.

76 80 HIFI 03 2018 002


Pożegnanie z bajką
W roku 1991 zespół wydał kompilację „A Passage in Time”, podsumowującą pierwszy okres swojej działalności, a dwa lata później – znakomitą studyjną „Into the Labirynth”. Mówi się, że na tej ostatniej słychać kryzys w zespole i że jest wyraźnie podzielona na utwory jej i jego. Nadal jest to jednak bardzo dobry album.
Małżeństwo Lisy Gerrard i Brendana Perry’ego zaczęło się rozpadać, co bez wątpienia wpłynęło na ich muzykę. Warto jednak odnotować, że w roku 1992 na ekrany kin wszedł film „Baraka”, w reżyserii Rona Fricke’a. W ścieżce dźwiękowej wykorzystano kompozycje Dead Can Dance i Michaela Stearnsa. Obraz zrobił na publiczności ogromne wrażenie, a muzyka bardzo go wzbogaciła.
W roku 1993 duet, w towarzystwie znakomitych muzyków, nagrał koncertowy album „Toward the Within”, z wieloma premierowymi utworami. Warto dodać, że wraz z CD ukazał się materiał wideo, który oprócz koncertu zawiera ciekawe wywiady. Dla fanów to pozycja obowiązkowa.
Ostatniej płyty z lat 90. XX wieku – „Spiritchaser” (1996) – słucha się z przyjemnością. Było to, mniej lub bardziej świadome, ale eleganckie pożegnanie z fanami na długi, długi czas. Oficjalnie Brendan i Lisa rozstali się w roku 1998. Ambitniejsze rozgłośnie radiowe ze smutkiem ogłosiły tę wiadomość. Lisa zajęła się działalnością solową. Nagrała wiele albumów, choć jej główne komercyjne osiągnięcie to udział w ścieżce dźwiękowej „Gladiatora” Ridleya Scotta.
Brendan był trochę mniej aktywny. Osiadł na dobre w Irlandii, w domu przerobionym ze starego kościoła. Przez lata rozłąki wydał właściwie tylko dwie solowe płyty: „Eye of the Hunter” (1999) i „Ark” (2010). Zajął się działalnością biznesową. Założył m.in…. szkołę samby. Dead Can Dance powrócili na trasę koncertową w roku 2005, odwiedzając także i Polskę. A potem znów każde poszło w swoją stronę.

76 80 HIFI 03 2018 002


Powrót do Edenu
W wywiadach z czasów rozłąki niejednokrotnie uspokajali fanów, że być może kiedyś znów zagrają razem. Była to jednak raczej dyplomatyczna gra na zwłokę. Mówili bowiem także, iż nic z tego nie będzie. I tak w kółko. W rzeczywistości dawna para raczej nie utrzymywała serdecznych relacji. Aż do momentu, kiedy w 2009 roku Australię nawiedziły ogromne pożary, a zaniepokojony Brendan zadzwonił do mieszkającej tam Lisy, by zapytać, czy wszystko w porządku. Od tego momentu kontakt się odnowił i w konsekwencji ponownie spotkali się w studiu. W roku 2012 powrócili z nowym studyjnym albumem „Anastasis”. Zdania na jego temat były podzielone. Jedni odetchnęli z ulgą i skonsumowali płytę wśród „ochów” i „achów”. Inni mruczeli o najgorszym krążku duetu. Prawda leży pośrodku, choć jednak bliżej niej są opinie przemawiające na korzyść zespołu. Duet sięga głęboko do własnej tradycji, unikając eksperymentów i dziwactw. W pewnym sensie nawiązuje do niemal wszystkich swoich najlepszych płyt. Mamy więc trochę do czynienia z sałatką „przegląd tygodnia”, ale wszystko jest świeże i dobrze skomponowane. W porównaniu do największych dzieł – nie odnajdzie się tutaj prawdziwej wzniosłości i czegoś głęboko uświęconego. Ale fani i sympatycy doceniają klimat i staranność.
Na pewno jest to najlepiej nagrana płyta Dead Can Dance. Albo inaczej: byłaby, gdyby nie master. Słychać, że została zrobiona pod kątem rynku audiofilskiego. To, czy zrobiona dobrze, to inna sprawa. Niestety, ktoś przesadził z głośnością masteru, więc o ile barwy wokali i instrumentów są powalające, to czasem się zdarza, że muzyka ryczy, zamiast grać. Śmiem przypuszczać, że gdyby do wydania doszło w brytyjskiej 4AD, a nie w belgijskim Pias – brzmiałaby normalnie. Choć może to jedynie idealistyczne spojrzenie na legendarną wytwórnię.
Na plus odnotowuje się fakt, że wydawca zaproponował mnóstwo opcji, w tym pendrive z 24-bitowymi plikami, 180 g podwójny winyl (który już dziś chodzi za parę stówek) itp.
W roku 2013 ukazała się koncertowa płyta, podsumowująca reaktywację. Od tamtej pory zespół milczy, nie licząc drobnych ruchów w mediach społecznościowych i kolejnych wydań winyli.

76 80 HIFI 03 2018 002

76 80 HIFI 03 2018 002



 
Pięć płyt Dead Can Dance, które warto mieć w kolekcji:

76 80 HIFI 03 2018 002


Within the Realm of a Dying Sun (1987)
Historyzm w latach 80. XX wieku był bardzo modny. Weźmy choćby Clannad i ich ścieżkę dźwiękową do serialu o Robin Hoodzie. Wszyscy ją pamiętamy, bo była bardzo dobra. Dzieło Dead Can Dance… jest dziesięć razy lepsze (choć komercyjnie dziesięć razy mniej znane).
Po wydaniu „Spleen and Ideal” duet postanowił pójść o krok dalej. Ustalił z szefem 4AD, że następna płyta będzie bardziej dostojna, orkiestrowa i poważna. Ivo powiedział, że nie będzie problemu z wynajęciem dobrych klasycznych muzyków, więc Lisa i Brendan mogli spokojnie siadać do komponowania. Nowe pomysły pączkowały, więc duet zamknął się na wiele miesięcy w bibliotece w celu poznania zasad muzyki i zapisu nutowego. Kiedy spotkał się w studiu z wynajętymi muzykami klasycznymi, ci byli w szoku, że „jakiś zespolik z 4AD” wręcza im starannie rozpisane partytury. I być może właśnie dlatego wytworzyła się magia, którą słychać na płycie.
Wszyscy uczestnicy sesji dali się porwać klimatowi i melodiom Dead Can Dance. Ta płyta to prawdziwy skarb. Strona A należy do Brendana; jest mroczna, dostojna, spokojna, a jednocześnie charyzmatyczna. Dalej rządzi Lisa i robi się egzotycznie. Mimo faktu, że muzykę etniczną zespół zaczął zgłębiać później, Gerrard od początku zdradzała ciągoty do skali 24-tonowej. Łamie dźwięki i szaleje jak zahipnotyzowana czarodziejka.
Najpiękniejszy jest zamykający płytę „Persephone (The Gathering of Flowers)”. Pozorny mrok, ale tak naprawdę rozświetlona słońcem majowa łąka. Robi się wzniośle, żeby nie powiedzieć „maryjnie”. A potem pojawia się elektryzujący dwugłos, który brzmi jak starożytne zaklęcie. Runęłyby od niego mury Jerycha i żadne trąby nie byłyby potrzebne! Tę płytę mieć nie tylko wypada, ale wręcz nie wypada jej nie mieć.

76 80 HIFI 03 2018 002


Serpent’s Egg (1988)
Do „Serpent’s Egg” pasuje określenie „dobra rutyna”. Patenty sprawdzone na „Within the Realm of a Dying Sun” są tu wykorzystywane ponownie, ale z dozą inteligentnych modyfikacji. Nie otrzymujemy więc kopii poprzedniego albumu, a bardzo ciekawe jego przedłużenie, z delikatnym rozświetleniem charakterystycznego dla Dead Can Dance mroku. Choć należy zaznaczyć, że płyta nie jest tak spójna jak poprzedniczka. Nieważne jednak, czy dzieło jest bardziej monolitem, czy mozaiką. Duetowi udaje się zachować lekkość i wdzięk.
Większość utworów to strzały w dziesiątkę, a na szczególną uwagę zasługuje ciepły, choć przestrzenny, organowy „Severance”. To poetycka impresja, idealnie pasująca do ostatnich dni lata, kiedy ziemia jest nagrzana słońcem, przyroda nasycona, a atmosfera nieuchronnego końca przeplata się z pełnią, harmonią i szczęściem.
To paradoks, ale twórczość Dead Can Dance jest ich pełna. Warto również zwrócić uwagę na fakt zwartej wypowiedzi. Albumu trwa zaledwie nieco ponad 36 minut, a zatem nie ma na nim gadulstwa. Muzyki jest dokładnie tyle, ile trzeba, a kompaktowa koncepcja okazuje się porywająca.

76 80 HIFI 03 2018 002


Into the Labirynth (1993)
Ta płyta brzmi trochę jak składanka. Krzyżują się na niej różne światy. Jest różnorodna, a mimo to daje się zauważyć pewną konsekwencję. Zaskoczyła fanów, bo zespół popłynął w nieco innym kierunku. Na wcześniejszych albumach zgłębianie muzyki dawnej (przede wszystkim europejskiego średniowiecza, renesansu i baroku) swobodnie łączyło rozmaite wątki. „Into the Labirynth” przyniosło więcej niż kiedykolwiek wcześniej elementów world music. Dlatego właśnie brzmi trochę jak składanka.
Muzycy sięgnęli do wątków tradycji celtyckiej, semickiej (zarówno arabskiej, jak i żydowskiej) oraz brzmień charakterystycznych dla australijskich aborygenów. Bez obaw. Klimat „starego” Dead Can Dance pozostał, jednak nigdy wcześniej duet nie nawiązywał w takim stopniu do dźwiękowej etnografii. Mamy też wiele ciekawych tekstów. „How Fortunate the Man with None” pióra Bertolda Brechta (org. „Die Ballade von den Prominenten”) to refleksja na temat życia bezpiecznego i nijakiego w kontrze do żywotów ludzi wielkich, którzy musieli zapłacić za nie swoją cenę. Perłą albumu jest jednak hipnotyczny „The Carnival is Over”. Śpiewana przez Brendana niesamowita kompozycja, napędzana dyskretną elektroniką czającą się gdzieś w tle, ale także instrumentami klasycznymi, to jedna z najpiękniejszych opowieści o utraconej miłości, jakie kiedykolwiek powstały.
To także rzecz o przemijaniu, ale i cykliczności kalendarza. Słucham tego zawsze w Ostatki wieczorem, przy zgaszonych światłach. Warto odnotować, że do utworu został nakręcony niezwykły teledysk. To jeden z niewielu clipów Dead Can Dance.

76 80 HIFI 03 2018 002


Aion (1990)
Początek tej płyty to słońce, radość i złoto. Później stopniowo przechodzimy do sakralnej refleksji i nobliwego skupienia, ale także fascynujących podróży w stronę Bliskiego Wschodu.
Duet zdecydowanie odszedł od mroków średniowiecza i swobodnie nawiązał do renesansu oraz wczesnego baroku, ale także do muzyki etnicznej.
„The Arrival and Reunion” to otwarcie w klimacie potężnego późnogotyckiego wielogłosowego chorału. „Saltarello” – migawka z epoki włoskiego odrodzenia: dynamika, piękno i taniec. „Mephisto” jest niczym wygaszacz hucznej imprezy. „The Song of the Sybil” to wariacja na temat słynnego chorału. Kościelna dostojność, która w solowych partiach Lisy przechodzi do głosowych kaskad w iberyjskim klimacie, a w częściach chóralnych wraca do północnoeuropejskiego porządku. Trochę inaczej niż w oryginale, który jest znacznie bardziej złożony. Nie ma jednak mowy o nieprzyzwoitym ujednoliceniu. Wszystko ma swoje uzasadnienie, a majestat pozostaje.
Bardziej etniczne wycieczki zaczynają się w drugiej części albumu, a ich kwintesencją jest zamykający „Radharc”. To jednak nadal muzyka świata, widziana przez pryzmat muzyki dawnej.
Najwspanialszy jest hipnotyczny „Fortune Presents Gifts not According to the Book”. Jego warstwa liryczna to tłumaczenie wiersza jednego z najważniejszych europejskich poetów wczesnego baroku – Luisa de Gongora. Wówczas pogardzanego, dziś uważanego za jeden z filarów ówczesnej kultury. Na mapie historii literatury wyraźnie widać, że z Włoch promieniował marinizm, z Anglii eufuizm, z Francji preciosite, a z Hiszpanii właśnie gongoryzm. Te wszystkie pojęcia oznaczały, w dużym skrócie, kunsztowność i konceptualność. Dead Can Dance docenili ów kunszt, odgrzebując mało znane, ale wspaniałe dzieło.

76 80 HIFI 03 2018 002


A Passage in Time (1991)
Początkowo „A Passage in Time” przeznaczono na rynek amerykański. Jednak później zespół zremiksował materiał i wydał go ponownie, już na całym świecie.
Album zawiera podsumowanie twórczości duetu plus dwa utwory premierowe. I właściwie tyle o nim. Jeśli ktoś nie chce gromadzić całej dyskografii duetu z lat 80. XX wieku, to tu znajdzie przegląd najważniejszych utworów.
Wielu fanów może uznać, że bez sensu do listy rekomendowanych albumów dodawać składankę, ale my dodamy – na zachętę. Można od niej zacząć, a później poszerzyć zbiór o pozostałe wydawnictwa Dead Can Dance.

 

 

Michał Dziadosz
Źródło: HFM 03/2018

Pobierz ten artykuł jako PDF