HFM

artykulylista3

 

David Sylvian – wybrane wątki, lata 1984-1999

090 093 Hifi 11 2016 008
Kiedy śpiewa o religii – nie brzmi świętoszkowato. Kiedy śpiewa o miłości – nie bywa naiwny. Kiedy się cieszy – jest to radość męska, ale bez sztucznej powściągliwości. Kiedy mówi o smutku – nie są to ani krokodyle łzy, ani nostalgia taniego podrywacza, ani histeria, ani pozerka.


Jego przygoda z muzyką zaczęła się w pierwszej połowie lat 70. XX wieku. Już z początkiem następnej dekady kariera założonego przez niego zespołu Japan rozkwitła w najlepsze. Jednak w pewnej chwili tytułowy bohater uznał, że… to wszystko bez sensu. Świadoma i szczera rezygnacja z oczywistego splendoru na rzecz poszukiwania własnej drogi to rzadkość. Zwykle takie „wyrzeczenie” jest wynikiem spadku zainteresowania ze strony publiczności. David Sylvian odważnie zszedł ze ścieżki wielkiej kariery na rzecz wielkiej sztuki i zrobił to w bardzo gorącym momencie.





Nowa Romantyczność
Zanim do tego doszło, przez kilka lat współtworzył jedno z najważniejszych zjawisk muzycznych tamtych czasów. Siłę Japan stanowiły nie tylko oryginalny image, kompozycje i teksty, ale przede wszystkim konkretny skład. Właściwie każdy z członków brytyjskiego zespołu działał później w istotnych projektach lub sam stanowił jasny punkt na mapie muzycznego świata. Wystarczy wspomnieć Richarda Barbieriego czy Ryuchiego Sakamoto. Ten pierwszy współtworzył Porcupine Tree. Drugiego wsławiły ścieżki dźwiękowe ważnych dzieł filmowych („Ostatni cesarz”, „Wichrowe wzgórza”, „Mały Budda”), produkcje solowe czy wreszcie współpraca z Madonną przy płycie „Erotica”.

090 093 Hifi 11 2016 001


To właśnie Japan, obok Visage, Ultravox i Human League, kładło podwaliny pod nurt New Romantic, a na początku lat 80. stanowiło najgroźniejszą siłę na listach przebojów. Działo się to, mimo że ich muzyka, jak na rozrywkową, była wyjątkowo ambitna.
Jak głosi branżowa legenda, promotorzy chcieli pójść o krok dalej i europejską gwiazdę stuningować na zespół światowego formatu. Sylviana jednak nie interesowała komercja; szykował się już do kariery solowej. Awaryjnie stworzono więc sztuczny band, będący w pewnym sensie kopią Japan. Tym zespołem był Duran Duran, który później wprawdzie błysnął prawdziwym talentem, jednak korzenie ma podobno mocno castingowe. Słynny menadżer Simon Napier-Bell (współpraca m.in. z The Yardbirds, Wham!, Boney M i Markiem Bolanem) potwierdza plotkę słowami „Duran Duran byli kopią Japan (…). Japan zbudowało podstawy wszystkiego, co się działo w latach 80. (…) Gary Numan ukradł głos Davida Sylviana. Duran Duran ukradli mu fryzurę, Paul Young jego bas. Wszyscy kopiowali grę na perkusji Steve’a Jansena…”.
Po odejściu z Japan David Sylvian (właśc. David Alan Batt) zaczął działać pod własnym szyldem. Tak rozpoczęła się niesamowita epoka niepokojącego piękna i prawdziwie artystycznego eksperymentu.
Dopóki Sylvian był związany z Virgin, miał pod ręką baterię świetnych muzyków. Zanim stworzył szczęśliwe małżeństwo z poetką Ingrid Chavez, do momentu założenia własnej wytwórni Samadhi Sound kreował sztukę wielowymiarową i czytelną. Później skręciła ona w inne, niekoniecznie gorsze, ale o wiele bardziej hermetyczne obszary. To jednak temat na inną opowieść.
Płyty Sylviana z pierwszego piętnastolecia solowej kariery nie są względem siebie spójne stylistycznie. Barwa głosu, liryka i atmosfera to czynniki charakterystyczne. Jednak i one różnią się na poszczególnych krążkach.
Sylvian niczego nie kalkulował i nie tworzył typowych hitów. Jako artysta z krwi i kości myślał tylko o sztuce. Po latach takie postępowanie miało skutek uboczny: narzekał na wytwórnię, która podobno go lekceważyła. Finalnie współpraca się zakończyła, ale nagrane w tamtych latach płyty to prawdziwe skarby.

 

090 093 Hifi 11 2016 001


Berlin 1984
Solowy debiut Sylviana to przyjemna porcja awangardowego popu. Choć na „Brilliant Trees” artysta nie wzbija się jeszcze do (od)lotu, to na pewno rozwija skrzydła i zapowiada, co może się wydarzyć. Pokazuje, na co go stać i w którą stronę będzie zmierzał po zwinięciu „japońskiej bandery”.
Bębny jego brata – Steve’a Jansena – dość naturalnie rozwijają stylistykę  macierzystej grupy. Są bardzo charakterystyczne, ale zdecydowanie dryfują w kierunku złamanych rytmów i jazzu. Reszta to już zupełnie inny poziom. Zarówno struktura kompozycji, jak i instrumentarium, a nade wszystko harmonie i sposób traktowania przestrzeni, są niczym praca profesorska w porównaniu z nawet bardzo ambitnymi studiami.
Dziwnym trafem, przeskok w nową estetykę nie jest szczególnie brutalny. Jeżeli ktoś uważnie słuchał takich kompozycji Japan, jak „Ghost” czy „Nightporter”, nie przeżyje wielkiego szoku. Poza tytułowym bohaterem i jego bratem oraz Sakamoto i Barbierim, którzy pozostali we współpracy z rozpędu, warto zwrócić uwagę na genialnego trębacza – Marka Ishama, który będzie się później przewijał przez niemal wszystkie płyty Sylviana. Przede wszystkim zaś na Holgera Czukaya z legendarnej grupy Can. To właśnie jemu przypisuje się dominującą rolę w nadaniu albumowi ostatecznego szlifu. To dla niego Sylvian przybył do Berlina, by tam, symbolicznie odcinając się od przeszłości, nagrać solowy debiut.
Podstawowe wydania, na jakie należy zwrócić uwagę, to oryginał z 1984 roku oraz reedycja z 2003. Poza odświeżoną okładką i mało inwazyjnym remasteringiem nie występują tu żadne rewolucyjne zmiany. O ile oryginalne brzmienie było dość zbite, surowe i mało przyjazne, o tyle wersja z roku 2003 jest głośniejsza i nieco jaśniejsza. Nadal jednak dźwięk pozostaje bardziej „dokumentalno-sentymentalny” niż rozkoszny. Oczywiście, jak na standardy audiofilskie. Nie polecam więc tego albumu na początek przygody z muzyką Sylviana, choć ogólnie jest on bardzo wartościowy.

 

090 093 Hifi 11 2016 001


Drewniany krzyż
Nie licząc ambientowo-eksperymentalnego krążka „Alchemy: An Index of Possibilities”, który zdarzył się po drodze, dwa lata po debiucie Sylvian wzbił się w przestworza. „Gone to Earth” to dzieło kompletne… w swojej niekompletności. Ale nawet jeśli robi wrażenie szkicowego rozgrzebania, poetyckiej niekonsekwencji i lekkiego rozchwiania, przypomina zbiór starożytnych prawd, rozsianych na przestrzeni wieków, zebranych i uporządkowanych w bardzo zgrabną całość. Ta zwiewna, ezoteryczna, a zarazem bardzo męska płyta jest niczym przygoda, która po prostu się zdarza, a my mamy wybór: albo poddać się jej biegowi, albo próbować ją zanegować. Mimo że wszystko jest tutaj utopione w przepotężnych pogłosach i niewyobrażalnie rozciągniętych echach, całość brzmi jak produkcyjne arcydzieło.
To, co się dzieje w sferze instrumentacji oraz dźwięku, przyprawia o dreszcze. Weźmy gitarę zaproszonego na płytę Roberta Frippa. Tak, tego z King Crimson. Słyszymy nie tylko jego legendarne syntezatorowe „śpiewy”, sprzężenia i dysonanse, ale również niespotykaną wcześniej barwę instrumentu, będącą połączeniem dźwięku płynącego z naturalnego źródła, wzbogaconego o przystawkę piezoelektryczną, efekty i specyficzne „zawieszenie w ciszy”. Ostatecznie otrzymujemy coś, co jest wszystkim i niczym do końca: fuzję brzmienia tradycyjnego z niby-orkiestrowym, niby-akustycznym i niby-syntetycznym. Fripp jest dostojnym gościem, ale nawet na chwilę nie śmie dominować. Podobno zresztą powiedział kiedyś, że on się w liderowanie Sylviana nie wtrąca, bo ufa mu w stu procentach. Facet, którego wszyscy się boją i taka deklaracja? Coś w tym jednak musi być, skoro występ na płycie „Gone to Earth” nie był ostatnim.
Ten krążek to nie tylko Sylvian i Fripp. To także plejada innych znakomitości. Bębny Steve’a Jansena to klasa sama w sobie; rytm zyskał nowy wymiar. Nie ma chyba drugiego takiego dzieła, gdzie groove byłby tak masywny i aksamitny zarazem. Brzmienie jest skompresowane i spogłosowane, ale także naturalne i pełne. Poza Jansenem, warto wspomnieć o Johnie Taylorze (fortepian) i Melu Collinsie, znakomitym saksofoniście, współpracującym z King Crimson, Clannad czy Richardem Wrightem z Pink Floyd. Wszystko spowija niewymuszona finezja, materializująca się głównie pod postacią klawiszowych plam, onirycznych gitar, na tle których Sylvian snuje swoje niepokojące opowieści.

090 093 Hifi 11 2016 001

Nie jest to podręcznikowa produkcja dla audiofila, jednak brzmi bardzo dobrze. Można ją czytać na wielu poziomach.
Oryginalne wydanie na CD, z 1986 roku, to nieco okrojona, ale bez wątpienia starannie wyselekcjonowana lista utworów. Pierwszą połowę albumu stanowią kompozycje wokalno-instrumentalne; drugą – ambienty. Każdy z nich to odrębna opowieść, ale czujny umysł bez trudu połączy je w całość. Reedycja z 2003 roku to zremasterowane odzwierciedlenie oryginalnego podwójnego winylu. Słuchacz otrzymuje poszerzony zestaw utworów instrumentalnych. To prawdziwa gratka dla fana. Zwyczajny sympatyk spokojnie się bez niego obejdzie.


Sekretne życie pszczół
Na „Secrets of The Beehive” niebiańsko-oceaniczne echa uspokajają się znacznie, choć nie brakuje przestrzeni. Robi się bardziej artystowsko, kameralnie i kontynentalnie. To najbardziej „bardowa” ze wszystkich płyt Sylviana. Ale spokojnie, nie ma tu miejsca na pretensje i moralizatorskie opowieści o buncie przeciwko filistrom. O ile na „Brilliant Trees” David był awangardowym performerem, a na „Gone to Earth” zmienił się w kogoś na kształt romantycznego ezoteryka, o tyle tutaj zrobił się bardzo zwyczajny w swej niezwykłości.
Fortepian, kontrabas, gitara akustyczna, sekcja smyczkowa, trąbka i delikatna perkusja to podstawy instrumentarium. Sylvian nie byłby sobą, gdyby nie dopuścił do muzyki chociaż odrobiny eksperymentu. Mamy więc spogłosowane „taśmy”, klawiszowe dysonanse, niepokój i melancholię, które najlepiej wyraża właśnie dyskretna elektronika.
Brzmienie jest przestrzenne, ale znacznie bliższe. Można ze mnie szydzić, jeśli to nieprawda, ale od lat ulegam złudzeniu, że słyszę w tej rejestracji francuski zamek, w którym realizowano część nagrań. Zresztą, nie tylko zamek, ale i Francję! Otwarte przestrzenie z kojącym, południowym słońcem w tle.
To bez wątpienia najbardziej jasna płyta Sylviana. Jasna, ale nie wesołkowata czy głupkowata.
Choć w odniesieniu do solowego Sylviana słowo „hit” brzmi absurdalnie, oryginalne wydanie z 1987 roku zawiera utwór ze znanym motywem „Forbidden Colours”, napisanym przez Sakamoto, a wykorzystanym kilka lat wcześniej w ścieżce dźwiękowej filmu „Wesołych świąt, pułkowniku Lawrence” (1983). Jako kompozycja wokalno-instrumentalna pojawił się też na stronie B singla „Red Guitar”, promującego debiutancki album Sylviana. Remaster z roku 2003 jest go pozbawiony. Wynagrodzono to bonusem „Promise (The Cult of Eurydice)”, który w roku 1987 występował tylko w japońskim wydaniu.

 

090 093 Hifi 11 2016 001


Powrót do Japonii
W 1989 roku Japan, już nie pod pierwotną nazwą, zjednoczyło się na chwilę, by nagrać interesujący, pełnowymiarowy album. Stylistycznie mogłaby to być kolejna płyta Sylviana, gdyż całość przesyca duch jego solowej twórczości. Jednak otrzymaliśmy twór, przynajmniej w teorii, zespołowy, sygnowany nazwą Rain Tree Crow, a na nim znakomite brzmienie, będące pomostem pomiędzy tym, co się działo na „Secrets of The Beehive”, a tym, co miało się wydarzyć później. Muzycznie jest bardzo ciekawie; dźwiękowo jeszcze lepiej. Jak na początek lat 90. płyta brzmi szalenie nowocześnie. Realizacja jest czysta, nieinwazyjna i kontrolowana od A do Z, a jednak nie zabija to ducha poezji i eksperymentu.

 

 


Martwa natura z Karmazynowym Królem
Wcześniej Sylvian zaprosił Frippa, teraz Fripp zaprosił Sylviana. Z tej niezwykłej kooperacji dwóch światów powstały albumy „First Day” i koncertowy „Damage”. Panowie odbyli trasę prawie po całym świecie (z towarzyszeniem m.in. Pata Mastelotto i Treya Gunna, którzy później zasilili skład reaktywowanego King Crimson). Ze strony Frippa miała paść propozycja reaktywacji legendarnej grupy z Davidem Sylvianem na wokalu. Ten jednak podobno zupełnie tego nie czuł. O ile formuła kompromisu dwóch światów przyniosła ciekawy efekt, o tyle nasz bohater prawdopodobnie znów chciał uciec od szufladek. Współpraca dwóch talentów przyniosła jednak ciekawe płyty, będące niezwykłym zderzeniem futurystycznej, jak na tamte czasy, muzyki oraz poetyckiej wrażliwości. Fanom Sylviana akustycznego i przestrzennego ta formuła może się wydać nieco męcząca. Elektroniczne bębny i dość syntetyczna oprawa, przy całym szacunku dla Frippa, straciły na wartości. Ale pośród utworów zdarzają się prawdziwe perły, a całość ma alchemiczno-księżycowy klimat.


Apoteoza
Wydana w 1999 roku „Dead Bees on a Cake” to bez wątpienia najlepsza płyta Sylviana. Dojrzała, poukładana, przystępna, choć niepozbawiona ducha eksperymentu. To unikatowa i nieporównywalna z niczym autorska muzyka, wyrastająca z (czasem bardzo tradycyjnego) bluesa, ale też ambientu, world music, ambitnego rocka, jazzu i poezji śpiewanej, w najlepszym znaczeniu tego sformułowania. Wszystko tu zostało kunsztownie opakowane w klimatyczne, „przytulne” aranżacje. Pomimo owej przytulności, muzyka rozpościera się w wielu planach. W horyzontalnej i odległej perspektywie potrafi zaakcentować ogromną przestrzeń, czającą się pośród kameralnych i bliskich dźwięków. Na płaszczyźnie rytmu mamy częstokroć do czynienia ze szlachetną i inteligentną mantrowością. „Dead Bees on a Cake” czaruje ciepłem, poezją i klimatem. Brzmi dobrze na każdym sprzęcie, choć dopiero na tym dobrym rozwija głębię.
Lista gości przytłacza rozmachem i świadomością doboru. Do jazzowych gitar Sylvian „wziął sobie” Marka Ribota, do folkowo-bluesowych – Billa Frisella. Za elektrycznym pianinem wymiennie siedzieli Ryuichi Sakamoto i Tommy Barbarella.
To album wyjątkowy pod każdym względem. Symbolicznie zamyka pewien etap w twórczości artysty, ale również w dobrym, romantycznym stylu żegna się z XX wiekiem. Z drugiej strony – naiwność to ostatnia rzecz, jaką można zarzucić dziełu. Jest męsko i dojrzale. Takich płyt już się dzisiaj nie nagrywa.

 

090 093 Hifi 11 2016 001


Ku końcowi
W przestrzeni kulturowej współczesnego świata z niektórymi zjawiskami jesteśmy zmuszeni zderzać się codziennie i mimowolnie, a inne przechodzą obok naszego życia, jak gdyby nigdy nic. Mimo że te pierwsze niekoniecznie spełniają jakiekolwiek kryteria, a te drugie są w stanie rozświetlić naszą wyobraźnię, często potrzeba sporej dawki szczęścia, by znaleźć się w odpowiednim czasie i w odpowiednim miejscu. By, niekiedy zupełnie przypadkiem, dotknąć czegoś, co odmieni wszystko dookoła. Jeśli tylko spróbujemy, muzyka Davida Sylviana może wiele zmienić w naszej wyobraźni.

Pełna dyskografia z lat 1984-1999:
1984 Brilliant Trees (1984)
1985 Alchemy: An Index of Possibilities (1985)
1986 Gone to Earth (1986)
1987 Secrets of the Beehive (1987)
1988 Plight and Premonition (1988) – z Holgerem Czukayem
1989 Flux and Mutability (1989) – z Holgerem Czukayem
1989 Weatherbox (1989)
1991 Ember Glance: The Permanence Of Memory (1991) – z Russellem Millsem
1993 The First Day (1993) – z Robertem Frippem
1994 Damage: Live (1994) – z Robertem Frippem
1999 Dead Bees on a Cake (1999)
1999 Approaching Silence (1999)

W artykule celowo pominąłem kompilacje, mniej mainstreamowe albumy kooperacyjne oraz te zawierające wyłącznie kompozycje instrumentalne..

 



 

 Michał Dziadosz
Źródło: HFM 11/2016

Pobierz ten artykuł jako PDF