HFM

artykulylista3

 

Niezwykłe duety, Lata osiemdziesiąte cz. 3

082 085 Hifi 09 2021 002
Lata 80. XX wieku to czas przełomów. Po naszej stronie żelaznej kurtyny wielka bieda i żywy skansen dziwnego systemu, którego autoagresywna choroba ujawniła najbardziej uciążliwe objawy. Na Zachodzie bez zmian – dekadencko i kolorowo.


Lata osiemdziesiąte to epoka Ronalda Reagana, Michaiła Gorbaczowa, Jana Pawła II i Margaret Thatcher. To epoka szybkich samochodów, bujnie obdarzonych modelek, napakowanych kolesi i neoliberalnego kultu pieniądza. To również epoka ostatnich prawdziwych dyktatorów, wyścigu zbrojeń, atomowego strachu, rozprężenia, rozbrojenia, rozmów o pokoju i negocjacji nowego kształtu świata. Muzycznie działo się więcej niż kiedykolwiek wcześniej. Stare dinozaury (Deep Purple, Pink Floyd) ciągle były młode, a punk rock przeżywał wielki zgon i wielki rozkład w kulturze ogólnej. Pojawiły się łatwo dostępne syntezatory, a wraz z nimi – nowe gatunki, takie jak new romantic i synthpop. Największe metalowe zespoły nagrywały swoje najlepsze płyty („Master of Puppets”, „Ride the Lightning” Metalliki, „The number of the Beast”, „Powerslave” Iron Maiden). Muzyka zaczęła zyskiwać nowy wymiar. Nie chodziło jedynie o bunt przeciwko wartościom świata rodziców. Chodziło o moc sprawczą. Organizowano wielkie koncerty-zbiórki (m.in. Live Aid 1985). Poruszano świat apelami o uwolnienie więźniów politycznych. Z jednej strony było śpiewanie „o miło- ści i innych głupotach”; z drugiej – songi o Nelsonie Mandeli (Simple Minds „Mandela Day”), Stevie Biko (Peter Gabriel „Biko”) i stanie wojennym w Polsce (U2 „New Year’s Day”). Lata osiemdziesiąte były najlepszym czasem dla muzyki rozrywkowej także dlatego, że w świecie fonograficznym pieniądz, owszem, liczył się bardzo, ale jeszcze bardziej liczyła się sztuka. Mieliśmy więc ogromne budżety, ale artyści zachowali prawo głosu. Później wszystko się schrzaniło, ale to temat na osobny artykuł. Duety, jak zawsze, rządziły się swoimi prawami. Natomiast pod względem wyboru w omawianej dekadzie mieliśmy ich zatrzęsienie. Dlatego trudno się zdecydować na te najlepsze. Oto pięć wybranych ze ścisłej dwudziestki. Aż trzy pochodzą z roku 1984. Przypadek?

 

Barbra Streisand
i Barry Gibb
Guilty (1980)

082 085 Hifi 09 2021 003

 

 

Matematycznie rok 1980 należy do lat siedemdziesiątych. Niewiele osób zdaje sobie z tego sprawę, ale nawet gdyby nie należał, to utwór „Guilty” i tak jest związany bardziej z tą niż następną dekadą. Mniej tu syntezatorów, pogłosów i wrażliwości charakterystycznej dla lat 80. Więcej groove’u, funku, suchych brzmień, koncentracji na rytmie i staro- świeckiej pieczołowitości wykonania. Streisand, wcześniej znana z dokonań musicalowo-estradowych, pod koniec lat 70. była gwiazdą gigantycznego formatu, z pogranicza popu i soulu. Gibb początkowo słynął z softrockowych ballad, a później mocno funkującego disco. Oba wcielenia zaliczył w swoim rodzinnym zespole Bee Gees. Na wysokości płyty z Barbrą był dojrzałym, a jednocześnie pełnym młodzieńczej energii muzykiem w wieku chrystusowym. To on skomponował niemal cały materiał. Zebrał świetnych instrumentalistów, dograł wokale i chórki. Innymi słowy, stworzył cieplarniane warunki, by kwiat Barbry zakwitł jeszcze piękniej i to w świecie nowoczesnego popu. Tak powstał album „Guilty”. Szczyt szczytów, jeżeli chodzi o połączenie potencjału komercyjnego z artystycznym. To taki krążek, który trzeba mieć w kolekcji, bo jak się nie ma, to trochę wstyd. Właśnie z niego pochodzi tytułowa piosenka, którą dziś omawiamy. Doskonale dobrani muzycy tworzą perfekcyjną podstawę pod dwa niesamowite głosy w idealnej formie wokalnej. Nie ma przy tym mowy o popisach. Nikt nie wykonuje efektownych melizmatów. Nikt też nie gra karkołomnych przejść ani skomplikowanych solówek. A nawet jeśli, to niemal niezauważalnie. Na płaszczyźnie lirycznej odbywa się spotkanie dwojga kochanków, którzy postanawiają już nie kryć się przed światem. Zaczynają wierzyć, że ich miłość pokona wszystko.

Ona: To zbrodnia być smutnym i samotnym. (On: powinni tego zabronić). Masz po co żyć, a walczysz z miłością, która cię przenika.

On: Napięcie rośnie, kochanie, jesteśmy wspaniali. Małymi kroczkami spotkamy się gdzieś pośrodku.

 

Kiedy Barry śpiewa, że napięcie rośnie, ono rośnie naprawdę. Jeżeli kompozycją może być cokolwiek, co składa się z dźwięków uporządkowanych harmonicznie, to tutaj mamy do czynienia z kompozycją doskonałą. Trudno znaleźć słowa, które oddadzą jej geniusz. Wszystko się ze sobą idealnie zgadza i płynie. Od początku do końca.

 

 

Julio Iglesias
i Diana Ross
All of you (1984)

 

082 085 Hifi 09 2021 004

 

Pod koniec lat 70. XX wieku znany w latynoskim świecie hiszpański piosenkarz Julio Iglesias zapragnął wypłynąć na szersze wody i spróbować szczęścia wśród anglojęzycznej publiczności. Podpisał kontrakt z CBS International i zaczął włączać do repertuaru utwory zrozumiałe dla mieszkańców zachodniego świata. Przełom nastąpił w roku 1984. Wówczas ukazał się album „1100 Bel Air Place”, zawierający m.in. kooperację z Willie Nelsonem „To All The Girls I’ve Loved Before”, a także duet z Dianą Ross „All of You”. Piosenkarka była wówczas po drugiej fali swoich największych sukcesów. Zaprzyjaźnieni producenci skojarzyli parę i w ten sposób powstał wielki hit, który ukazał się równolegle na płycie Diany Ross „Swept Away”. U nas Julio Iglesias kojarzy się głównie z idolem babć, „Koncertem życzeń” i podstarzałym latino-playboyem. Diana Ross z kolei – z ekspansją soulu spod znaku Motown Records, klasyczną elegancją i przyjaźnią z Michaelem Jacksonem. Niby retro, oldskul i anachronizm. Tymczasem obie te postacie stanowią muzyczny Olimp, a na dodatek świetnie do siebie pasują. Para genialnych wokalistów spotkała się w roku 1984 i razem nagrała pieśń o idealnych proporcjach słodkości i goryczy. To nie kolejny duecik mizdrzących się do siebie młodzieniaszków. To dojrza- ły dialog dwojga ludzi po czterdziestce, w którym sporo magicznej wzniosłości i nadziei, że nadal może być cudownie. Tym razem zamiast tekstu wspomnimy o teledysku. Lata osiemdziesiąte to bowiem rozkwit MTV i muzycznych obrazów. Wideo do utworu nieco się zestarzało, choć nadal wzbudza serdeczny uśmiech. To przepiękna baśń. Dwoje dojrzałych ludzi spotyka się na supereleganckim koktajlu w hollywoodzkiej rezydencji. Kreacje, smokingi, białe uśmiechy, korki od szampana strzelają niczym gejzery w Yellowstone. Trzeba uważać, by nie poślizgnąć się na tacy z bieługą. W tle (oczywiście) basen, drogie meble i inne atrybuty klasy wyższej. Para początkowo kradnie sobie spojrzenia. Przechodzi obok siebie i jest coraz bliżej, by w końcu wyśpiewać finałowy refren w szczęśliwym tańcu na głównej sali. Wcześniej zalicza jeszcze intymne spotkanie w kameralnym gabineciku

 

Philip Bailey
i Phil Collins
Easy lover (1984)

 

082 085 Hifi 09 2021 005

 

Lata 80. były okresem o wysokiej samoświadomości; wyraźnie oddzielano wszystko, co się zdarzyło wcześniej. Wiele gwiazd z lat 70. stanowiło już tylko godne politowania wspomnienie. Wielu muzyków z poprzedniej dekady przeżywało albo drugą młodość, albo po raz pierwszy wypływało na szerokie wody. W roku 1984 nastąpiło magiczne spotkanie dwóch światów. Phil Collins, któ- rego solowa kariera od kilku lat mocno się rozkręcała, był już znany z bębnienia i śpiewania w progresywno-rockowym Genesis. Philip Bailey stanowił wokalne wsparcie w bardzo cenionym i jeszcze do niedawna aktywnym Earth, Wind and Fire. Omawiana piosenka znalazła się na jego solowym albumie „Chinese Wall”. Męsko-męskie duety zdarzają się o wiele rzadziej niż mieszane. Być może dlatego niniejszy przykład stanowi wdzięczny ewenement. Mimo lekko spatynowanej aranżacji, kompozycja nadal się broni i brzmi dynamicznie. Poza tym spotkanie obu panów musiało być ciekawą i inspirującą przygodą. Świat białego pop-rocka wcale nie zderzył się ze światem funkują- cego disco-soulu. Nastąpiła perfekcyjna synteza. Aż szkoda, że skończyło się na jednej piosence, a nie całym albumie. Tekst opowiada o łamaczce serc, która z łatwością rozkochuje w sobie mężczyzn, ale trzeba się od niej trzymać jak najdalej. Panowie wzajemnie ostrzegają się przed dziewczyną, z którą prawdopodobnie obaj mieli jakąś przykrą przygodę.

Chcesz ją zatrzymać? Zatrzymać i kontrolować? Zapomnij, to niemożliwe. Będziesz dla niej jedynym, póki nie znajdzie następnego.

Warto również zwrócić uwagę na teledysk, który podkreśla, jak ogromnej siły nabrał ruchomy obraz w latach osiemdziesiątych. Wideoklip opowiada o… krę- ceniu wideoklipu. O tym, jak artyści się poznają, pracują nad piosenką, a następnie przebierają się w bardzo modne garnitury i stają na planie. Wszystko można podsumować trzema frazami: spotkanie dwóch światów, ogromny dystans zarówno do siebie, jak i do swego rzemiosła oraz poczucie humoru. Panowie nie szczędzą sobie wzajemnych sympatycznych docinków i żartów. Widzimy wspaniałą zabawę, ale też dziki profesjonalizm, w którym owa zabawa w ogóle nie przeszkadza.

 

Ashford i Simpson
Solid (1984)

 

082 085 Hifi 09 2021 002

 

Nickolas Ashford i Valerie Simpson to sympatyczne małżeństwo, które staHistoria 84 Hi•Fi i Muzyka 9/21 nowiło nie tylko duet wokalny, ale również spółkę kompozytorsko-autorsko- -producencką. Wspominaliśmy o nich w pierwszej części „Niezwykłych duetów”. Co napisali razem? Lepiej byłoby zapytać: czego nie napisali? Współpracowali m.in. z Quincy Jonesem, Marvinem Gayem, Dianą Ross, Chaką Khan, Robertą Flack, Gladys Knight i Rayem Charlesem. Wśród hitów, które stworzyli, znajduje się m.in. duet w ich własnym wykonaniu. W 1984 roku „Solid” był wielkim przebojem. Dziś jednak niewiele osób o nim pamięta. To dynamiczna, znakomicie zagrana i jeszcze lepiej zaśpiewana piosenka. Opowiada o związku, który w przeszłości wiele przeszedł, jednak w momencie sytuacji lirycznej był scementowany jak nigdy wcześniej. On śpiewa: Nie odwróciłaś się, gdy niebo pociemniało. Jakoś udało nam się trzymać razem. Nie mrugnęłaś okiem, kiedy doprowadziłem cię do płaczu, czuliśmy, że gdzieś na końcu będzie lepiej. Ona mu odpowiada: W imię miłości wybaczyłeś każdy błąd i wkrótce oboje nauczyliśmy się ufać. To znakomity przykład utworu, w któ- rym jedno wynika z drugiego. Nie ma ani jednego zbędnego dźwięku i wszystko idealnie się klei. Energiczna i pulsująca struktura zachwyca od pierwszego przesłuchania. To melodyjny elektroniczny pop, mocno zakotwiczony w soulu. Nie ma jednak mowy o charakterystycznej dla drugiego z gatunków ciężkości. Wszystko jest lekkie i zrozumiałe dla słuchacza spoza tego świata. Teledysk do utworu także jest niezwykły, a w pewnym sensie nawet metaforyczny. Ona wybiega z taksówki i zaczyna spacer po parku. Nagle zrywa się gwałtowna burza. Okazuje się, że on też wysiadł z samochodu i zaczął jej szukać. Spotykają się w pięknym XIX-wiecznym tunelu, w którym znajdują schronienie. Tam odbywają się wielkie przeprosiny. Ale nie takie, jak myślicie, świntuchy. Para w entuzjazmie wyznaje sobie miłość, a coraz liczniej zbierający się ludzie, także szukający schronienia przed deszczem, zaczynają śpiewać i grać razem z nimi. W tłumie znajduje się i zespół akompaniujący, i chórek, i jacyś gangsta otwarci na dobrą muzykę. Wszyscy oddają hołd wspaniałej idei, jaką jest praca nad związkiem, solidność i stałość. Ashford ma na sobie rewelacyjny biały kardigan szalowy. Gdybyście wiedzieli, gdzie taki można kupić, dajcie znać.

 

Peter Gabriel i Kate Bush
Don’t give up (1986)

 

082 085 Hifi 09 2021 001

 

W roku 1986 Peter Gabriel wydał najbardziej przełomową ze swoich solowych płyt. Czy najlepszą – to temat do dyskusji. Z pewnością jednak na „So” pokazał nową jakość muzyczną i brzmieniową. Skończyło się nadużywanie samplera. Gabriel kupił stół SSL i zaszył się na wsi z kolegami. Wśród nich znalazł się Tony Levin – basista King Crimson, znany też z późniejszej współpracy z Sealem. Za perkusją zasiadł Manu Katche, który jeszcze nie był chyba świadomy, że właśnie zaczyna się jego ogromna międzynarodowa kariera. „So” to był prawdziwy cud, podobnie jak duet „Don’t Give Up” z Kate Bush. To przykład muzyki niezwykle ambitnej, a równocześnie bardzo radiowej; do dziś ballada jest chętnie prezentowana na antenach całego świata. Wówczas rozwaliła system. Nie był to pierwszy duet Bush i Gabriela. Wcześniej, w 1979 roku powstał „Another Day” – piosenka piękna, ale zdecydowanie za trudna dla radiowego ucha. Drugie podejście nastąpiło kilka lat później, choć to wcale nie z Kate Peter planował „Don’t Give Up”. Podobno chciał zaprosić do współpracy Dolly Parton. Tekst utworu nawiązuje bowiem do amerykańskiego pionierstwa w zdobywaniu nowych ziem, przedzierania się przez trudności, walki z żywiołami i przeciwnościami losu. Choć oczywi- ście można go też odczytywać uniwersalnie. Najważniejsza jest kluczowa fraza refrenu, śpiewana przez głos żeński: Nie poddawaj się, wciąż masz przyjaciół. Nie poddawaj się, jeszcze nie wszystko stracone. Teledysk to przykład sztuki prostej, relatywnie niedrogiej, a zarazem pomysłowej i wysublimowanej. Peter Gabriel i Kate Bush śpiewają wtuleni w siebie na obrotowej platformie. Kiedy przychodzi czas na jego frazy, platforma odwraca go frontem do obiektywu. Kiedy śpiewa ona, widzimy jej twarz, a jego odwróconego tyłem. W tle Księżyc zaćmiewa Słońce, by potem mogło ono zaświecić pełnym blaskiem. Czy Szanowni Czytelnicy wiedzą, jaka jest różnica pomiędzy dziełem a arcydziełem? Przede wszystkim taka, że to drugie potrafi przetrwać próbę czasu. W tym przypadku tak się właś- nie stało, jednak nie tylko o teledysk chodzi. Kompozycja to ponadczasowa wartość terapeutyczna, odziana w piękną aranżację, ciepłe barwy i przyjazną przestrzeń. Dodatkowo jej czas jest wyjątkowo nie radiowy – oficjalna płytowa wersja trwa ponad sześć minut! Można to odbierać jako nawiązanie do dawnych czasów, kiedy Gabriel śpiewał w Genesis, a tam nie mierzono utworów stoperem. Można też uznać to za prawdziwie artystyczny manifest, w którym wyraźnie podkreślona zosta- ła ważność każdego akordu i każdego dźwięku.

 

Michał Dziadosz
09.2021 Hi-Fi i Muzyka