HFM

artykulylista3

 

Letni leksykon płyt zapomnianych część 1

deckchairs 355596 1280
Lato to cudowny czas na przeglądy i uzupełnienie wiedzy. Dlatego proponuję kilka płyt, które wydają się niezauważone bądź zapomniane. Zapraszam do pierwszej z trzech części małego letniego leksykonu.

 

 

084 086 Hifi 06 2018 001

Agnieszka Szczepaniak „Ale szopka!” (2011)
Agnieszka Szczepaniak gra na fortepianie oraz instrumentach klawiszowych. Poza tym tworzy brzmienia, klimaty i reżyseruje dzikie przestrzenie. Do udziału w swej szalonej płycie zaprosiła Urszulę Dudziak, Justynę Steczkowską, Tomsona z Afromentalu i innych znakomitych gości. Rozwalili system… a może raczej rozwaliliby, gdyby o ich wspólnym przedsięwzięciu ktokolwiek usłyszał. Tymczasem płyta sprzedała się w około trzystu egzemplarzach.
Szalona synteza jazzu, muzyki elektronicznej i szopenowskiego ducha, a wszystko skąpane w zwariowanych aranżacjach. Czasem strasznych, czasem śmiesznych – artystycznie zawsze znakomitych. Ta muzyka to cudowny spektakl dźwięków, nieco mimetyczny względem nieobliczalnej polskiej aury, nieco dostojny, nieco chory na umyśle. Wszystko zaplanowane, celowe, wyważone w niewyważeniu i eleganckie w rozchełstaniu. I nic więcej nie napiszę. Kto ciekawy – zrobi wszystko, by do niej dotrzeć. Na rynku jest jeszcze wiele egzemplarzy.
 

084 086 Hifi 06 2018 002

 


Boards of Canada „Music has the Right to Children” (1998)
Kilku melomanów pewnie się oburzy. „Co? Boards of Canada ma być nieznanym projektem?!”. A jednak. Kiedy sprawdziłem wśród osłuchanych znajomych, może dwie osoby na dziesięć wiedziały, o co chodzi. Czas więc przypomnieć o jednej z najlepszych płyt szkockiego duetu.
To muzyka mocno elektroniczna, rozsamplowana, a przy okazji nastrojowa. Jeżeli planujecie lato w odrobinę psychodelicznym klimacie – idealnie się sprawdzi jako podkład. Miłośnicy mniej transowych groove’ów zapewne ją odrzucą, ale zapewniam, że coś w niej jest.
Pochodzący z Edynburga bracia Michael Sandison i Marcus Eoin dbają, aby w ich pozornie zmechanizowanej muzyce nie zabrakło głębi ani gry planów. Tych dźwięków szczególnie dobrze słucha się z winylu. Brzmi to trochę jak banał, który można odnieść do wszystkiego, ale odbiór rzeczywiście zyskuje dzięki czarnej płycie.

084 086 Hifi 06 2018 003


Cave „Cave” (1995)
Cave. Polski Cave. Nie Nick Cave! Choć szukając, łatwiej się natknąć na australijskiego poetę. W 1995 roku zespół wydał jedną jedyną płytę.
Tarnowski band, złożony ze znakomitych instrumentalistów, zaproponował ciekawą odmianę ambitnego pop-rocka, z elementami jazzowo-fushionowymi. Skojarzenia z Yes z okolic „90125” są jak najbardziej uprawnione. Może też z Rush z lat 80. i ich kryształowo-elektronicznych płyt. Ale także z The Police. Głównie przez bardzo udany cover „Roxanne”.
Album ukazał się w złym momencie, bo wszyscy słuchali jeszcze Nirvany i Guns’n’Roses. Łagodna, przestrzenna muzyka nie była wtedy w modzie. Gdyby Cave poczekali z debiutem przynajmniej rok i podłączyli się pod polski renesans rocka progresywnego, z pewnością komercyjne aspiracje musiałyby być skromniejsze, ale publiczność byłaby wierniejsza i może nie skończyłoby się na jednej płycie.
Tak tylko „gdybam”, ale nie dziwię się zespołowi, że próbował. W pełni zasłużył na splendor. Zdecydowanie warto dotrzeć do tej płyty, mimo że pojawia się na rynku wtórnym sporadycznie i to w dość wysokich cenach. To znakomity przykład, że już dawno temu można było u nas grać bez kompleksów, a radość korzystania z inspiracji była czymś zupełnie innym niż kopiowanie. „Cave” to jedna z najlepszych pozycji krajowego rocka lat 90. XX wieku. Może ktoś wreszcie pomyśli o reedycji?

084 086 Hifi 06 2018 004


Dino Saluzzi „Navidad de Los Andes” (2011)
To w większości klimatyczne i ambientowe dźwięki. Idealne na wakacje nad krystalicznie czystym jeziorem, o ile takie znajdziecie. Wzbogacą pejzaż i nie zakłócą dźwięków przyrody. Są smutne, więc nie słuchajcie tej muzyki, jeśli złapiecie doła. Ale jeśli pragniecie pogłębić refleksyjny stan swojej duszy – odnajdziecie tu coś dostojnie sakralnego.
To zgrabna synteza muzyki poważnej i jazzu, ale ze zrozumieniem, czym jest „world music”. Dino Saluzzi to urodzony w roku 1935 argentyński artysta, który właściwie większość życia spędził z bandoneonem. Instrument ma więc opanowany jak mało kto. Traktuje go trochę jak małe kościelne organy, ale bez bachowskich przeplatańców. Znakomicie operuje ciszą, przestrzenią i pogłosami. Właściwie taka jest niemal cała płyta. W lwiej części eufoniczna, ale z otwarciem na dziki pejzaż. Nie ma w niej nic chemicznego, a jednocześnie nie drażni modlitewno-medytacyjnym charakterem. Idealna na urlop, który ma nas wyciszyć. Zbliżyć do Boga i natury.

084 086 Hifi 06 2018 005


Eduard Artemyev „Siberiade” (1979)
Jeden z największych współczesnych kompozytorów. Urodził się Związku Radzieckim. Dla ludzi stamtąd, znawców filmu czy zagorzałych fanów muzyki elektronicznej – postać oczywista. Dla lwiej części obywateli po naszej stronie Europy – zupełnie nieznana.
Zasłynął muzyką do poetyckich obrazów Andrieja Tarkowskiego – „Solaris” (1972), „Zwierciadło” (1975) czy „Stalker” (1979). Dziś polecam jednak przykład najbardziej komunikatywny, choć też filmowy – ścieżkę dźwiękową do „Syberiady” Andrieja Konczałowskiego.
Mimo że styl Artemiewa nie był jednolity i ewoluował z biegiem lat, można mówić o pewnej spójności. Przejawiała się przede wszystkim w otwartości na muzykę etniczną, szacunku dla klasyki (szczególnie Bacha), lecz także uwydatnionej rządzy eksploracji coraz bardziej kosmicznych i futurystycznych areałów.
Gdy mówi się o muzyce ze Związku Radzieckiego – nikt nie odbiera twórcom talentu, ale wszyscy niepokoją się o jakość. Ci najwięksi sprzętowo nie mieli źle. Nie dysponowali takim bogactwem i komfortem, jak ich koledzy z Zachodu, ale nie byli też skazani wyłącznie na Junosty 21, solarisy czy poliwoksy. Dlatego tej muzyki naprawdę da się dziś słuchać, nie tylko przez wzgląd na piękne harmonie i wrażliwość.

084 086 Hifi 06 2018 006


Foreigner „Mr. Moonlight” (1994)
Zespół bardzo znany – płyta mniej. Popularne krążki, jak „Double Vision” (1978) czy „Agent Provocateur” (1984), wielokrotnie pokryły się platyną i dziś należą do niekwestionowanej klasyki rocka. Ale był też album, wydany w połowie lat 90., który wydaje się niezauważony, a jest dojrzały, melodyjny, a przy tym lekki i przyjemny.
Samemu Foreigner nie było w tamtych czasach łatwo. Rewolucja grunge sprawiła, że lata 80. XX wieku uważano za koszmarny, wrogi mentalnie i intelektualnie czas. Ale szczerze, „Mr. Moonlight” jest pozycją porównywalną z najlepszymi z dyskografii kapeli. Zespół lekko złagodniał, a wokal Lou Gramma nie ma takiego pazura co dawniej. Pamiętam, jak w roku 1994 mówiono o „powrocie”, a sam zespół wypowiadał się o sobie w sposób zdystansowany. Zupełnie to dziwne, bo w tej muzyce słychać jeszcze konkretne uderzenie i jasną koncepcję. No, ale może wtedy nikt nie przewidywał, że wiele grup, działających od lat 60.-70., ma przed sobą nie tylko drugą, ale i trzecią młodość. Wiadomo, że dziś takiej muzyki słucha się inaczej. Z większym szacunkiem, lecz i nostalgiczną dobrodusznością. Ale naprawdę, filtry są zbędne. To dobra płyta, niezależnie od kontekstu czasów.

084 086 Hifi 06 2018 007


Galahad „Following Ghosts” (1998)
Cudowne to były czasy, gdy zespoły deklarujące granie rocka progresywnego grały rzeczywiście rocka, a nie metal. Warto jednak zaznaczyć, że płyta wpisuje się w swoisty dla tamtego czasu nurt przemian. Mnóstwo twórców sięgnęło po elektronikę jako nieuniknione źródło poszukiwań. W metalowym świecie nawet Tiamat, The Gathering czy Paradise Lost śmiało korzystali z loopów i sampli. W kręgu rocka progresywnego muzycy poszli jeszcze dalej. Prekursorem w transowych poszukiwaniach był bez wątpienia Steve Wilson – lider Porcupine Tree. Już kilka lat wcześniej, na płycie „The Sky Moves Sideways”, odważnie sięgał do myślenia zbliżonego do ruchu rave.
Wiele osób źle to odebrało. To nie było siermiężne łączenie rocka z techno. Chodziło raczej o poszukiwanie elementów szamańsko-mantrowych.
Podobną ścieżką starał się podążać Galahad. Na niniejszej płycie muzycy przestali uroczo zrzynać z Marillion i rozpoczęli własne poszukiwania. Można więc mówić o przełomie, inicjacji i wejściu w dojrzałość. Choć poprzedzający „Following Ghosts” album „Sleepers” też był bardzo dobry. Niektórzy twierdzą nawet, że najlepszy w ich repertuarze.

084 086 Hifi 06 2018 008

h „Ice Cream Genius” (1997)
Komercyjny strzał w kolano! Zamiast dumnie napisać na okładce: „Solowy projekt Steve’a Hogartha, wokalisty Marillion” – autor ukrywa się pod nic nikomu nie mówiącą nazwą. Ale muzyka jest dobra.
Należy zaznaczyć, że nie została zrealizowana na strychu, po cienkich kosztach, tylko zawodowo, przy pomocy profesjonalnych muzyków. Na perkusji zagrał brat Davida Sylviana – Steve Jansen. A na klawiszach, znany choćby z Porcupine Tree, Richard Barbieri. Jansen i Barbieri? To właściwie połowa Japan! Muzycznych podobieństw nie brakuje, choć należy pamiętać, że jest to indywidualny i bardzo autorski styl Hogartha. Nie pozbędziemy się wokalnych skojarzeń z jego głównym zespołem, ale poza śpiewem, wszystko jest jakby inaczej. Hoggy nie stroni od elektroniki, ale nią nie epatuje. Na każdą kompozycję ma konkretny pomysł. A przedostatnia – „Nothing to Declare” – to już czyste piękno.

Michał Dziadosz
Źródło: HFM 06/2018

Pobierz ten artykuł jako PDF