HFM

artykulylista3

 

Skarby naszego nieba część 2

080 083 Hifi 06 2018 001
Mimo pozornie peryferyjnego charakteru naszej kultury – polskie płyty potrafią być wspaniałe. Dziś dalszy ciąg opowieści sprzed wielu miesięcy.

Kiedy w 2016 roku pisałem „Skarby naszego nieba” (HFiM 12.2016), nie przypuszczałem, że artykuł spotka się z takim odzewem. Tekst stał się inspiracją dla kilku kolegów radiowców, więc lekko zapomniane utwory odżyły i zaczęły być znów grane. Artyści też byli zadowoleni – sama Anna Jurksztowicz zaprosiła mnie do znajomych na Fejsbuku. Ja zaś postanowiłem, że w dającej się przewidzieć przyszłości pojawi się część druga. Oto i ona.

 


My mieliśmy renesans, a wy nie!

080 083 Hifi 06 2018 010


„My mieliśmy renesans, a wy nie!” – rzuciłem kiedyś do znajomych Rosjan w kulminacyjnym punkcie imprezy. I choć daleko mi do narodowej buty, kształt naszej kultury w XVI stuleciu trochę uspokaja. Nie chodzi nawet o Kopernika, którego dzieło „O obrotach sfer niebieskich” potwierdziło, że renesans zawitał już do Polski. Nie chodzi o sam fakt, że mieliśmy kilku wspaniałych twórców, w tym poetę na tyle zdolnego, by genialnie przetłumaczyć trudne do przetłumaczenia psalmy. Ani o kompozytora, który umiał napisać do owych tłumaczeń współczesne sobie harmonie. Liczy się to, że umieliśmy się swobodnie karmić dobrami antycznej kultury, przekształcając je jednocześnie na nasz kod kulturowy. A przecież wówczas ów kod dopiero się tworzył.
Mikołaj Gomółka był ledwie pięć lat młodszy od Jana Kochanowskiego. Znali się i widocznie znakomicie rozumieli, bo kiedy tylko poeta poprosił muzyka o stworzenie melodii do przetłumaczonych przez siebie 150 psalmów (wydanych jako „Psałterz Dawidów” w 1579 roku), ten uczynił to bez ociągania się zaledwie w kilka miesięcy. Warto zaznaczyć, że Kochanowski szarpał się z tłumaczeniem przez wiele lat i bardzo długo dopieszczał formę.

080 083 Hifi 06 2018 010

080 083 Hifi 06 2018 010


W roku 1580, w Drukarni Łazarzowej w Krakowie, ukazały się „Melodie na psałterz polski”, będące owocem tej niezwykłej kooperacji. Cóż czyni ją wyjątkową, prócz samej anegdotycznej wartości? Po pierwsze, nikt wcześniej nie skomponował muzyki do wszystkich psalmów. Nikt. Nawet Dawid. Taki żart, bo jak dziś wiadomo, wielki biblijny król był autorem co najwyżej połowy z nich. Nikt również nie wie, jak je śpiewał.
Po drugie, Gomółka dołożył wszelkich starań, by nie popsuć Kochanowskiemu roboty i zachować prawidłową polską akcentację w skomponowanych liniach melodycznych. A przecież wtedy nasz język dopiero się kształtował i bardzo istotnym było niczego nie spaprać. Kochanowski starał się i polerował każde słowo. Otrzymaliśmy więc nie tylko zbiór świetnie przetłumaczonych psalmów (źródła mówią, że Jan z Czarnolasu nie znał hebrajskiego, więc posiłkował się łaciną), ale również wspaniałych melodii. „Melodii na psałterz polski”.
Warto dodać, że dzieło miało być proste, przejrzyste, zrozumiałe i wykazywać się charakterem użytkowym. Tak, by każdy był w stanie nauczyć się słów i zaśpiewać. Gomółka umiejscowił zatem głosy w średnim rejestrze, osiągalnym dla większości normalnych ludzi. A tak napisał we wstępie o swoich melodiach:
Są łacniuchno uczynione,
Prostakom nie zatrudnione
Nie dla Włochów, dla Polaków,
Dla naszych prostych domaków.

080 083 Hifi 06 2018 010


W połowie lat 90. XX wieku uznany polski zespół wokalny Il Canto połączył siły z zespołem instrumentalnym Ars Nova, kierowanym przez Jacka Urbaniaka, by zarejestrować oryginalną i ciekawą interpretację psalmów. Na płycie, wydanej przez Dux w 1996 roku, ukazały się dzieła wybrane. W sumie 23 utwory, prezentujące różne odcienie twórczości Mikołaja Gomółki. Zaznaczmy tu – jedynego jej przykładu, jaki przetrwał do naszych czasów, a w każdym razie jedynego znanego ludzkości. Wybrano zarówno kompozycje stonowane, refleksyjne i typowo sakralne, jak i radosne, mogące pełnić rolę tańców dworskich. Melodie ułożone przez renesansowego kompozytora mają różne zabarwienie, a to wydanie znakomicie ów fakt obrazuje.
Uwiecznione na płycie wykonanie jest żywe, jasne i spontaniczne. Konserwatyści zapewne wybiorą interpretacje sakralnie poważne i eufoniczne. Ale szczerze – to chyba właśnie ta wersja jest bliższa prawdzie. Dopiero barok przyniósł wykonawczą pieczołowitość, kontrreformacyjną koncentrację i skupienie na formie. Renesans wydaje się epoką rozhuśtaną, żwawą i radosną. I właśnie ta płyta znakomicie to odzwierciedla.
Omawiany album dostał nagrodę Fryderyka za rok 1996, w kategorii „muzyka dawna”. W roku 2003 ukazała się reedycja (doszły pomarańczowe elementy okładki). Obie wersje zawierają takie same playlisty i bogate opisy we wkładkach.
Nawet jeśli ktoś nie interesuje się muzyką dawną lub interesuje się nią pobieżnie – powinien się zapoznać z tą pozycją. Znajdzie na niej nie tylko znaczącą dawkę polskiego renesansu w pigułce, ale również mnóstwo refleksyjnych i uspokajających wątków muzycznych. Ktoś powie: „Nic specjalnego. Nie ma co się zachwycać czterogłosową polifonią”. Ale przecież taka właśnie była muzyka tamtej epoki. Prosta i piękna. A ta, dodatkowo, jest bardzo dobra.

Ludzie nie wiedzą, jak żyć

080 083 Hifi 06 2018 010


Nie będziemy się zajmować bogatą i pełną zakrętów historią zespołu Abraxas. Zamiast tego, wyobraźmy sobie grupę pracowitych ludzi, pełnych pasji i werwy. Wyobraźmy sobie, że swoją pierwszą płytę realizują dopiero po niemal dziesięciu latach przygotowań. Każdy jest wirtuozem swojego instrumentu, ale każdy też myśli o muzyce, jako o całości i nie chce się popisywać.
Istnieje płyta, wydana w roku 1996, o której pojęcie mają niemal wyłącznie fani polskiego rocka progresywnego. Tymczasem jej potencjał zdecydowanie wykracza poza nasze rodzime podwórko. Oczywiście, można się czepiać, że muzyka zawarta na „Cykl obraca się. Narodziny, dzieciństwo pełne duszy, uśmiechów niewinnych i zdrady…” to nic odkrywczego. Że Genesis, Van Der Graff Generator i Jethro Tull robili podobne rzeczy dwie dekady wcześniej. Można wyrażać niesmak wobec, momentami dziwacznej, maniery wokalisty – Adama Łassy – oraz jego tekstów, miejscami lekko żenujących. Ale jedno jest pewne: w niemal każdym takcie tej płyty słychać świadomość oraz lata ciężkiej pracy. Przy czym należy od razu zaznaczyć, że pod względem wykonawstwa album cechuje niezwykła lekkość i owego znoju w ogóle nie słychać.
Polskojęzyczne teksty w ujęciu całościowym są ciekawe. Jedynie momentami materia wymyka się spod kontroli i staje się nierozszyfrowywalna nawet dla absolwentów polonistyki. Poza tym jest bardzo dobrze: poetycko, symbolicznie i klimatycznie. Przejdźmy jednak do muzyki.
Sekcja rytmiczna została nagrana dość sucho. Zespół wyraźnie chciał się odciąć od lat 80. XX wieku oraz współczesnej mu fali neo prog rocka, gdzie pogłos na werblu zwykle był taki, że „nie mieścił się w głowie”. Bębny mają zatem bardzo roomowe brzmienie, ale w tym przypadku to dobrze, bo perkusista Marcin Mak „sieje” na bogato, choć trzeba mu oddać, że również precyzyjnie. Gdy jednak jest to konieczne, zarówno bębniarz, jak i basista Rafał Ratajczak potrafią wejść w zaskakująco prosty groove i przyłoić metalowo. Bas jest taki, jaki powinien być. Bez karkołomnych popisów czy efekciarstwa. Brzmieniowo pełny, gładki i wtopiony w aranżacje. Utalentowany klawiszowiec Marcin Błaszczyk zagrał również na flecie. I o ile parapety brzmią tu bardzo profesjonalnie, ale zachowawczo, o tyle drugi z wymienionych instrumentów jest obsługiwany w sposób prosty, a jednocześnie unikalny. Czasem słychać unisona z gitarowymi riffami, czasem uzupełnienia harmonii. Największą zaletą są jednak przepiękne tematy, stanowiące niekwestionowaną ozdobę płyty.
Wokal Adama Łassy to bardziej teatralny performance niż śpiew, choć – kiedy trzeba – robi się ładnie i miło. W tej ogólnie szalonej formule, gdzie o klimat chodzi bardziej niż o cokolwiek innego, jest na miejscu.
No i największy atut płyty – gitara Szymona Brzezińskiego. To bez wątpienia jeden z najlepszych polskich gitarzystów rockowych. Ale nie tylko rockowych, bo na „Cykl obraca się…” muzyk swobodnie sięga także po gitarę akustyczną, a nawet klasyczną, wygrywając rzeczy wzruszające i porywające. Jest zatem rockowy, metalowy, a czasem „hiszpanizujący”. Zawsze jednak genialny.
Zespół przechodzi od wątków charakterystycznych dla piosenki autorskiej i poezji śpiewanej do motywów metalowych, by zaraz potem dać słuchaczom odpocząć przy elementach muzyki dawnej, ludowej czy ambientowej. A wszystko to robi z niezwykłą starannością, naturalnością oraz zaangażowaniem.
Liryka albumu to czyste uduchowienie. Nieważne, czy Łassa, jako autor tekstów, sięga do wątków chrześcijańskich, reinkarnacyjnych, czy gnostycznych. Każdy fragment wręcz krzyczy, że to, co widzimy w świecie realnym, jest tylko przejściową iluzją. Choć, rzecz jasna, zdarzają się momenty namacalnych, bolesnych ludzkich uczuć, jak na przykład te opisane w krótkiej balladzie „De profundis”.
Album ukazał się oryginalnie w roku 1996 nakładem Ars Mundi. Później doczekał się kilku reedycji. Niemal równolegle z polską, ukazała się wersja przeznaczona na rynek japoński (Marquee 1996). W roku 2000 wyszła reedycja, z inną okładką, wydana przez powiązaną z zespołem oficynę Kuźnia. Zawierała dodatkowe utwory „La Strada” i „Gdy wydaje się niemożliwym pamiętać”.
Tomasz Beksiński ich uwielbiał. Bardzo się cieszył, gdy „Cykl…” ujrzał światło dzienne. Niestety, tamtego świata od dawna nie ma.

Annalist „Trial”

080 083 Hifi 06 2018 010


Opisywane wyżej dzieło zespołu Abraxas nie było przypadkowe, choć na pewno wyjątkowe na tle rynku. Warto sobie jednak przypomnieć, że w latach 90. XX wieku mieliśmy w Polsce mały renesans rocka progresywnego. Oczywiście, zbiegło się to z pewną swobodą, którą odczuliśmy po upadku PRL-u. Nie trzeba już było śpiewać kontestacyjnych utworów, a kultura Zachodu wdzierała się do nas coraz silniej. O sprzęt do grania też było łatwiej. Wszystko to, w połączeniu z naszym narodowym, wiecznie żywym duchem romantyzmu, musiało, przynajmniej na poziomie niszy, pójść w określonym kierunku.
Nie bez znaczenia była wzbierająca fala ezoteryki, która docierała do nas już od dekady, wraz z modą na Daleki Wschód, wróżbiarstwo czy religie świata. Promieniowała ona również na muzykę. Co śmieszne, owa fala była echem tej z przełomu lat 60. i 70. w USA, a zatem o Erze Wodnika, czakramach i wędrówce dusz zaczęto u nas śpiewać „nieco” później.

080 083 Hifi 06 2018 010


Wracając do krajowej sceny, trudno mówić o święceniu wielkich tryumfów przez takie zespoły jak: Annalist, Collage, Lizard, Quidam, Albion czy wspomniany wyżej Abraxas. Wszak większość ludzi grających w tych kapelach musiała mieć, poza muzyką, inne zajęcia zarobkowe. Ale młodzieńcza energia, artystyczna płodność, i słowiański zapał zaowocowały koncertami, festiwalami, a przede wszystkim – kilkoma dobrymi płytami. Podstawą tego wszystkiego była ogromna nadzieja na przyszłość. Że idziemy w kierunku Zachodu, bo… już gramy jak na Zachodzie. Liczyła się magia dźwięków i natchnionych wersów. Chwile, kiedy teledysk ukochanego zespołu leciał w telewizji. To były dziwne, ale i piękne czasy. Dziś jednak kilka słów o płycie, która była substratem nieco innej epoki. Choć powstawała długo, ukazała się dopiero w roku 2001.
Panowie z Annalist zmęczyli się już chyba rolą wiecznie młodych, romantycznych poszukiwaczy. Na swoich wcześniejszych płytach podróżowali po różnych klimatach. Mroczny debiut „Memories” (Digiton 1993), przesiąknięty współczesnym historyzmem, nawiązywał do średniowiecza i powieści gotyckich. „Artemis” (Ars Mundi 1996) to już dynamika, światło, klasyczny rock progresywny i liczne podróże w krainę rozbujanej wyobraźni. Wydana przez Słońce w 1997 roku płyta „Eon” to muzyka znacznie prostsza: popowo-rockowa, ale przestrzenna i z mistycznym przesłaniem.
Ze wszystkich, skądinąd bardzo ciekawych, albumów zespołu Annalist najbardziej wypada polecić dojrzały „Trial” z roku 2001. To pozycja bardzo dobrze nagrana, choć nie wolna od eksperymentów i zmyślnego chaosu.

080 083 Hifi 06 2018 010


Większość utworów przypomina klasyczne piosenki, choć ich mroczny, miejski klimat nie nadawałby się do komercyjnego radia. Gdyby ktoś potrzebował określenia, co to dokładnie za muzyka – byłoby ciężko. Ogólnie jest to pomysłowa i kameralna elektronika, z bliskimi albo odległymi i zniekształconymi wokalami. Mimo pewnej powtarzalności i czytelności – okazuje się wyjątkowa. Gdyby jednak koniecznie chcieć wskazać podobieństwa, to pierwsze skojarzenia krążą w okolicach współczesnego jej Depeche Mode, czyli wydawnictw już z lat 2000. Jest to więc dość oryginalna, choć zrozumiała muzyka. Przestrzenna, a jednocześnie ciepła i intymna, która brzmi świeżo do dziś. A przecież od premiery minęły już prawie dwie dekady.
Warto się pochylić nad tekstami. Mniej więcej w czasie powstawania albumu Robert Srzednicki, wokalista i gitarzysta zespołu, ukończył slawistykę na UW, broniąc pracę magisterską „Historia Jana Fausta w kontekście porównawczym”. W tekstach słychać fascynację alchemią. Nie ma tu jednak przytłaczającej narracji neofity, a bardzo zgrabne opowieści, które zrozumie każdy, kto zechce się odrobinę skoncentrować.
Srzednicki stosuje czytelne i bezpretensjonalne metafory. Nawiązuje do antyku, mitologii greckiej i znanych archetypów kulturowych. Podchodzi do nich jednak w nowatorski sposób. I tak np. warstwa liryczna utworu „Noc w Troi” to wypowiedź Antenora, który spotyka Helenę.
Widzę ciebie tak jak wpatrzona jesteś w ognia blask…
Uciekajmy stąd, bo jest jeszcze czas.
Zamknij oczy już i chodź ze mną,
nim to płonące miasto spali nas.
W utworze „Labirynt” napotykamy wzruszającą wypowiedź mężczyzny, który znalazł się w kłopotach, ale wierzy, że jego ukochana mu pomoże, tak jak Ariadna pomogła Tezeuszowi (mimo że przecież finalnie Tezeusz Ariadny nie chciał). Nie są to jednak żadne klasyczne banały rodem z „Krainy łagodności”, a stonowane i inteligentne teksty. Również dla nich warto się z tą płytą zapoznać.
Co do wydań – było tylko jedno. W roku 2001 Koch International w kooperacji z Apocalypse Production wypuścił CD w „jewel packu”. Był to ostatni pełny studyjny album zespołu Annalist.
W roku 2013 grupa wykonała ukłon w kierunku najwierniejszych fanów i kolekcjonerów. Wytwórnia Progteam wydała box ze wszystkimi płytami Annalist, w zremasterowanych współcześnie wersjach. Wśród nich znalazł się „Trial”, ale też minialbum „Syrinx”, z premierowym materiałem. Gdyby nie fakt, że jest prawie niedostępny, mógłby się spokojnie znaleźć w „Skarbach naszego nieba”. W sumie pięć płyt CD. Warto zaznaczyć, że box wyszedł w zaledwie 300 egzemplarzach (w wersji rozszerzonej – 6 CD – w 100 egzemplarzach). Dziś ma zatem wartość nie tylko sentymentalną, ale i kolekcjonerską.

080 083 Hifi 06 2018 010



 

Michał Dziadosz
Źródło: HFM 06/2018

Pobierz ten artykuł jako PDF