HFM

artykulylista3

 

Muzyka nie-muzyków

01CondoleezzaMuzyka nie jest dziedziną tajemną, ukrytą, elitarną. Każdy może się nią zajmować – jako wykonawca lub słuchacz. Każdy też może się o niej wypowiadać. Oseski grają na bębenkach i cymbałkach, nastolatkowie dyskutują o ulubionych piosenkarzach lub sami tworzą zespoły rockowe. Melomani na forach internetowych kłócą się o najlepsze interpretacje danej arii. Filozofowie próbują wpisać muzykę w kontekst ontologii i eschatologii. Właściwie każdy człowiek ma jakiś punkt styczny z muzyką, lecz, przy całym szacunku dla zapału i wiedzy jednostek, nie każde otarcie się o temat muzyki zasługuje na refleksję.



Oczywiście najwięcej pisze się i mówi o dokonaniach profesjonalistów – wirtuozów, primadonn, muzykologów, ale warto poświęcić uwagę muzyce w życiu nie-muzyków.

Na początek kilka celnych obserwacji poczynionych przez nie-muzyków. Pisarz Gilbert Keith Chesterton z właściwą sobie ironią zdyskredytował mariaż muzyki i gastronomii: „Muzyka przy kolacji jest obrazą zarówno dla kucharza, jak dla skrzypka”. Gottfried Wilhelm Leibniz, matematyk i filozof, opisał swoimi słowami istotę muzyki: „Przyjemność, którą mamy z muzyki, bierze się z liczenia, podświadomego liczenia. Muzyka jest właściwie nieświadomą arytmetyką”. Filozof Fryderyk Nietzsche odwołał się do muzyki, aby zamanifestować pacyfizm: „Jak świetnie współbrzmi zła muzyka ze złymi intencjami, kiedy maszerujemy na wroga”. Pisarz Oscar Wilde radził: „Jeśli ktoś słyszy złą muzykę, jego obowiązkiem jest zagłuszyć ją rozmową”. Były prezydent USA, Richard Nixon, wykorzystał muzyczną metaforę do zdefiniowania skuteczności w polityce: „Jeśli chcesz, by twoja muzyka pięknie brzmiała, musisz grać i na białych, i na czarnych klawiszach”.


Odskocznia od polityki
Nie wiadomo, czy słowa te stały się dewizą polityczną Condoleezzy Rice (ur. 1954), amerykańskiej sekretarz stanu w administracji George’a W. Busha. Faktem jest jednak, że Condoleezza doskonale rozumie ich dosłowny sens. Traktuje muzykę na tyle poważnie, że słynny krytyk „New York Timesa”, Anthony Tommasini, poświęcił jej obszerny artykuł, w którym z pełną powagą analizuje technikę gry: „Długie, szczupłe palce pani Rice są naprawdę zwinne jak na kogoś, kto nie ma dużo czasu na ćwiczenie. Uderza w klawisze lekko i subtelnie, a zarazem gra pewnie i klarownie, a kiedy trzeba – energicznie”. 


Córka i wnuczka nauczycielki muzyki, córka muzykalnego pastora, już w niemowlęctwie dostała pianinko zabawkę (do dziś stoi w jej salonie w domu w Waszyngtonie, obok pięknego fortepianu, który rodzice podarowali jej dekadę później), a w wieku trzech lat zaczęła regularne lekcje z babcią. Robiła szybkie postępy, wystąpiła nawet jako solistka z orkiestrą symfoniczną Denver w koncercie d-moll Mozarta; była to nagroda w konkursie szkolnym. Ponieważ, jako superzdolna uczennica, ominęła w szkole klasę pierwszą i siódmą, w wieku 15 lat zaczęła studia muzyczne. I oto cudowne dziecko znalazło się wśród samych cudownych dzieci. Po dwóch latach zorientowała się, że chociaż jest dobrą pianistką, nigdy nie będzie najlepsza i nigdy nie zagra w Carnegie Hall. I wtedy postawiła na nauki polityczne. Tam mogła zrobić prawdziwą karierę, a żeby mieć jeszcze mniejszą konkurencję, postawiła na wiedzą o państwach Europy Wschodniej i nauczyła się rosyjskiego.


Dziś muzyka stanowi stałą, ważną część jej życia. Utrzymanie się w formie pianistycznej wymaga regularnych ćwiczeń. Aby znaleźć na nie miejsce w napiętym grafiku dnia, Condoleezza wstaje nawet o czwartej rano. Nie traktuje muzyki jako narzędzia relaksacji – jako perfekcjonistka nigdy nie stosuje wobec swojej gry taryfy ulgowej. Natomiast w trakcie ćwiczenia może myśleć tylko o muzyce i właśnie to jest dla niej bezcenne. Swoista ucieczka, azyl od innych problemów.
Co dwa tygodnie spotyka się z przyjaciółmi (po paru latach są jak rodzina) na próbie. Grają w kwintecie – skrzypce pierwsze i drugie, altówka, wiolonczela i fortepian z Condoleezzą przy klawiaturze. Na smyczkach gra czworo prawników, z których dwoje, zanim skończyli studia prawnicze, było zawodowymi muzykami. Reprezentują tak wysoki poziom, że mogą sięgać po utwory Brahmsa, Schumanna czy Szostakowicza. Czasem występują, nie za pieniądze, lecz dla przyjemności, prestiżu i, jak żartują, dla wykwintnej kolacji, np. w ambasadzie brytyjskiej. Pani Rice jest również miłośniczką opery, a jej ulubione dzieło to „Chowańszczyzna” Musorgskiego, zaś ulubionym pianistą pozostaje Artur Rubinstein.

 

2


Kiedy znany wiolonczelista Yo-Yo Ma miał wystąpić z okazji przyznania mu National Medal of the Arts (2002), postawił warunek, że uzdolniona pani polityk ma mu zaakompaniować. I tak się stało – razem zagrali fragment sonaty skrzypcowej Brahmsa w traknskrypcji wiolonczelowej.
Condoleezza ma wielkie marzenie: „Zanim odejdę z tego świata, chciałabym nauczyć się II koncertu fortepianowego Brahmsa, najpiękniejszego dzieła muzycznego”.


Sporadyczni brzdąkacze
Condoleezza Rice nie jest pierwszym utalentowanym muzycznie sekretarzem stanu. Jeden z ojców amerykańskiej demokracji, Thomas Jefferson, zasłynął jako skrzypek. Wśród prezydentów USA ostatniego półwiecza dwóch nie kryło muzycznej pasji. Richard Nixon grał na fortepianie, a nawet napisał koncert fortepianowy, który sam zagrał z orkiestrą, będąc gościem popularnego talk-show. Bill Clinton od dziewiątego roku życia uczył się grać na saksofonie i nawet myślał o poświęceniu się karierze zawodowego jazzmana. Już jako prezydent nierzadko dawał popis swoich umiejętności przy różnych okazjach, np. w klubie jazzowym w trakcie oficjalnej wizyty w Pradze.
A co z muzykalnością polskich polityków? Ignacy Jan Paderewski, najsłynniejszy i najbogatszy pianista na początku XX wieku, zrobił więcej dla odzyskania niepodległości Polski, a potem umacniania jej państwowości niż powstania zbrojne, instytucje i zawodowi politycy. Chociaż momentami piastował funkcje państwowe (np. w 1919 był premierem), nigdy nie zrezygnował z kariery koncertującego wirtuoza, kompozytora i pedagoga. Chyba zrobił słusznie.
O amatorskiej działalności muzycznej polskiej klasy politycznej niewiele można powiedzieć. Obecny marszałek sejmu, Radek Sikorski, w swoim podbydgoskim dworku w Chobielinie ma organy, a to za sprawą stolarza, który robił remont zrujnowanego budynku. Żona polityka, Anne Applebaum, wspomina: „Kiedyś powiedział, że ma części starych organów, które mógłby odnowić i zbudować specjalnie dla nas. Pomyślałam, że będą to domowe organy, trochę jak pianino, tyle że wyższe. Ale wyszły mu kościelne, są dość duże, mają 460 piszczałek. I już z nami zostały. Czasem organizujemy w domu koncerty organowe dla przyjaciół albo dla gości oficjalnych”. 

3


W 2007 roku Sikorskim złożył wizytę Frank-Walter Steinmeier, niemiecki minister spraw zagranicznych. Przygotowano dla niego recital organowy Michała Wachowiaka, organisty bydgoskiej katedry. Program obejmował fugę i preludium D-dur Jana Sebastiana Bacha, trzy tańce z Tabulatury Jana z Lublina, preludium Jana Podbielskiego oraz Concerto C-dur Bacha. Potem przy organach zasiadł Radek Sikorski. Co zagrał? Prasa nie podała, ale z pewnością nie ryzykowałby kompromitacji, więc musiał osiągnąć pewien stopień biegłości. Muzyka w służbie dyplomacji? Niewykluczone.  Początek formularza
Dół formularza

Na fortepianie gra Hanna Suchocka, była premier i była ambasador w Watykanie. Podobno najbardziej lubi wykonywać walce, sama z sentymentem wspomina rodzinne wigilie w domu w Pleszewie, w czasie których akompaniowała krewnym do wspólnego kolędowania.
Z innych polityków – za gitarę chętnie chwyta Jacek Kurski, który specjalizuje się w balladach bardów polskich (Kaczmarski) i europejskich (Okudżawa). Lewicowy poseł Jerzy Wenderlich w młodości grał na skrzypcach w kościele. Z wdzięcznością przyjął przetwornik elektryczny do instrumentu, ufundowany przez księdza… Rydzyka. Tak, tak, stare dzieje.


Papieski fortepian
Muzyka jest immanentnie wpisana w życie „profesjonalistów” związanych z Kościołem. Ksiądz musi współpracować z organistą. Musi śpiewać niektóre fragmenty liturgii. Zakonnicy w klasztorach o określonych porach wspólnie śpiewają modlitwy. Jan Paweł II uwielbiał polskie kolędy (wydano nawet prywatne nagrania kolędowania z (jeszcze) Karolem Wojtyłą. Muzyka, nie tylko sakralna, jako hobby osób duchownych – to niezbyt częste zjawisko. Niedawno furorę zrobiła włoska zakonnica, żywiołowo śpiewająca przeboje pop w telewizyjnym programie promującym talenty.
Papież Benedykt XVI znalazł „promień niebiańskiego piękna” w muzyce Mozarta już w dzieciństwie, kiedy przez pewien czas mieszkał niedaleko Salzburga, rodzinnego miasta Wolfganga Amadeusza. Po latach, jako kardynał Joseph Ratzinger, doprowadził do pierwszego w dziejach wykonania „Mszy Koronacyjnej” Mozarta w watykańskiej Auli Pawła VI – wystąpili Berlińscy Filharmonicy pod batutą Herberta von Karajana.
Ojciec braci Ratzingerów kupił fisharmonię, aby jego pobożni synowie zaczęłi edukację muzyczną. Miał to być etap wstępny na drodze do organów i nauki oprawy muzycznej liturgii. W seminarium duchownym chłopcy grali też na fortepianie. Starszy, Georg, po przyjęciu święceń kapłańskich zajął się prowadzeniem kościelnych zespołów wokalnych i instrumentalnych, m.in. w Regensburgu i Ratyzbonie. Także komponował, a jeden z utworów został wykonany w Kalicy Sykstyńskiej, w obecności jego brata – papieża. Georg twierdzi: „Mój brat szybko czytał nuty i był w stanie błyskawicznie zrozumieć muzykę, w czym pomagał mu jego otwarty umysł i doskonały refleks. Nie pokochał jednak muzyki w sposób tak spontaniczny jak ja. Dla mnie zawsze stanowiła ona pasję. Joseph był pod tym względem bardziej wstrzemięźliwy, choć jest człowiekiem obdarzonym bardzo dobrym słuchem”.

4


Przeprowadzając się do papieskich apartamentów, wstawił tam swój stary fortepian. Nie przyjął fabrycznie nowego instrumentu, który chcieli mu ofiarować w prezencie zamożni Austriacy. Zasiadał przy klawiaturze w każdej wolnej chwili, grając ukochanego Mozarta, nokturny Chopina, a także pieśni księdza Maxa Ehama (1915-2008), cenionego w Niemczech kompozytora muzyki sakralnej.
Joseph Ratzinger jest znakomitym znawcą muzyki. Potrafił ciekawie (i wprowadzając akcenty osobiste) o niej mówić, choćby przy okazji koncertów, których był słuchaczem, np. w La Scali, gdy Daniel Barenboim poprowadził IX symfonię Beethovena: „Powstawanie IX symfonii Ludwiga van Beethovena było długie i złożone, ale – począwszy od słynnych szesnastu taktów pierwszej części – tworzy się klimat oczekiwania na coś wielkiego i oczekiwanie to nie jest daremne. Beethoven, choć zasadniczo trzyma się form i tradycyjnego języka symfonii klasycznej, ukazuje coś nowego, począwszy już od niespotykanych rozmiarów wszystkich części swego dzieła, co potwierdza w części końcowej, wprowadzonej strasznym dysonansem, od którego oddziela się recytatyw ze słynnymi słowami: «O bracia, nie w te tony! Pełną piersią w milsze uderzmy, górniejsze i bardziej radosne!», słowami, które w pewnym sensie «odwracają kartę» i wprowadzają główny temat «Ody do radości». To, co Beethoven kreśli swoją muzyką, jest wyidealizowaną wizją ludzkości: «Jest to radość czynna w braterstwie i wzajemnej miłości, pod ojcowskim spojrzeniem Boga» (Luigi Della Croce). Radość, którą opiewa Beethoven, nie ma charakteru ściśle chrześcijańskiego, jest to jednak radość braterskiego współżycia narodów, zwycięstwa nad egoizmem i jest pragnieniem, aby droga ludzkości była naznaczona miłością, jest to niemal zachęta, skierowana do wszystkich, niezależnie od wszelkich barier i przekonań”.


Po rezygnacji z tronu papieskiego i wyprowadzce z Watykanu, Benedykt XVI zabrał ze sobą fortepian, jedną z niewielu prywatnych rzeczy, które posiada.


Gdyby Kreisler był fizykiem
„Gdybym nie był fizykiem, prawdopodobnie byłbym muzykiem”; „Życie bez grania muzyki jest dla mnie nie do pojęcia”; „Postrzegam moje moje życie poprzez pojęcia muzyczne” – to często cytowane wypowiedzi Alberta Einsteina, genialnego naukowca. Jego matka grała na fortepianie; zadbała też o edukację syna. Albert uczył się grać na skrzypcach (od szóstego roku życia) i fortepianie.
Był dyslektykiem i nauczył się czytać dopiero w wieku dziewięciu lat, ale czytanie nut opanował wcześniej, bez problemów. Gdy miał lat trzynaście, zaprzestał regularnych lekcji skrzypiec z nauczycielem i dalej, już sam, w wolnych chwilach poszerzał repertuar. Na przykład, kiedy wybierał się na koncert Józefa Joachima, który miał zagrać sonatę G-dur Brahmsa, Einstein nauczył się tego dzieła, aby lepiej analizować potem interpretację wirtuoza. Muzyka była jednym z przedmiotów maturalnych. Albert wykonał przed komisją fragment sonaty Beethovena i, według opinii egzaminatora, zabłysnął. 

5


Lubił także improwizować na fortepianie. Jego druga żona, Elsa, wspominała, że kiedy pracował nad zagadnieniami naukowymi, miał w zwyczaju wychodzić ze swojego gabinetu, siadać na chwilę przy fortepianie, uderzać kilka akordów, notować coś i wracać do gabinetu.
Jako słynny fizyk bywał zapraszany do udziału w koncertach na cele charytatywne i często przyjmował zaproszenia, zyskując dobre recenzje krytyków muzycznych, nieświadomych, że mają do czynienia z amatorem. W kręgu przyjaciół Einsteina znajdowali się tak sławni muzycy, jak Artur Rubinstein, Gregor Piatigorski (wiolonczelista) czy Bronisław Huberman (skrzypek). Albert niejednokrotnie z nimi muzykował, podobnie jak z aktorem i reżyserem filmowym Charlesem Chaplinem, równie jak on zdolnym skrzypkiem amatorem.
Ulubionymi kompozytorami Einsteina byli Mozart i Bach. Cenił (acz nie wielbił) Schuberta, Schumanna i Brahmsa. Doceniał też nowatorstwo Wagnera, lecz ganił go za dekadentyzm i lekceważenie architektoniki dzieła.
Ofiarowywano mu najlepsze instrumenty, nawet Guarneriego, ale Einstein uważał, że nie zasługuje, by na nich grać. „Największą radość życiową czerpię z muzyki” – mawiał z właściwą sobie ujmującą szczerością i bezpośredniością.


Gdzie postawić krzyżyk
Czy podobnie traktowała muzykę Maria Dąbrowska? W jej dziennikach dość często występują zapiski dotyczące tej dziedziny sztuki. Autorka „Nocy i dni” regularnie słuchała radiowych transmisji koncertów i na gorąco notowała wrażenia. Jej sądy były zdecydowane, surowe. Np. w grudniu 1935 zanotowała: „Wieczorem z Wilna – „Concerto Grosso” Corellego i V symfonia Beethovena, żwawo i z energią, ale nieprecyzyjnie. To miejsce w drugiej części, które nazywam, że brzmi jak rój trzmieli (scherzo) – zupełnie zatarte i zamazane wyszło. Ta symfonia to chyba największe cudo muzyki wszystkich wieków i całego świata”. 


Dwa miesiące później Dąbrowska na żywo słucha IX symfonii Beethovena na koncercie w warszawskiej filharmonii. Pisze: „Tylko soliści z wyjątkiem Bendera (bas) zupełnie zawiedli, chociaż biedacy ze skóry wyłazili”. I zaraz potem, jednym ciurkiem coś o skojarzeniach słuchowych i coś o wymowie dzieła: „Melodia «Pieśni do radości» jest podobna do jednej kolędy ukraińskiej. To dzieło wstrząsa swoim wręcz nadludzkim zamysłem muzycznym – natchnieniem roztrzaskującym się u wrót nieskończoności”.
Dąbrowska, osoba powściągliwa i raczej nieufna, nie trawi egzaltacji. Oto co sądzi o Janie Kiepurze (w roku 1937, kiedy był w apogeum sławy): „Jest to najordynarniejszy, najtrywialniejszy z tenorów, jakiego kiedykolwiek w życiu słyszałam. Śpiewa z afektacją, z manierą, z wzdychami, łkaniami. Nieskończenie piękniej, kulturalniej śpiewa ta jego żona. I materiał głosowy, i szkoła, i dyskrecja sto razy wartościowsze. Groźna konkurentka dla swojego męża”.
Pisarka pilnie śledziła transmisje przesłuchań konkursów chopinowskich. W 1949 bardzo nie podobała jej się Bella Dawidowicz (laureatka I nagrody), która grała „sucho, nudnie, ledwo że poprawnie”. Zachwycała się natomiast „świetlistym, dźwięcznym, a miękkim uderzeniem” Brazylianki [sic] Carmen Adnet Vitis (zdobywczyni wyróżnienia), jednak nie bezkrytycznie, bowiem: „w «kolankach» ronda potknęła się w jednym miejscu, zawadziła o klawisz, co wyraźnie usłyszałam, choć to trwało ułamek sekundy”. W 1955 chwali się w dzienniku, że już w pierwszym etapie przewidziała pierwszą nagrodę dla Adama Harasiewicza. Kwestionuje też nagrodę za wykonanie mazurków dla Fou Ts’onga; ironizuje: „mazurki grał niby kołysanki”.


Dąbrowska wyczuwa (lub sama przypisuje) podteksty polityczne muzyki. Kiedy w Wielkanoc, 1 kwietnia 1956, tuż po pogrzebie Bolesława Bieruta, słyszy w radiu pieśń Chopina do slów Wincentego Pola „Śpiew z mogiły”, notuje: „Śpiewak szczególnie pomału i żałośnie bisował ostatnią zwrotkę: «A wybić się siłą to już dla nas dziwy, bo zdrajców przybyło, a lud za poczciwy»”. Cóż, właśnie tak trzeba tę pieśń wykonywać, a reszta jest kwestią kontekstu…
W roku 1960 Dąbrowska, po wysłuchaniu preludium „Zatopiona katedra” Debussy’ego, oddaje się (nader dyskusyjnym) rozważaniom na temat drogi muzyki współczesnej. Jej zdaniem naśladowanie dźwięków wody, dzwonów itp. świadczy o odejściu od czystej formy w stronę naśladowania rzeczywistości, muzyka zatem idzie w odwrotnym kierunku niż plastyka i literatura. Rozwija myśl: „Ze znanych mi muzyków tylko Bartók i Spisak idą inną drogą jakby nowoczesnej kontynuacji czystej formy muzycznej. Też Ravel”.
Na jakichże podstawach opierała Dąbrowska gmach swoich opinii muzycznych? Jako panna z dworku otrzymała wykształcenie, którego częścią były lekcje gry na fortepianie. W swoim warszawskim mieszkaniu przy ulicy Polnej nie miała jednak żadnego instrumentu oprócz… cymbałków. Zwierza się raz w dzienniku, że zagrała na cymbałkach temat z lubianej przez siebie ballady g-moll Chopina i zapisała go nutami, zastrzegając: „brzmi on mniej więcej tak”. Na nakreślonej pospiesznie pięciolinii nie ma ani klucza ani kresek taktowych. Pal sześć. Wszystkie nutki są ćwierćnutami. Pal sześć. Melodia nie całkiem się zgadza (i nie chodzi o transpozycję). Ale jest coś, nad czym nie można przejść do porządku dziennego, chyba że spuścimy na wielką pisarkę zasłonę miłosierdzia. Znaki chromatyczne pisane są… za nutami, a kasownik w ogóle nie został użyty tam, gdzie powinien.
Na szczęście Maria Dąbrowska autorytetem muzycznym pozostawała tylko dla siebie, na kartach tajnego dziennika. 

6


Miał rację Fryderyk Nietzsche – „Życie bez muzyki byłoby błędem”.

 

 

Hanna Milewska
Źródło: HFM 01/2015

Pobierz ten artykuł jako PDF