HFM

artykulylista3

 

Ocalić od zapomnienia

urban 628269 1920Z czasów prowadzenia wytwórni płytowej pozostało mi sporo wspomnień, z których mogłaby powstać skandalizująca książka. Nie powstanie, bo wielu artystów zapewne bym obraził i zapewnił sobie regularne wycieczki do sądów. Kilku odwrotnie – odzyskałoby opinię zwyczajnie dobrych ludzi. Wiele mitów by upadło, nie wyłączając wyobrażenia duszy artysty.

Spośród tamtych wspomnień przytoczę jedno, pasujące do kwestii, którą zaraz rozwinę. W pewnym momencie płyty przestały się sprzedawać i żaden projekt nie gwarantował sukcesu, a nawet zwrotu poniesionych kosztów. Szybko się z tym pogodziłem, ale ludzie dalej walili do mnie drzwiami i oknami, proponując nagranie albumu, średnio dwa razy w miesiącu. Trafiali się też tacy, którzy nie widzieli w tym własnego interesu, bardziej misję, i dawali numer telefonu z sugestią „zadzwoń do faceta”. Jeden z nich prowadził do Pana Sławka Kulpowicza.
I tak poznałem człowieka, który miał mnóstwo do powiedzenia na wiele tematów. Słuchałem jego opowieści o Indiach; dostałem też komplet płyt, pokazujący cały jego dorobek. Przyznam, że to była fascynacja i szybko wyłowiłem dwa nurty, które koniecznie należałoby pociągnąć. Pierwszym była  elektronika, ale okazała się zbyt skomplikowana i czasochłonna. Drugim – fortepian solo. Dostałem próbki tego, jak obecnie gra legenda. Powiem tyle, że Pan Sławek był w formie, a to, co chodziło mu po głowie, mogłoby zawstydzić wiele gwiazd światowego formatu. Dla mnie było, w każdym razie, głębsze i na pewno inne niż wszystko wokół. Rozmawialiśmy wiele razy, a ja starałem się zebrać fundusze na nagranie w najlepszych warunkach, promocję i wiele innych rzeczy, które z krążka w sklepie robią wydarzenie.
O śmierci Sławomira Kulpowicza dowiedziałem się z telewizji i uderzyło mnie to jak grom z jasnego nieba. Nie zdążyłem, a pamiętam, jak pytał „Jak tam, panie Maćku, bo ja jestem gotowy?”.


Historia wróciła, kiedy oglądałem koncert SBB w TVP Kultura. Cóż to za muzyka, cóż za profesjonalizm, przede wszystkim lidera-legendy – Józefa Skrzeka. Czyli jednak można czasem coś zarejestrować i ocalić dla przyszłych pokoleń. Potrzebne są jednak pieniądze. A one, jak wiadomo, zawsze budzą emocje.
Ostatnio największe wywołała państwowa „tarcza” lub coś w tym rodzaju. Nie zamierzam tej sytuacji ani komentować, ani oceniać. Ci, co dostali, niech się cieszą. Jedni zaglądają do kieszeni drugim, natomiast nikt się nie zastanawia nad aspektem technicznym. Pieniądze dostały tak naprawdę instytucje lub, jak kto woli, firmy z branży show-biznesu. Bo nazwiska gwiazd popkultury to tak naprawdę loga przedsiębiorstw. I dobrze, bo są potrzebne, tym bardziej, że zaczynają się uczyć funkcjonowania w nowych realiach. Codziennie dostaję e-maile w rodzaju: „Koncert Urszuli z dźwiękiem 3D w poznańskim Teatrze Wielkim” itp. Opera Bytomska ma łebskiego dyrektora i już za chwilę zarejestruje kolędy i koncert noworoczny, bo właśnie kończy „Łucję z Lamermooru”. Ludzie mają pracę, a ta nie pójdzie do piachu po premierze i trzech przedstawieniach. Zostanie z nami na zawsze. Tak jak SBB z TVP K.
Instytucje i gwiazdy mają księgowych, którzy potrafią wypełnić wnioski o dofinansowanie. A inni muzycy?
Tu przypomina mi się druga historia. „Koncert” Władysława Komendarka na Audio Show. Celowo ujęty w cudzysłów, bo grał niemal do kotleta – ludzie oglądali sprzęt, rozmawiali, niemal nie zwracali na niego uwagi. A było na co, bo jeden facet z syntezatorem leciał w kosmos i mnie tam zabrał. Niestety, z tego, co wiem, również w tym samym kosmosie żyje i wypełnienie wniosku to dla niego równie prosta sprawa, jak zbudowanie silnika rakietowego. Ba, nawet nie sądzę, żeby wpadł na podobny pomysł i jeżeli ktoś do niego nie wyciągnie ręki, to wspomniany kosmos wchłonie czarna dziura. Nie wydaje mi się również, że o pomoc zwróciłby się Pan Sławek, gdyby żył. Nie zwrócą się też inni wielcy artyści. Trzeba do nich trafić.


Stąd mój pomysł drugiej tarczy. Niestety, wymagający udziału ludzi uczciwych i jednocześnie fachowych. Biegłych w zawodzie, który albo w Polsce nie istnieje, albo jest w powijakach: producenta muzycznego. Taki wie, jak zorganizować nagranie, koncert i projekt. Potrafi policzyć, ile to z grubsza kosztuje, a potem poprowadzić muzyków za rękę. Ustalić terminy, dopilnować, doradzić i często – sprowadzić na ziemię lub najzwyczajniej – opieprzyć. Wprawdzie większość muzyków pieniądze liczy lepiej niż niejeden księgowy, ale organizacja czegokolwiek ponad solowy recital dla znajomych kompletnie ich przerasta.
Pomysł nie polega na tym, żeby „dać”, bo jeżeli już, to pracę. Zlecić projekt, przedyskutować go z artystą, bo może pomysł producenta rozwinąć albo wskazać inne tory. Tu trzeba zapewnić swobodę, bo jeszcze by tego brakowało, żeby Pink Floydom kazać grać reggae… Następnie producent wypełnia wniosek albo jeszcze lepiej – przedstawia go, na przykład, w TVP Kultura, a ta go rejestruje, emituje i trzyma na dyskach dla potomności. A skoro już panowie z SBB się zebrali i zagrali, to zagaić: „Panie Józefie, a może by Pan zrobił coś całkiem nowego, nowy repertuar?”. Dla wielu muzyków przez duże M taka propozycja jest lepsza niż przelew za zasługi. A jak znaleźć artystów, którym warto to zaproponować? To, wbrew pozorom, najprostsze. Sami wpadniecie przynajmniej na dwa pomysły po przeczytaniu tego wstępniaka.
Ile wspaniałej muzyki może powstać? Jak bardzo jej jakość może się różnić od tego, co obliczono na zarobek i co serwuje nam radio w samochodzie? Pytań jest więcej, ale w moim odczuciu najważniejsze brzmi: czy akurat nie pojawia się  okazja, żeby kultura wspięła się na poziom dotąd niedostępny? Zgoda, to kosztuje, ale po raz pierwszy może pozostać wymierna wartość, może nawet bezcenna. W dodatku dla ludzi, którzy za nią zapłacili w podatkach.
I tego bym życzył kulturze na nadchodzący rok. Muzykom zaś zdrowia i cierpliwości. Może się doczekają?


Maciej Stryjecki