HFM

artykulylista3

 

Czytamy Słowackiego

Juliusz Słowacki 1
W tym miesiącu chciałem napisać coś o tytoniu i pomysłach, zmierzających do „uporządkowania” nam życia, zawsze według czyjegoś światłego planu. Ale napisał już o tym w poprzednim numerze sam Naczelny, z którym dzielimy namiętność do subtelnych dymów fajczanych oraz niechęć do tych, którzy usiłują przykroić ludzkość pod jeden strychulec. Będzie zatem o książkach.

Naturalnym celem felietonu jest zachęcenie do czytania. W pierwszej kolejności – do przeczytania felietonu (może temu służyć na przykład dramatyczny tytuł), ale w dalszej – do czytania w ogóle. W dzisiejszych skomplikowanych czasach, czyli w dobie spisków i kontrspisków, których modnym głosicielem jest Dan Brown ze swoimi licznymi kodami (ostatnie jego sfilmowane dzieło nie nazywa się „Kod Dantego” tylko dlatego, że wcześniej jakiś epigon gwizdnął ten nośny tytuł), takie podejście może być określone jako mafijne wspieranie się nawzajem ludzi żyjących z pisania. Niech i tak będzie. Jeśli ktoś wierzy, że moje skromne wsparcie pomoże w czymś Szekspirowi, to tym lepiej dla nas obu. Zastanawiałem się, jaką rolę pełniły książki jeszcze stosunkowo niedawno. Nie tylko w dobie PRL-u, gdy wychodziła jedna dobra pozycja na rok, a i tak nie można jej było kupić, więc wszyscy ją oczywiście jakimś sposobem znali.

Ale też we wcześniejszych czasach, gdy produkcja informacji nie była tak oszałamiająca i przyzwoicie wykształcony człowiek był w stanie z grubsza się orientować w całości i znał pewien stały kanon tekstów literackich. Otóż doszedłem do wniosku, że dla mnie znajomość jakiegoś podstawowego zasobu tekstów popularnych jest kwestią nie tyle wspólnego kodu kulturowego w poziomie, czyli między nami „czytającymi” teraz, ale też w pionie: między nami – dziećmi czytającymi książki, a nimi – czytającymi rodzicami. Albo nami – rodzicami, a naszymi własnymi rodzicami oraz potomkami. Rodzice dawali nam swoje książki, dzięki czemu zapoznawaliśmy się z Robinsonem Crusoe w wersji pełnej, a nie w bajce dla dzieci pod tym samym tytułem, i z doktorem Dolittle, a nie z doktorem Ojboli (to ostatnie zresztą to wersja nie tylko strywializowana, ale też zrusyfikowana, bo za rosyjskim pierwowzorem K. Czukowskiego).

Zalew uproszczonych wersji, tak zwanych „bryków”, a jeszcze wcześniej „ad usum delphini”, nie jest zresztą wynalazkiem naszych czasów. W końcu „editio purificata” nie bez powodu nazywa się po łacinie. Z czasów nie tak znowu dawnych, ale jednak dawniejszych niż wczoraj, przypominam sobie kpiny Hamiltona z przeznaczonej dla dzieci edycji „Ogniem i mieczem”, z której redaktor usunął próbę zgwałcenia Basi, ale pozostawił scenę nabijania Tuhajbejowicza na pal. Ale to już na marginesie. Obecnie generalnie czyta się sporo. Nie nastąpił prorokowany upadek książki, chyba że sytuację w Polsce, gdzie średnio czyta się jedną książkę rocznie, uznać za wynik upadku. Ale przecież tutaj tak naprawdę nic się nie zmieniło. Nasz, w znacznej mierze postwłościański, naród nigdy do ksiąg się w swej masie nie garnął. Religie protestanckie, wymagające od wiernych czytania, nie były zbyt rozpowszechnione, a stawiająca podobne żądanie religia żydowska zniknęła razem ze swymi wyznawcami. Jednak nic sobie nie robiąc z tej statystyki, drukarnie pracują, pisarze piszą i gdzieś tę całkiem sporą produkcję trzeba upchnąć. Stąd wzięła się druga moda (po zawsze popularnym nieczytaniu), która również mnie niepokoi. Otóż w nawale nowych, nierzadko taśmowo pisanych książek, sprzedawanych w „empikach”, supermarketach, kioskach i na straganach, poznikało mnóstwo pozycji ważnych, które w jakiś sposób identyfikowały plemię ludzi księgi (że pozwolę sobie użyć tego określenia). Teraz czyta się nowości, których jest tak dużo i są tak intensywnie reklamowane, że nie ma miejsca na klasykę – począwszy od klasyki dziecięcej, przez młodzieżową, aż po klasykę klasyczną, czyli dorosłą.

Klasyk to nie musi być zaraz Dostojewski, którego zresztą serdecznie i z wzajemnością nie lubię (pisarz za Polakami nie przepadał). Literatura współczesna… Czy „Dzieci z Bullerbyn” czytaliśmy dlatego, że to współczesna literatura? Albo „Historię amuletu” Edith Nesbit poznawałem dlatego, że poruszała palące problemy współczesności? Nie. Robiliśmy to dla przyjemności dobrego czytania i żeby wiedzieć, o co chodzi, jak ktoś przy nas zażąda „kawałka kiełbasy dobrze obsuszonej”, albo powie: „Ur Hekau Seczeh” (nawiasem mówiąc, kiedy A. Pilipiuk użył tego zaklęcia w jednej ze swoich książek, od razu zrobiło mi się przyjemnie. Swój człowiek!). Książki Hugh Loftinga o doktorze Dolittle (w tłumaczeniu Janiny Mortkowiczowej) czytali mi rodzice, kiedy jeszcze w ogóle słabo rozumiałem, co się do mnie mówi. A potem, przysięgam, czytałem Kochanowskiego i Mickiewicza z czystej ciekawości, niezależnie od pozytywnej opinii szkoły na ich temat. Jak to stwierdził Salinger: „nic nie zniechęci prawdziwego mola książkowego”. To właśnie było porozumienie między pokoleniami, bez żadnego psychologa, pedagoga czy innego freudysty, bo przecież te książki i poezje znali nasi rodzice, nasi dziadkowie...

Jaka będzie pointa? Nie będzie jej. Będzie cytat, tym razem z Agnieszki Osieckiej:

„Ty przy biurku,

ja przy garnkach,

od pierwszego do pierwszego,

od ogarka do ogarka –

my czytamy, my czytamy Słowackiego”

 


Alek Rachwald
Źródło: HFM 11/2016

Pobierz ten artykuł jako PDF