HFM

Nowe testy

czytajwszystkieaktualnosci2

 

Pieczenie mazurka na antenie

pexels jana t 4231581
Na samym początku zaznaczę: komentarze ze studia były świetne, a jeżeli ktoś czegoś nie zrozumiał, to wprawdzie ma prawo krytykować, ale lepiej, żeby się dokształcił. Wtedy zrozumie nie tylko to, czy ekipa była zachwycona, czy krytykowała, ale odnajdzie w zachwytach zarzuty, a w zarzutach – pochwały. To wymaga pewnego przygotowania teoretycznego, choć nie należy pomijać emocji. Problem w tym, że biorą one górę. Nad czym? To proste: nad wiedzą.


Tak zwany przeciętny zjadacz chleba jej nie ma, bo i skąd? Jury natomiast składa się z pianistów, którzy zagrali każdy utwór słyszany ze sceny sto, a może i pięćset razy. Znają każdą nutę, frazę i opracowanie lepiej niż tabliczkę mnożenia; znają praktyki wykonawcze. Napatrzyli się przez całe życie na takie „meteory”, jakich konkurs nie widział i nie zobaczy, na szczęście. W studiu siedzą im podobni. Publiczność słucha. Oni analizują i z tego wynika konflikt pomiędzy obu światami. Jak je do siebie zbliżyć?
Obecna praktyka wydaje się nietrafiona. Głównie dlatego, że najbardziej kompetentni komentatorzy mieszkają rozumem i duchem zbyt wysoko w aspekcie kultury wypowiedzi. Są ułożeni, wrażliwi. Rozumieją ideę dobrego wychowania. Savoir-vivre nie polega bowiem na tym, żeby przyswoić i zapamiętać pewne zasady, które uratują z każdej towarzyskiej opresji. Tak naprawdę to wyczucie, jak postępować, żeby nie urazić innej osoby gestem, słowem ani uczynkiem. Zrozumienie tej zależności zaowocuje wyrobieniem intuicji. Ale też swoistą delikatnością, która w obecnym świecie zdaje się niezrozumiała. „Zwykły człowiek” nie rozpozna, że nie stoi za nią słabość, lecz siła. Odbierze pewne gesty opacznie.


Właśnie w delikatnej materii tkwi problem, a nie w terminologii, która mogłaby przestraszyć słuchacza. Nie warto uciekać od „żargonu” i upraszczać, tłumaczyć na język potoczny. On się go nie boi, bo są Wikipedia i Google; sprawdzi i stanie się mądrzejszy. Zapewne sięgnie też głębiej. Bezbłędnie natomiast odczyta intencje, a nie lubi, kiedy ktoś ubiera swoje wrażenia w piękne słowa tylko dlatego, że tak wypada. Chciałby mieć igrzyska, bo się muzyką Chopina nie naje.
W przypadku skoków narciarskich to proste, bo widać, kto wylądował bliżej, kto wyszedł z progu jak trzeba i jakie po drodze wiały wiatry. W przypadku muzyki to bardziej skomplikowane. Proponuję więc zmianę optyki. Muzyka jest starsza od skoków i dysponujemy narzędziami oceny jeszcze bardziej precyzyjnymi niż sportowcy i ich sędziowie. Komentatorzy w studiu doskonale wiedzą, słyszą i mają w głowie dość informacji, by podsumować występ pianisty skuteczniej i trafniej niż lot Małysza. Nie powinni unikać krytyki, mogą więcej wytykać, fachowo uzasadniając. Sami wcześniej skakali albo poznali teorię lepiej, niż fizycy wyliczają prędkość spadającego jabłka. Mogą też bez problemu dmuchnąć w chmurę niuansów i konwenansów, a ta się rozwieje w trymiga.
Dlaczego tego nie robią? Jak mawiają Anglicy: to jest dobre pytanie. Ich portret psychologiczny już znacie – to pierwsza przeszkoda. Wywodzę się jednak z ich świata i wiem, że w kuluarach potrafią się wyrażać dosadnie, choć bez użycia jednego brzydkiego słowa. Nie jest to więc ani nieumiejętność, ani brak słownictwa czy nawet weny. Wszystkiego wystarczy, oprócz nawet nie tyle odwagi, co impulsu do zejścia na ziemię. Swoją, i zrozumienia, że może to być również ziemia słuchacza. Warto się spotkać na tym samym gruncie. Trzeba go tylko przygotować i zrozumieć, że tak naprawdę będzie to niewielki wysiłek. Przeciwnie, prawda zapewni łatwość wypowiedzi i autentyczną radość z gadaniny w studiu, a później poczucie spełnienia.


Na początek trzeba dostrzec różnicę pomiędzy fachowcem i amatorem. Pierwszy prześwietla grę rentgenem i widzi każdy fałszywy dźwięk albo uporczywie zaczepianych palcami „sąsiadów”. U Chopina leci to nieraz bardzo szybko, a dla zmyłki jest mnóstwo zapisanych na papierze dysonansów. Amator odbiera to jako jednolity potok narracji. Dla niego liczy się ogólny przebieg budowanych emocji i nie widzi dziur w asfalcie. Buntuje się nawet na wytykanie potknięć i odnoszę wrażenie, że właśnie tego komentatorzy boją się bardziej niż złodziej złapania na gorącym uczynku. Omijają temat, a kiedy jest tego po prostu za dużo, używają słów: „zmęczenie”, „nerwy”, „zbyt wysokie napięcie”, „niedyspozycja”. To niepotrzebna poprawność, albo jak kto woli – wskazanie przyczyny, tymczasem mówimy o skutku, a tylko ten się liczy w na scenie. Pewien uczestnik trzeciego etapu miał chyba 50 % trafień i jako snajper zapewne nie przeżyłby pierwszego dnia wojny. Mimo to nikt nawet o tym nie pisnął. Dopiero w finale zauważono brak precyzji, bo inaczej już się nie dało. Warto byłoby wspomnieć, że tak naprawdę niewielu uczestników zagrało perfekcyjnie czysto. Co nie znaczy, że Konkurs A.D. 2021 stał na niskim poziomie. Przeciwnie, był niebywały, może nawet najlepszy w historii, a pianiści, którzy „wsadzali kasztany” i tak byli świetni, a czasem nawet genialni. Grunt, żeby ten obcy element nie zaburzył spokoju słuchania. Żeby się nie przerodził w strach i wstyd za wykonawcę, rodzaj kompleksu polegający na tym, że utożsamiamy się z grającym. Ten stan odbiera bowiem przyjemność amatorskiego płynięcia i pochłonięcia przez muzykę w sposób, którzy doskonale znają „zawodowcy”.


Wierne przekazanie tekstu na Konkursie to podstawa. Zimerman to pokazał, choć o tym nikt nie wspomniał; wiedzą o tym za to doskonale pianiści. Co nie znaczy, że mają wygrywać roboty. A takim była dla mnie, za przeproszeniem, właśnie perfekcyjna uczestniczka III etapu (tekst powstaje jeszcze przed finałem). Przepraszam za dosadność, ale skoro innym wytykam jej brak, to nie mogę sam salwować się ucieczką. Nieprzypadkowo zresztą, bo kiedy Pani Profesor ubrała to samo w niesłychanie wyważone słowa o tym, jak się uczy grać na fortepianie w Moskwie, powietrze w studiu przeszył elektromagnetyczny impuls. Komentatorzy się obudzili i coraz śmielej zaczęli poruszać temat tabu. Zauważyłem szczery entuzjazm i choć zapewne niewiele osób z drugiej strony ekranu zrozumiało, gdzie konfitury babcia schowała, to powiało wtedy autentyczną świeżością.
Zwróciłem tutaj uwagę tylko na dwie rzeczy, ale w gronie fachowców nie mniej się mówi o artykulacji, ustawieniu aparatu, kulturze dźwięku, budowaniu formy, legacie-portacie-stakacie, śpiewnych pianach, przewalonych forte, prowadzeniu frazy i stu innych sprawach. Wbrew obawom, zwięźle, treściwie i krótko. Dlaczego to nie leci na antenie? Zbyt trudne? Może z początku tak, ale ten kod będzie za cztery lata rozumiało sto tysięcy melomanów, którym chciało się sprawdzić, cóż to za dziwosłowa. Opisując brzmienie sprzętu, również musieliśmy kiedyś stworzyć „nowomowę”. Z początku wszyscy naokoło się z niej śmiali; teraz już funkcjonuje bez przeszkód. Mowa teorii muzyki jest starsza o sto lat albo i więcej.
Zastanawiam się, co powiedzieć na koniec, ale szczerze – to nie wiem. Mam jednak przeczucie, że najlepiej ujął to rówieśnik (prawie) Chopina: „Chodzi mi o to, aby język giętki, powiedział wszystko, co pomyśli głowa”. Głowy w studiu są tęgie i wiedzą, co i o czym każdy zagrał. Co więcej, językowi nie brakuje ani kondycji, ani treści. Musi się tylko rozruszać. Komentarz konkursu nie jest jedynie ozdobą i wypełniaczem ciszy na scenie. Jest nauczycielem, a ten musi powiedzieć dziecku pewne rzeczy prosto z mostu. Inaczej uczeń nigdy nie przerośnie mistrza. Powinien, bo drzewiej bywało, że prości melomani zawstydzali krytyków erudycją i znawstwem.


Mogę jednak nie mieć racji, bo nie biorę pod uwagę, że zbyt szczegółowa analiza może ludziom zepsuć słuchanie. Odbierają muzykę intuicyjnie, bez bagażu wiedzy, który może się stać przekleństwem. Muzycy tak już mają, że automatycznie włącza im się aparat analizy. Podświadomie rozbierają formę na cegiełki: tematy, przeprowadzenia itp. Podświadomie też oceniają wykonawcę, zwłaszcza jeżeli grają na tym samym instrumencie. Skupiają się na drobiazgach związanych z „techniką”, „aparatem”, użytymi środkami. W mig je wartościują i to rzutuje na odbiór mocniej, niż by chcieli. Problem w tym, że jest to droga bez powrotu i lepiej się zastanowić, czy na pewno chcemy się edukować.
Jest też druga strona medalu: mylić się – rzecz ludzka. Tym bardziej, że wynika nieraz z potężnego stresu (stanąć na deskach, w oślepiających światłach, wiedząc, że mamy tylko jedną szansę i niczego się nie da powtórzyć), paraliżującej tremy – to zbyt wielkie wyzwania dla niejednego kozaka. Na występ mają wpływ czynniki prozaiczne, na przykład pora dnia. Nie znam muzyka, który byłby zadowolony, że ma zagrać potężny recital przed południem. Dlatego faktycznie nie należy skupiać całej uwagi na błędach. Nie zmienia to faktu, że jest to konkurs, który otwiera kariery i trzeba wybrać tych, którzy mają predyspozycje, aby je zrobić. Ocenić nie tylko samo wykonanie, ale również potencjał „zawodnika”. Gdzieś trzeba też postawić poprzeczkę, wyznaczającą poziom nieczystości w grze; odróżnić oryginalność od wydziwiania (tu „zwykli ludzie” bywają bezradni). Ci, którzy wspomną kontrowersje związane z Pogorelichem, powinni koniecznie odświeżyć sobie jego występy na Konkursie (nagrania są ogólnie dostępne) i zastanowić się jeszcze raz nad trafnością werdyktu. Taka wycieczka w przeszłość może się okazać pouczająca. Nie przypominam sobie dokładnie, ale mam wrażenie, że wówczas krytycy (a możliwe, że nawet jurorzy) dość bezlitośnie i precyzyjnie wypunktowali wszystkie mankamenty. I z czym się to spotkało? Nie chciałbym być w ich skórze.
Zamykając klamrę, jeszcze raz zaznaczę, że ekipa i tak robi dobrą robotę. I proszę mi nie wytykać, że niby wodę niosę, a sam mam ucho pęknięte. Na razie wpadają tam sąsiedzi.

 

Maciej Stryjecki
Hi-Fi i Muzyka - 11.2021