HFM

Nowe testy

czytajwszystkieaktualnosci2

 

Skarby naszego nieba, cz. 4 - Zdzisława Sośnicka

064 067042021 001
Oto czwarta część cyklu opowiadającego o polskich płytach, które zostały nieco zapomniane albo w swoim czasie niezauważone. Dziś trochę inaczej, bo zamiast trzech różnych sylwetek i trzech różnych płyt przedstawimy dwa albumy i tylko jedną postać. Ale za to jaką!


Zanim jednak o muzyce, odrobina historycznego kontekstu. Bez niego nie da się w pełni zrozumieć przywoływanych zjawisk i towarzyszących im okoliczności.


Okrutny czas wolności
Przełom lat 80. i 90. XX wieku był dla większości muzyków epoki PRL-u fatalnym okresem. Wielu z nich, podejrzewając, że publiczność nie będzie już zainteresowana ich twórczością, rozważało przejście na emeryturę. Inni brali sprawy w swoje ręce i ruszali w bój.
Przypomnijmy sobie atmosferę tamtych lat. Wszystko, co związane z minionym okresem, zwyczajnie śmierdziało. Z jednej strony, słusznie; z drugiej – rykoszetem obrywały postacie i zjawiska, które zupełnie sobie na to nie zasłużyły. Czegokolwiek by nie mówić o PRL-u, kulturowo epoka ta stała znacznie wyżej od tego, co ma miejsce obecnie. Działo się tak z różnych przyczyn, ale nikt przy zdrowych zmysłach i jakimkolwiek pojęciu o rzeczywistości nie będzie tego kwestionować. Jednak trzy dekady temu ostracyzm wobec niemal wszystkiego, co zrodziło się w epoce dominacji ZSRR, był spory, a kontrkultury lat osiemdziesiątych, które powoli zaczynały wchodzić na salony, dodatkowo wzmacniały efekt. Kanały telewizyjne, dotąd nastawione głównie na realizację polityki propagandowej, wreszcie mogły na swej antenie gościć artystów, którzy wcześniej nie mieli szans się na niej znaleźć. Festiwal w Jarocinie przechodził za to coś na kształt autoagresywnej choroby. Mieliśmy w końcu wolność, więc trudno było znaleźć obiekt, przeciwko któremu powinno się protestować. Mimo to organizatorzy starali się ze wszystkich sił podtrzymać niezależny charakter imprezy, poszukując jednocześnie wspólnego wroga. Wszak prosty czarno-biały świat zawsze jest łatwiejszy w odbiorze niż ten malowany tysiącami odcieni szarości.
Tu dochodzimy do sedna. Wspólnym wrogiem była miniona epoka. „Stare dziady”, które mizdrzyły się w telewizjach Szczepańskiego, Urbana i Jaruzelskiego, teraz powinny sobie pójść. Delikatnie mówiąc.
Na początku lat dziewięćdziesiątych Krzysztof Skiba (znany performer, komik, autor tekstów i lider zespołu Big Cyc) krzyczał prześmiewczo z jarocińskiej sceny: „Otóż wszystkie informacje, które ukazały się na plakatach, a przynajmniej większość z nich, są nieaktualne i nieprawdziwe. Nie wystąpi dzisiaj ani Big Cyc, ani Reds, ani Chłopcy z Placu Broni! Gwiazdą dzisiejszego koncertu będzie Maryla Rodowicz i jej nowa grupa punkowa Kiła Mogiła (…). W składzie tego zespołu zagra Irena Santor na perkusji, Zdzicha Sośnicka na gitarze basowej, Bogusław Mec na mandolinie i drucie kolczastym. A w trakcie koncertu Kapitan Nemo pokaże, jak można sobie przykleić berecik do głowy na czas nieokreślony”.

 

064 067042021 002

 

 


Jak widać, oberwało się nawet Kapitanowi Nemo, który pewnie sam czuł się muzykiem undergroundowym, offowym, niemal garażowym, mimo ogromnego sukcesu komercyjnego, jaki odniósł kilka lat wcześniej. Przyznajcie, że inaczej spogląda się na taką wypowiedź z dystansu, a zupełnie inaczej musiała brzmieć wtedy. Prawdopodobnie gdybym wówczas tam był, wtórowałbym śmieszkom i kazał „przebrzmiałym muzykom” dać już spokój. Czasy się jednak zmieniły. Dziś o żadnej z wymienionych przez Skibę postaci nie powiedzielibyśmy raczej nic negatywnego. Takie to paradoksy rządziły naszą rzeczywistością i tak naprawdę rządzą do dziś. Nie dostrzegamy ich tylko dlatego, że teraźniejszość jest przezroczysta.

 

064 067042021 002

 

 


Dwie fale
Jakkolwiek głęboko by nie wchodzić w rozważania natury historycznej, rok 1989 właśnie taki był. Wszyscy mieli dość cholernego PRL-u. Właśnie w tamtym czasie Zdzisława Sośnicka była już po dwóch największych falach sukcesu. Pierwszą z nich można określić jako typowo estradową. Przypadała głównie na lata siedemdziesiąte i wiązała się z młodym i dziś powiedzielibyśmy: „celebryckim” wizerunkiem artystki, która nie stroniła od błyszczących kreacji, wielkich okularów przeciwsłonecznych, futer i adekwatnych do epoki fryzur. Muzycznie reprezentowała wówczas wypadkową tego, co lubiano na świecie i tego, co było do przyjęcia pod naszym niebem. Na tamten okres przypadają pierwsze albumy bez tytułów z lat 1972 i 1974 oraz „Moja muzyka” z roku 1977.
„Odcienie samotności” z roku 1979 to świadectwo transformacji artystki. Wielki dwupłytowy album zawiera głównie stonowany repertuar i takie utwory, jak „Julia i ja” lub „Nie czekaj mnie w Argentynie” z musicalu „Evita”. W roku 1984 pojawiły się „Realia”. Artystka przywdziała nowy image. Ukazała się jako kobieta bardziej dojrzała, choć nadal młoda i atrakcyjna. Zresztą, w kontekście Pani Zdzisławy można śmiało mówić o pięknym starzeniu się i przyznać, że mimo upływu lat do dziś pozostała kimś na kształt współczesnej bogini.
Szczytem drugiej fali sukcesu artystki jest oczywiście „Aleja gwiazd”, której premiera miała miejsce w roku 1987. Nowy image pod postacią jeszcze bardziej kosmicznych strojów i nastroszonej fryzury, inspirowanej nieco Tiną Turner z tamtych lat, oraz pakiet przebojowych kompozycji, z tytułową na czele, wywindował artystkę bardzo wysoko. Znów wszyscy się nią ekscytowali.

 

064 067042021 002

 

 


Żar jednak powoli wygasał. System ulegał transformacji. Przyszła reforma Wilczka. Zaczęto mówić o okrągłym stole, wolnym rynku i zupełnie nowych czasach. Mieczysław Rakowski, jeszcze trzy dekady wcześniej kojarzony z opozycyjnym buntem (por. np. czasopismo „Po prostu”), został premierem. Dziennik Telewizyjny, będący wcześniej brutalnym walcem propagandowym, zaczął używać trochę innego języka. Polska Zjednoczona Partia Robotnicza próbowała się jakoś ratować, jednak wszystko, co się kojarzyło z mijającą epoką, traciło termin ważności. Właśnie w takiej atmosferze, w roku 1989, Zdzisława Sośnicka nagrała swoje dwie najbardziej dojrzałe płyty. Kto wie, czy nie najlepsze? A przecież dziś mało kto o nich pamięta. Pierwsza z nich to „Serce”, druga – „Musicale”.


„Serce” (1989)
Wyobraźcie sobie, że przenosimy się do równoległej rzeczywistości i słuchamy hitów, które opanowały te lepsze stacje radiowe. Nie są to wpadające w ucho bzdury, lecz wielkie, nobliwe pieśni, niemal hymny. Dostojność to ich główna cecha, choć w strukturze albumu zostają przełamane kilkoma nieco bardziej skocznymi piosenkami.
Autorem większości kompozycji jest Romuald Lipko, moim zdaniem, w absolutnie szczytowej formie. Za teksty odpowiada głównie Marek Dutkiewicz. Duet pracował w wielu konfiguracjach, ale trudno nie odnieść wrażenia, że właśnie przy Zdzisławie Sośnickiej w pełni rozwinął skrzydła. Teksty, czasem świadomie zahaczające o patos, czasem o kicz, głównie jednak będące poezją w czystej postaci, to małe arcydzieła. Nawet tak ryzykowne frazy, jak: „Opadła nisko rtęć i mróz ma na mnie chęć”, które początkowo wzbudzają lekką wątpliwość, z czasem zaczynamy odbierać jako świadomy zabieg literacki. Bo jeśli gaśnie nadzieja, a mróz jest symbolem śmierci, to można sobie pozwolić na celowy liryczny banał. W końcu o sprawach ostatecznych też da się rozmawiać ironicznie, co jeszcze bardziej podkreśla kosmiczną rozpacz.

 

064 067042021 002

 

 


Biblijne analogie, klasyczne konstrukcje, przedstawione tak szczerze, otwarcie i rozpaczliwie, przyprawiają o ciarki. Tęsknota miesza się z godnością. Prostota marzeń przelewa z intelektualnym potencjałem metafor, a Zdzisława Sośnicka łapie każde słowo i po mistrzowsku inkrustuje nimi utwory. Warstwa muzyczna jest – z jednej strony – mocno wpisana w tamten czas; z drugiej – buduje niezależną, klasyczną i ponadczasową wartość. Lipko nie tylko wiedział, jak pisać ładne melodie. Doskonale również zdawał sobie sprawę, w jakie aranżacje powinny zostać ubrane, by pozostawać ze słuchaczem najdłużej, jak się da. Możemy więc mówić o komercyjnym potencjale płyty, a równocześnie przy każdym następnym przesłuchaniu odkrywać w niej coś nowego.
„Serce” to jeden z najmniej znanych i najbardziej niedocenionych polskich albumów. Jedynym znanym hitem z tego krążka jest „Powiedz mi, Panie”. Muzycznie to typowy, szlachetnie patetyczny Lipko. Warstwa tekstowa to emocjonalna „wyliczanka”, w której podmiot liryczny wyraża zazdrość i tęsknotę za ukochanym poprzez pretensję do Stwórcy. Bardzo to starożytno-żydowskie, a jednocześnie niesamowicie polskie i współczesne. Nawet refrenowe: „Powiedz mi, Panie, czemu nie ja? Dlaczego nie ja mogę z nim być?” to majstersztyk, w którym niesiony emocjami podmiot literacki najpierw wyraża się bardziej potocznie, a później formalnie (przejście z „czemu” na „dlaczego”). Kto dziś zawracałby sobie głowę takimi niuansami?
Na koniec odrobina narzekactwa. W oryginalnym wydaniu „Serca” nie było bonusu w postaci utworu „Nagle wszystko się skończyło”. To cover piosenki „We Don’t Need Another Hero” Tiny Turner, pochodzącej ze ścieżki dźwiękowej filmu „Mad Max. Pod kopułą gromu”. Nie było i… bardzo dobrze. Pojawił się dopiero w późniejszym wydaniu z roku 2014. Należy go traktować wyłącznie jako ciekawostkę. O ile bowiem z warstwą muzyczno-liryczną Pani Zdzisława poradziła sobie, jak zawsze, z ogromnym wdziękiem, o tyle sam tekst (napisany przez Bogdana Olewicza), w kontekście swoich czasów, brzmi dziwnie – to przestroga przed użyciem bomby atomowej. Błagam, pod koniec lat osiemdziesiątych, kiedy już wszystko było ustalone i od kilku lat zmierzało w kierunku rozbrojenia? Pisanie takich rzeczy w roku 1983 miałoby głębszy sens. Wówczas można było się martwić, na jakie pomysły wpadną następujący po Breżniewie przywódcy ZSRR. Ale za relatywnie wyluzowanego Gorbaczowa? Adaptacji może bronić jedynie fakt, że nie ukazała się na oryginalnym wydaniu albumu, a tekst był napisany znacznie wcześniej. Należy też podkreślić, że mimo poważnego stanu zagrożenia – nie atomówką, tylko kiczem – Zdzisława Sośnicka wybrnęła ze swojego zadania po mistrzowsku.

 

064 067042021 002

 

 


„Musicale” (1989)
Kolejna płyta przynosi zupełnie inny rodzaj doznań. To fascynujące, że w jednym roku mogła się ukazać taka produkcja, jak „Serce”, a zaraz obok „Musicale”. Obie bardzo jakościowe, choć kompletnie inne.
Pomysł na „Musicale” był bardzo amerykański. Zebrać pakiet popularnych utworów. Potraktować zbiór konkretnym kluczem. Opracować je powtórnie, a wykonanie powierzyć komuś, kto nada kompozycjom nową jakość. Tutaj doszedł jeszcze język polski. Warto zaznaczyć, że były dwie wersje tej płyty, ta druga – anglojęzyczna; utwory po angielsku pojawiły się także w wykonaniu koncertowym. Ale my pozostaniemy przy „Musicalach” po polsku.
Robotę naszych tekściarzy należy ocenić dobrze, a czasem nawet bardzo dobrze. Trudno tu mówić o wiernym tłumaczeniu. Raczej o głębokiej inspiracji, wpadającej w przekład literacki. Zgodność z oryginałami bywa niekiedy zachwiana u samych podstaw. Przykładowo, utwór ze „Skrzypka na dachu” zatytułowany „Anatewka” u swych źródeł stanowi zupełnie odrębną kompozycję. Na płytę Zdzisławy Sośnickiej wzięto melodię z „Sunrise, Sunset” i stworzono pod nią tekst inspirowany tą właściwą „Anatewką”. Za słowa na albumie odpowiadają Bogdan Olewicz, Paweł Mossakowski i Jacek Cygan.
Północ,
sen w ukłonach się łamie
wszechpotężna jest pamięć
gdy wstępuje na tron…
To początek utworu „Pamięć”, którego oryginalny tekst powstał na bazie wiersza Thomasa Stearnsa Eliota. Stanowi piękny dowód na to, że Jacek Cygan umie tworzyć poezję wzniosłą i zahaczającą o prawdziwie romantyczną tradycję. Za takie frazy wielki szacunek, choć Gombrowicz pewnie by obśmiał. Ale kraina budowana w „Musicalach” przez wyczucie Zdzisławy Sośnickiej to świat wzniosłości i sentymentalnego piękna. Jeśli dysponujemy choćby podstawową wrażliwością, z czasem damy się ponieść tej energii. Bogdan Olewicz, szerokiej publiczności kojarzący się z „Autobiografią” Perfectu i innymi bardziej rockowymi utworami, jest autorem wielu tekstów, z którymi w pierwszej sekundzie trudno go skojarzyć. Dla Zdzisławy Sośnickiej pisał już od lat 70. i właśnie pod koniec tamtej dekady powstała m.in. polska wersja najważniejszej piosenki z musicalu „Evita” – „Nie czekaj mnie w Argentynie” (oryg. „Don’t Cry For Me Argentina”); dziesięć lat później ukazała się na omawianej płycie. Olewicz mistrzowsko wybrnął z adaptacji, choć sens przekazu znacznie odbiega od pierwowzoru. Tam chodzi o pożegnanie z narodem. Tutaj o pożegnanie z miłością, która nie trafiła w swój czas. Powyższe teksty to jednak tylko przykłady. Z pewnością warto się zagłębić we wszystkie obecne na płycie.
Muzyka to oczywiście zbiór różnych kompozytorów (m.in. Webber, Sondheim, Bernstein), którzy poukładali dźwięki pod takie dzieła, jak: „Koty”, „Upiór w operze”, „Evita”, „West Side Story”, „Dream Girls” czy wspomniany wcześniej „Skrzypek na dachu”. Podstawowa forma pozostaje bardzo klasyczna i dostojna. Orkiestra pod batutą Bohdana Jarmołowicza, Chór Filharmonii Narodowej, a do tego świetni muzycy rozrywkowi (m.in. Krzysztof Ścierański na basie, Wojciech „Malina” Kowalewski na perkusji) brzmią tak, jakby zaszczytem było grać dla TEGO głosu.
Niestety, album zniknął z pamięci medialnej tak szybko, jak się w niej pojawił. I to nawet nie tak, że nikt go nie zauważył. „Musicale” były bowiem wielkim wydarzeniem, połączonym ze sfilmowanym koncertem, który został wyemitowany w państwowej telewizji. Krytycy pisali o nich z zachwytem, jako o podsumowaniu kariery Zdzisławy Sośnickiej i jej wejściu w nowy, bardziej nobliwy etap. Jednak zarówno „Musicale”, jak i „Serce” bardzo szybko zostały przyćmione przez nowe czasy. Gdy kilka lat później pojawił się film „Evita” (na podstawie musicalu Andrew Lloyda Webera), promowany przez Madonnę piosenką „Don’t Cry For Me Argentina”, Zbigniew Wodecki głosił, że amerykańska artystka mogłaby śpiewać chórki u Sośnickiej i żeby koniecznie posłuchać polskiego wykonania z „Musicali”. Może to potwierdzać tezę, że omawiane dziś płyty uległy szybkiemu przeterminowaniu wraz z nadejściem nowej ery i tylko nieliczni je zapamiętali.

 

064 067042021 002

 

 


W nowej rzeczywistości
Obecnie Zdzisława Sośnicka raczej milczy, zdając sobie sprawę z  mechanizmów rządzących rynkiem. Pojawia się raz na kilka lat, przy okazji jubileuszowych koncertów, podsumowujących składanek, antologii. Po roku 1990 wydała jeszcze dwa albumy z premierowymi kompozycjami. Pierwszy z nich to „Magia serc” (1998). Mimo telewizyjnej promocji i ciepłego przyjęcia przez dawnych fanów, przeszedł bez większego echa. Drugi to „Tańcz, choćby płonął świat” (2015). Oba powroty pod względem artystycznym cechowały się dostojnością i jakością.
Artystka jest osobą wyjątkowo świadomą, na czym bardzo zyskuje. Obrosła wspaniałą legendą. Szanują ją nawet ludzie z młodszych pokoleń, traktując jak uniwersalne dobro narodowe. Choć z całą pewnością w swych muzycznych poszukiwaniach mało kto sięga dalej niż za horyzont jej największych hitów. Dlatego właśnie nawet najlepsze powroty bywają trudne i nie tak spektakularne, jak można by się spodziewać. Miejmy nadzieję, że Pani Zdzisława nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa.


Piosenkarka, dyrygent czy pianistka?
Początkowo artystka nie zamierzała śpiewać. Chciała zostać pianistką koncertową i w tym kierunku się kształciła. Po drodze koleżanka, której akompaniowała, zaniemogła. Kiedy młoda Zdzisława stwierdziła, że może ją zastąpić, profesorka śpiewu najpierw się oburzyła, ale po wysłuchaniu jej postanowiła zmienić główną solistkę. Odtąd muzyczna droga Sośnickiej wędrowała trzema torami. Wykształcenie wyższe odebrała w zakresie dyrygentury chóralnej. Później zaczęła komponować.
Kim jest Barbara Bajer?
Zdzisława Barbara Sośnicka-Bajer. „Bajer” po mężu Jerzym Bajerze, z którym się związała w wieku 18 lat. Kilka dekad temu w branży nie było dobrze widziane, by gwiazdy estrady same pisały sobie utwory. Pani Zdzisława sprytnie się ukryła pod pseudonimem „Barbara Bajer”. Kto miał wiedzieć, ten wiedział. Większość jednak nie wiedziała, dzięki czemu artystka miała święty spokój. Pod tym nazwiskiem skomponowała m.in. takie piosenki, jak „Inne łzy”, „Taki dzień się zdarza raz”, „Kochać znaczy żyć”, „Raz na jakiś czas”.


Duety
Najbardziej znany duet to ten ze Zbigniewem Wodeckim – „Z tobą chcę oglądać świat”. To jedna z najpiękniejszych miłosnych pieśni, jakie ktokolwiek, kiedykolwiek u nas napisał, choć nie wszystko w niej gra tak, jak powinno. Kompozycyjnie się zgadza, ale tonacja nie jest dla Zdzisławy Sośnickiej najszczęśliwsza. Wodecki rozwija skrzydła i wzbija się do lotu, ale jego towarzyszka nie może uczynić tego samego. Tam, gdzie artysta płynie na najlepszej wysokiej średnicy swojego tenoru, jego towarzyszka jedynie nuci w dole lub jest zmuszona piszczeć. Sam Wodecki po latach przyznał: „nie da się ukryć, że „Dzidka” nie mogła rozwinąć w pełni swojego wokalnego kunsztu, czyli, jak mówią wokaliści, <ryknąć>. Tu mam wyrzuty sumienia (…). Pisałem to na swoją skalę i w swojej tonacji C-dur. Niestety, głosy się nie ułożyły. Zasada powinna być taka, że jak mężczyzna zaczyna, to kiedy przychodzi partia kobieca, głos musi się perlić. A tu miała za nisko”.
Przykład ten ilustruje, jak trudnym procesem jest tworzenie muzyki, z ilu składa się elementów i jak istotne znaczenie może mieć jeden mały szczegół. Pamiętamy o tym, pisząc w „Hi-Fi i Muzyce” wszystkie nasze teksty i recenzje.
W roku 2004 warszawski raper Tede wykorzystał fragmenty starego utworu Zdzisławy Sośnickiej „Ludzie mówią” i tak powstała kompozycja „Jak żyć”, która okazała się hitem. Z warstwy instrumentalnej zaczerpnięto sample „orkiestrowe”, a do tego refreny wokalne, które stanowią podstawę zarówno oryginału, jak i przeróbki. Ogólnie całość wyszła zgrabnie, z jednym „ale”. Otóż chodzi o to, że skoro już Tede okazał taki szacunek naszej wielkiej artystce, to mógł sobie darować te wszystkie „kurwy” i inne w tekście. Dziś bardziej dojrzały raper zapewne podszedłby do sprawy inaczej. Ale nawet mimo to trzeba sobie jasno powiedzieć, że dzięki Jackowi Granieckiemu spora część młodzieży nie tylko się dowiedziała, kim jest Zdzisława Sośnicka, ale również została nauczona, że należy ją szanować. Można więc uznać, że zbiegło się to z czasem, gdy piosenkarka zaczynała być naprawdę kultowa. Szkoda, że nie zbiegło się punktualnie z jej powrotami.

Michał Dziadosz

Hi-Fi i Muzyka 04/2021