HFM

Nowe testy

czytajwszystkieaktualnosci2

 

Z miłości do starych gratów

typewriter 2653187 1280Zalałem laptop. Wstyd się przyznać, ale pisałem tekst tak nudny, że sam usnąłem. Opadające bezwładnie czoło potrąciło szklankę i dalej zadziałała fizyka. Zatankowałem swojego leciwego przyjaciela do pełna, tak że przez złącza wylewał się ciemny i gęsty sok porzeczkowy.

W takim wypadku trzeba działać natychmiast. Jak po udarze, liczy się każda minuta. Zadzwoniłem więc po pogotowie komputerowe. Dojeżdżamy, twój sprzęt trafi natychmiast na stół operacyjny. Niestety, po 23.00 pogotowie przyjmuje jedynie zgłoszenia, wobec czego położyłem się spać. Ratownik miał stanąć w drzwiach o 8.00. O 10.00 jeszcze go nie było; obiecał, że o 12.00. O 14.00 zadzwoniłem do innej firmy. Odebrał ten sam facet: będę o 16.00. Tym razem przyjechał. Zrobimy na dzisiaj, najpóźniej na jutro. Po dwóch dniach głuchej ciszy dzwonię i grzecznie pytam, co z moim sprzętem. Na co się dowiaduję, że jestem chamem, który popędza specjalistów i za karę zostaję przesunięty na koniec kolejki, a laptop zobaczę najszybciej za dwa tygodnie. Wklepuję serwis do Google’a i masz babo placek – setki poszkodowanych przez „pogotowie komputerowe”: „ratuj laptopa”, „nie odzyskasz swojego komputera” itp. Okazuje się, że delikwent ma w sieci 41 stron internetowych spozycjonowanych tak, że w 90 % wypełnią pierwszą stronę wyników. Są całe grupy poszkodowanych na Facebooku, ale policja nie może nic zrobić. To, co usłyszałem od fachowca, było ponoć i tak delikatne.

Bo jeżeli komuś puszczą nerwy, to może się dowiedzieć, że „dostanie w ryja” albo zakosztuje „kręcenia wora” (nie wiem, jak kobiety) itp. Jedyną szansą jest wysłanie przelewem 250 zł. Wtedy serwisant odda sprzęt za pomocą równie interesującej firmy kurierskiej. Powściągnąłem więc emocje i napisałem, że pokryję dotychczasowe koszta i rezygnuję z usługi. Zadziałało. Następnego dnia otrzymałem odpowiedź, że mój laptop jest gotowy. Faktycznie, ratownik osobiście staje w drzwiach, inkasuje, ale na hasło „faktura” – ucieka. Podobno liczba poszkodowanych dawno przekroczyła 500. Ciekawe, co na to skarbówka? Czytałem kilka dyskusji z „serwisantem” w Internecie. Chętnie się udziela i powołuje na swój regulamin. Ma zarejestrowaną firmę itp. Doszedłem do wniosku, że to postać o specyficznej konstrukcji psychicznej, a jego wrogiem nie są ludzie, tylko komputery. Ratuje świat przed złowrogą sztuczną inteligencją. Oglądaliście „Terminatory”?

Czuję się w obowiązku ostrzec, ale zmierzam do czego innego. W efekcie trafiłem do drugiego, tym razem prawdziwego serwisu, który – jak się później okazało – naprawia także McIntoshe, Passy i Electrocompaniety. Opinie ma pozytywne: tanio nie jest, ale robota fachowa. Zadzwoniłem do właściciela, żeby porozmawiać i tutaj szybko stało się jasne, że warto było uraczyć stację roboczą porzeczką. W innym przypadku nie dowiedziałbym się takich rewelacji. Po pierwsze, postarzanie sprzętu jest faktem. Tania elektronika (uwaga, nie chodzi o 200 zł, ale o 2000 zł) popularnych marek często jest zrobiona tak, że po gwarancji ma niemal obowiązek się zepsuć. Podobno kiedy do serwisu wchodzi człowiek z pudelkiem pod pachą, technicy już z samych napisów wiedzą, co padło. Na przykład jedna z firm o dużej renomie wśród miłośników nowinek technicznych ma pecha do słuchawek. Padają jak muchy. Kiedy jednak klient przychodzi z reklamacją, sprzedawca zwykle radzi mu, żeby kupił nowy model, bo lepszy i akurat ma na niego kupon rabatowy. Uparciuchy trafiają do mojego rozmówcy. Wtedy pada pytanie: czy naprawa ma się odbyć z wykorzystaniem części oryginalnych, czy też zamienników? Oburzony klient w pierwszym odruchu odpala, że oczywiście chce oryginały, ale po chwili się reflektuje i pyta, czy to będzie dużo drożej? Otóż wcale nie. Sęk w tym, że jeśli mają być oryginały, to pojawi się w serwisie mniej więcej po miesiącu. Zamienniki pociągną znacznie dłużej.

Po drugie, panuje obecnie moda na hi-fi z PRL-u. I to wcale nie z powodu niskich cen. Ludzie przynoszą do reanimacji stare Adamy, Bernardy, Diory i Radmory. Bez narzekania płacą 1000 zł, a nawet 2000 zł! Czy to uzasadnione? Taki dobry ten sprzęt? Nie do końca, bo to przecież nie Krell, Accuphase czy nawet Sansui. Ale wstydu też nie ma. Polacy mają po prostu szacunek do tamtych gratów. Oczywiście, w młodości nawet truskawki lepiej smakowały, ale oprócz sentymentu pojawia się pewien rodzaj mocno zakorzenionego patriotyzmu. Chcemy być z czegoś dumni i może to być nawet Amator albo Zodiak. Powiecie, że na tym tle trochę dziwnie wygląda nasz tegoroczny zestaw nagród. Spieszę z wyjaśnieniem, że jest on wynikiem podejścia producentów do klientów na lokalnym rynku. Wy tego nie usłyszycie, ale facetowi z branży można się zwierzyć. To, co słyszałem na Audio Show 2019 od 90 % rodzimych producentów, wyleczyło mnie z chęci pomocy dlatego, że coś jest polskie. „Nie zależy mi w ogóle na polskim rynku”, „Tylko eksport”, „Polski klient nie potrafi docenić”. Do tego dochodzi uwielbienie dla dewiz, jak za czasów Peweksów, i pogarda dla „tenkraju”, w którym to każda inicjatywa padnie przez zaściankowość ludożerki. Nasuwa się wobec tego pytanie: po jaką cholerę się wystawiacie w Warszawie? Trzeba od razu do Monachium! No, ale tam za drogo. Uderzająca logika Kalego. Długo się wahałem, czy pisać te słowa, ale czarę przelał list czytelnika Andrzeja, który tęskni za polskim sprzętem, choć go stać na inny. Dawno nie słyszał o ciekawej marce albo konstrukcji znad Wisły. W sumie to ja też, ale nie czekam, bo to nudne zajęcie, a sok porzeczkowy stoi obok naprawionego laptopa.

Maciej Stryjecki
Źródło: HFM 01/2020