HFM

Muzyczna włoszczyzna - Drupi

88-89 02 2011 01„Chrypi Drupi” – te słowa nieco starszym miłośnikom muzyki zapewne nie są obce. Potoczne określenie maniery wokalnej włoskiego piosenkarza, Giampiero Anelli, na trwałe weszło do polskiego języka.

Drupi musi coś w sobie mieć, bowiem stale koncertuje i nagrywa. Jego piosenka „Vado Via” wprawdzie nie spodobała się członkom jury festiwalu w San Remo w 1973 roku, za to rok później trafiła na brytyjskie listy przebojów. Po „Vado Via” sporą popularnością cieszyła się „Rimani”, a w 1978 roku artysta dotarł do Polski z przebojami „Sereno è” i „Provincia”, dając znakomity występ w Sopocie. Kiedy wyszedł na scenę, swoją osobowością, temperamentem, luźnym strojem – wtedy jeszcze trampki nie były synonimem mody – oraz chwytliwymi melodiami zawładnął publicznością. Dzięki sopockiemu koncertowi przez jakiś czas był popularniejszy u nas niż w swojej ojczyźnie.


Nie wiem, jak ten były hydraulik radził sobie z uszczelnianiem przeciekających zlewów, ale zapewne gorzej niż ze śpiewaniem, bo inaczej nie zdecydowałby się na taką profesjonalną woltę. Nie mogę nie wspomnieć o jeszcze jednej rzeczy. Otóż Drupi był wokalistą, którego można było z przyjemnością słuchać, nie wiedząc, o czym śpiewa. Przywiązuję sporą wagę do tekstów piosenek, dlatego przechodzę obojętnie obok płyt, na których artyści posługują się niezrozumiałymi dla mnie językami. Nawet Paul Simon – słynny partner Arta Garfunkela, z którym nagrywał w latach 60. przepiękne longplaye – przestał mnie interesować, kiedy na jego wydawnictwach (vide „Graceland”) artyści afrykańscy zaczęli coś wykrzykiwać w swoich narzeczach. Piosenkami Drupiego mogę się natomiast rozkoszować zawsze. Niekiedy nawet z łezką w oku. Wszak to przecież element magicznych wspomnień ze szkolnych lat.
Zacząłem od Drupiego, bo akurat on najbardziej kojarzy mi się z włoską sceną. Jednak w trakcie niedawnej wizyty w Mediolanie nie jego koncertu wypatrywałem. Postanowiłem się przekonać, jak dziś śpiewają jego młodsi rodacy. W tym celu wypuściłem się na wędrówkę po tamtejszych klubach, z których najbardziej znane to Tangram, Capolinea, Tunnel, Blues Canal, Ramblas, Indian Cafe i Le Scimmie. W tym ostatnim spędziłem dwa udane wieczory. Gwiazdami byli gitarzysta Andrea Braido i piosenkarka Silvia Fusé.
Urodzony w Trento Andrea Braido zainteresował się muzyką w wieku zaledwie czterech lat. I to dość wyjątkowo, bo jego pierwszym instrumentem była perkusja. Dopiero w połowie podstawówki zaczął grać na gitarze i to też nie jak wszyscy, gdyż zaczął od basu, a dopiero po jakimś czasie przerzucił się na gitarę sześciostrunową. Aby poczuć, jak bije serce muzyki amerykańskiej, wyjechał na krótko do Bostonu, a później do Nowego Jorku. Tam występował z różnymi zespołami i uczestniczył w jam-sessions.
Po powrocie do Włoch towarzyszył w studiu i na scenie wielu słynnym rodakom, jak Laura Pausini, Mina, Zucchero czy Vasco Rossi. Jego talent docenili także zagraniczni artyści. Braido grał z Lizą Minelli, Lenny Kravitzem, Randy Crawford, a nawet towarzyszył na płycie Marcusowi Millerowi („Free”).
W mediolańskim klubie pojawił się grubo po 22:00. Dopiero wtedy nocne życie zaczyna się tu rozkręcać. Wszedł na scenę niemal prosto od drzwi wejściowych, taszcząc potężny futerał. Wydobył z niego dwie gitary i umieścił je w statywach. Potem zdjął kurtkę i z biegu zagrał parę dźwięków, prawdopodobnie aby się upewnić, czy nagłośnienie działa odpowiednio.
W tym samym czasie miejsca przy swoich instrumentach zajęli basista i perkusista. Kiedy zabrzmiał pierwszy utwór, nie było wątpliwości, że mamy do czynienia z wirtuozem. Braido nie używa kostki, ale muska struny kciukiem i głównie palcem wskazującym, chociaż w bardziej skomplikowanych partiach również pozostałymi. Śledząc jego technikę można odnieść wrażenie, że wykonawca jest zespolony z instrumentem i praktycznie żaden układ dźwiękowy nie jest dla niego zbyt trudny. Wyraźny dowód dał, grając własną kompozycję "Fast Forward". Z tytułową szybkością nie miał żadnego kłopotu. Grał z niebywałą swobodą. Nie brakowało również spokojniejszych fragmentów, w których gitara snuła melodyjnie sola.

88-89 02 2011 02     88-89 02 2011 04

Braido przyzwyczaił słuchaczy do zmiennych nastrojów. Tytuły jego płyt: „Braidus in Funk” (2007), „Jazz Garden & Friends” (2008) czy „Latin Braidus” (2009) mówią same za siebie. Także na niewielkiej scenie klubu Le Scimmie motywy jazzowe i funkowe sąsiadowały z bossanovą i rockiem. A jeśli dodamy do tego album „Space Braidus” (2005), na którym hard rock przeplata się z punkiem i rytmami „urban”, czy kompakt z kompozycjami Hendriksa, to odkrywa się przed nami duża rozpiętość muzycznych zainteresowań artysty.
W każdym ze stylów, których dotyka, Braido zadziwia talentem. Zaskakujące, że nie jest o nim głośniej na świecie. Choć przecież występy i płyty nagrane z największymi oraz liczne albumy solowe sporo o nim mówią.
Dzień po wirtuozie gitary na scenie mediolańskiego Le Scimmie gościła Silvia Fusé. Śpiewała już jako dziecko, niemal przy każdej okazji – w domu, szkole, na różnego rodzaju spotkaniach. Najpierw amatorsko, a później na poważnie. Przez dwa lata uczyła się techniki wokalnej, a wcześniej rozpoczęła trwającą 10 lat naukę gry na pianinie. Następnie dołączyła do big-bandu Biglietti Falsi, opierającego repertuar na przebojach takich soulowych sław, jak Aretha Franklin, James Brown i Otis Redding.
Nic dziwnego, że swój koncert w Le Scimmie Silvia Fusé rozpoczęła piękną kompozycją „Killing Me Softly”. Chyba nie mogło być inaczej, bo soul jest jej stylem przewodnim. Niedawna współpraca z grupą Mother of Groove, wykonującą covery przebojów Stinga, Prince’a, Erica Claptona i Joss Stone, rozszerzyła krąg zainteresowań piosenkarki o ambitniejszy pop i muzykę rockową. W klubie towarzyszyło jej trzech świetnych sidemanów: Michele Salgarello (perkusja), Paolo Polifrone (bas) i Andrea Pollione (klawisze). Wszyscy grali na luzie i perfekcyjnie, ale najbardziej niesamwity był pianista. Tak jak dzień wcześniej odnosiło się wrażenie, że Braido w jakiś magiczny sposób jest połączony ze swoją gitarą, tym razem można było to samo powiedzieć o Pollione, kiedy ten wyczyniał cuda z elektrycznym fortepianem. Bywały momenty, że jego unoszące się rytmicznie nad klawiaturą dłonie rozmazywały się w oczach. Uśmiechał się przy tym zawadiacko, wiedząc zapewne, że jest podziwiany przez słuchaczy i – podobnie jak Braido – mógłby zagrać jeszcze szybciej, gdyby tylko zaszła potrzeba. Tymczasem Silvia Fusé czarowała słuchaczy głosem, śpiewając znane utwory, doskonale wybrane na klubowy set.
Oba wieczory były wyjątkowo udane. Rzadko tak się gra w polskich klubach. Zarówno Andrea Braido, jak i Silvia Fusé dostarczyli słuchaczom niezapomnianych wrażeń. Trochę dziwić może fakt, że oboje zdecydowali się na skromne występy, zamiast błyszczeć przed tysiącami fanów, ale też gdzie indziej nie stworzyliby zapewne tak intymnego klimatu.
Nie wiem, czy w Mediolanie zawsze tak atrakcyjnie się gra i śpiewa, ale teraz jestem pewien, że kiedy ktoś mnie zapyta o interesujących włoskich wykonawców, to Drupi nie będzie jedynym, którego wymienię.

Autor: Grzegorz Walenda
Źródło: HFiM 02/2011

Pobierz ten artykuł jako PDF