HFM

artykulylista3

 

Bogdan Paprocki - Śpiewać do końca

101-103 12 2010 01„Światowej sławy tenor, profesor Stefan Belina-Skupiewski niejednokrotnie mi przecież przypominał: «Do ostatniego dnia twego śpiewania pamiętaj, że w śpiewie najważniejsze są trzy rzeczy. Pierwsza to jest serce! Druga to jest serce! I trzecia to jest serce! Nigdy o tym nie zapomniałem! Śpiewanie było moją pasją.”

Bogdan Paprocki

 

Debiut z Kiepurą w tle
Pochodził z wielodzietnej rodziny, w której nie było tradycji muzycznych i nikt też nie marzył o karierze zawodowego muzyka, chociaż wszyscy lubili śpiewać. Najpiękniejsze głosy wśród trzynaściorga rodzeństwa mieli Bogdan (tenor) i młodszy od niego Marian (baryton), zamordowany przez hitlerowców. Już jako solista opery Bogdan nieraz żałował, że nie może wystąpić w duecie z bratem.


Bogdan Paprocki urodził się 23 września 1919 roku w Toruniu. Jego ojciec, nauczyciel, kilkakrotnie przeprowadzał się z rodziną do różnych miejscowości, w których dostawał posadę kierownika szkoły. W jednej z prowadzonych przez niego placówek był nauczyciel muzyki, skrzypek. Ojciec zachęcał Bogdana do nauki gry na skrzypcach, ale chłopiec wolał uprawiać sport, a najbardziej – piłkę nożną i hokej. Do gimnazjum chodził najpierw w Chojnicach, a potem w Lublinie, gdzie w 1938 roku zdał maturę. Służbę wojskową odbywał w Zamościu, na kursie podchorążych rezerwy przy Dziewiątym Pułku Piechoty Legionowej. W tym samym roczniku służył niejaki Józef Kiepura, z którym, z racji podobnego wyglądu, Paprockiego mylono. Kiedy w kwietniu 1939 na pułkowym wieczorku artystycznym Paprocki wystąpił wraz z kolegami w kwartecie wokalnym tzw. rewelersów, żartowano, że śpiewał Kiepura. Wtedy młody Bogdan zamierzał zostać wojskowym kartografem. Wybuch wojny położył kres tym planom.

 

Kariera bez dyplomu
W czasie okupacji Paprocki śpiewał sam dla siebie, w pustych klasach kierowanej przez ojca szkoły powszechnej w Rejowcu. Nie miał dostępu do fortepianu, do odpowiednich nut. Zdesperowany, gotów był się uczyć nawet arii... tytułowej bohaterki opery „Hrabina” Moniuszki. Melodię grał mu klarnecista orkiestry fabrycznej miejscowej cementowni!
Systematyczną naukę śpiewu rozpoczął w Lublinie, w 1943 roku, pod okiem Eugeniusza Koppa. Rychło zaczął testować na słuchaczach efekty edukacji. Występował na domowych koncertach patriotycznych, wykonując pieśni Moniuszki. Akompaniował mu kolega z gimnazjum, późniejszy słynny krytyk fifilmowy, Zygmunt Kałużyński. Z nim właśnie uczestniczył Paprocki w audycji radiowej nadnej z Lublina w 1944 roku, po wyzwoleniu miasta.
Został solistą Centralnego Domu Żołnierza, właściwie artystą wędrownym, koncertującym z zespołem po miastach i miasteczkach terenów oswobodzonych spod okupacji. Lekcji śpiewu udzielał mu wtedy Ignacy Dygas (1881-1947), wybitny tenor. Piękna barwa głosu, muzykalność, kultura śpiewu – tymi cechami Paprocki szybko zwrócił na siebie uwagę. Zaproponowano mu przesłuchanie w Operze Śląskiej w Bytomiu. Przyjechał tam 1 listopada 1946 roku, tuż po demobilizacji, ubrany w wojskowy płaszcz. I jeszcze w listopadzie zadebiutował na scenie operowej – jako Alfred w „Traviacie” Verdiego. Partnerowali mu młodzi śpiewacy, których talent i klasę potwierdziły powojenne dzieje opery polskiej: sopran Barbara Kostrzewska i baryton Andrzej Hiolski. Z Hiolskim połączyła go odtąd wielka przyjaźń.
Bogdan Paprocki nie miał dyplomu akademii muzycznej czy choćby szkoły muzycznej II stopnia. Wszystkiego uczył się z marszu, na próbach i spektaklach. Dyrektor teatru, Jerzy Silich, we własnym mieszkaniu „przerabiał” z nim kolejne role. Paprocki wspominał: „Czasem płakałem z wściekłości, nie radząc sobie z trudnościami roli, a Silich powtarzał: «Rycz, jak nikt nie widzi, a tu masz się uczyć». I tak Rossini stał się moim najlepszym profesorem śpiewu. Od tej pory już żadna partia nie sprawiała mi problemów wokalnych”. Aktorstwa i poruszania się po scenie zgodnie z frazą muzyczną uczył młodego adepta reżyser Bolesław Fotygo-Folański.
Gmach Opery Śląskiej, czyli, jak mawiał: „nasza kochana buda operowa”, był drugim domem Bogdana. Kiedy w 1957 roku został etatowym śpiewakiem Opery w Warszawie, przez trzy sezony występował jeszcze równolegle w Bytomiu. Nie tylko na scenie, lecz także na boisku – w amatorskiej drużynie futbolowej artystów przeciwko drużynie piłkarzy Polonii Bytom. O dawnych dobrych czasach mówił po latach: „Łączyła nas wszystkich prawdziwa przyjaźń, taka bez zazdrości o sukcesy i oklaski. Wtenczas jeszcze pieniądz nie rządził”.
Należał do śpiewaków, którzy specjalizują się w repertuarze operowym, a opracował blisko 60 partii solowych. Na drugim miejscu w jego zainteresowaniach plasowały się pieśni, zwłaszcza Moniuszki. Czasami wykonywał też partie oratoryjne, w tym swoją ulubioną – w IX symfonii Beethovena.

101-103 12 2010 04     101-103 12 2010 05

 

Głos i osoba
Bogdan Paprocki, którego znajomi nazywali „Kuba”, starannie dokumentował przebieg kariery. Każdy spektakl i koncert zapisywał w notesie, dzięki temu mógł w każdej chwili powiedzieć, ile razy był na scenie Jontkiem w „Halce” (ponad 300), Stefanem w „Strasznym dworze” (ponad 250) czy Pinkertonem w „Madame Butterfly” (ponad 200). Ogółem dał ponad 2800 występów w Polsce i ponad 50 za granicą. Zebrał pochwały sławnego tenora Mario del Monaco, który gościł w Polsce. Podczas tournée w USA w 1959 utalentowanemu śpiewakowi zaproponowano podpisanie kontraktu z teatrem New York City Opera. Musiałby jednak od razu na dłuższy czas pozostać za oceanem, a taki wariant Paprocki zdecydowanie odrzucał. W wywiadzie dla rozgłośni radiowej Głos Ameryki oświadczył, że woli żyć w Polsce, choćby boso i o suchym chlebie. Dziś nie musiałby stawiać spraw na ostrzu noża – wszak każdy ma w domu paszport, granice są otwarte, a sieć komunikacyjna gęstsza.
Jaki miał głos? Liryczny, ciepły, aksamitny, ale jednocześnie silny, nośny i elastyczny. Mógł wykonywać zarówno partie liryczne, jak i nieco mocniejsze – spintowe (według niego na taki właśnie typ głosu pisał Moniuszko partie tenorowe), dramatyczne, a nawet bohaterskie. „Głos o rzadkiej, złocistej, promiennej barwie, szczególny, niezwykle indywidualny sposób kształtowania dźwięku, bezbłędna intonacja (nie ma chyba nikogo, kto mógłby stwierdzić: słyszałem Paprockiego śpiewającego nieczysto), świetne, pełne blasku górne dźwięki (miał C jak dzwon, kto ma dziś takie?), oddechu ile zechce” – oto opinia Ewy Łętowskiej.
Za swój najsłabszy punkt Paprocki uważał wygląd, a zwłaszcza wzrost, za najmocniejszy – umiejętność synchronizacji działań muzycznych i scenicznych oraz intuicję i samokontrolę. Bardzo starannie przygotowywał się do każdej partii, analizującnajpierw tekst słowny. Podkreślał, że i śpiewak, i widz muszą rozumieć, o co chodzi w wykonywanych dziełach. Najbardziej lubił postaci skomplikowane psychologicznie, o bohaterach jednowymiarowych wyrażał się jak o wieszakach na kostium. Interesowała go całość spektaklu, nie tylko sceny, w których występował. Na próbach siadał na widowni, aby obserwować pracę kolegów; cieszył się z ich sukcesów. Początkującym śpiewakom udzielał rad: „Nie wolno występować niedouczonym, bo wówczas nigdy nie zyska się prawdziwej formy. Trzeba pamiętać, że to zawód niepewny. Jedna chwila i już po karierze, bo głos wysiądzie. Żyć należy, owszem, higienicznie, ale normalnie. Nie porywać się na za trudne partie, a przede wszystkim trzeba wiedzieć, o czym się śpiewa. Mieć wnętrze, serce, które pokazujemy głosem, a nie machaniem rękami”.
Nie dzielił pracowników teatru na artystów i personel techniczny, nie traktował z wyższością chórzystów. Dla wszystkich był serdeczny, uprzejmy, pogodny. W 1969 roku skomentował dowcipnie: „Amerykanom łatwiej jest wylądować na Księżycu niż Polakom wybrać dyrektora Teatru Wielkiego”. Nie bał się wyzwań, nagłych zastępstw. Uważał, że w sytuacji zaskoczenia nie ma czasu na zdenerwowanie. Nikogo nie naśladował. Uczył się z partytury, nie z cudzych nagrań. Cenił dobrą wymowę i twierdził, że dla śpiewaków o prawidłowej dykcji język polski nie stwarza trudności. Namawiał do kultywowania rodzimych pozycji na scenach operowych, stawiał za wzór Czechów i ich przywiązanie do ojczystego repertuaru.
Szanował publiczność. Trzymał się zasady, aby zawsze śpiewać tak, jakby miał to być ostatni występ. Miał szczęście spotkać na drodze zawodowej ludzi odpowiedzialnych i życzliwych: „Kiedy byłem jeszcze «nieopierzony» w swoim zawodzie, nie musiałem odrzucać takich czy innych propozycji, bo byłem pod troskliwą opieką znakomitych fachowców, opieką genialnych znawców opery... To oni obsadzali młodych śpiewaków w partiach, które były odpowiednie dla rozwoju głosu śpiewających, a jednocześnie z pożytkiem dla wysokiego poziomu przedstawień”. Potrafił krytycznie ocenić własne decyzje – jak na przykład zbyt wczesne podjęcie się partii Don Josego w „Carmen” Bizeta: „Bo ja do tej partii podchodziłem zbyt emocjonalnie, a ją trzeba śpiewać z duchowną kontrolą. To jednak jest partia, którą najbardziej ubóstwiam ze wszystkich moich ról”.
Wiódł szczęśliwe życie rodzinne. Żona Halina urodziła mu jedyną córkę, Grażynę, zwaną Aniołem. Kochał zwierzęta – zwłaszcza konie (w „Nabucco” Verdiego wjeżdżał na scenę na rumaku) i psy. Wśród czworonogów, którym stworzył dom, były: dog Lesio, bernardyn Mały, bokserka Kaśka oraz posokowiec bawarski Bronia. Nic dziwnego, że Henryk Czyż obsadził go w swojej operze „Kynolog w rozterce”.

101-103 12 2010 06

 

Sto lat, sto lat
Z dystansem i pogodą ducha komentował swoje kolejne jubileusze pracy artystycznej i okrągłe rocznice urodzin. W 2004 roku mówił: „Czas biegnie, a ja nadal wierzę w swoją szczęśliwą gwiazdę i ufam, że pozwoli mi jeszcze trochę poczekać na mój całkiem prywatny fin de siècle”. Chociaż od końca lat 80. zwolnił obroty, wciąż śpiewał w Teatrze Wielkim, którego gmach widział z okien swojego jednopokojowego mieszkania służbowego. Występował na scenie Opery Narodowej w mniejszych, lecz ważnych rolach, jak na przykład Stary Faust w „Fauście” Gounoda, Yamadori w „Madame Butterfly” Pucciniego i Cesarz w „Turandot” Pucciniego. Natomiast w Operze Śląskiej, swoim mateczniku, jesienią 2009 roku sędziwy tenor świętował 90. rocznicę urodzin i 70. pracy artystycznej. Na zakończenie gali tenorów wykonał pieśń Jana Galla „Gdybym był młodszy, dziewczyno”, zaś kreując postać Starego Fausta na zawsze pożegnał się ze sceną.
Zmarł w Warszawie, 3 września 2010, na trzy tygodnie przed 91. urodzinami. Uroczystości pogrzebowe zaczęły się od wystawienia trumny w Teatrze Wielkim – miejscu, z którym był związany od 33 lat. Nie tylko tu śpiewał, lecz bacznie śledził program, bywał na premierach i służył życzliwymi radami dyrekcji teatru. Waldemar Dąbrowski, szef sceny narodowej, powiedział: „To człowiek, któremu ogromnie dużo zawdzięczam. [...] Pan Bogdan nie miał aksamitnego charakteru, ale miał aksamitne serce. Wypowiadał się ostro i surowo, ale nie po to, by komukolwiek zrobić przykrość, ale po to, by nasze aspiracje i ambicje, nasze marzenia, pragnienia sytuować jak najwyżej. [...] Wiedział, że można, bo sam swoją osobą i sztuką o tym zaświadczył”.
Kilka miesięcy temu, w grudniu 2009, w Salach Redutowych Teatru Wielkiego odsłonięto trzy popiersia dłuta Adama Myjaka, przedstawiające najwybitniejszych powojennych wykonawców męskich partii wokalnych: basa Bernarda Ładysza, barytona Andrzeja Hiolskiego i tenora Bogdana Paprockiego. Dla wielu licznie zgromadzonych gości było to ostatnie spotkanie z sędziwym śpiewakiem.
Został pochowany na warszawskich Powązkach Wojskowych(kwatera A10-5-26). Na rok przed śmiercią wyznał: „Cieszę się, że wybrałem zawód śpiewaka, że mogę jeszcze pracować... Cieszę się, że moje życie nie potoczyło się inaczej”.

 

Autor: Hanna i Andrzej Milewscy
Źródło: HFiM 12/2010

 

Pobierz ten artykuł jako PDF