HFM

artykulylista3

 

Najlepszy zespół świata Tears For Fears

88 93 HIFI 10 2017 001
Piękno to kwestia gustu, a o gustach się niby nie dyskutuje. Bez dwóch zdań jednak Tears For Fears nie są traktowani z należną powagą. I chociaż ci, co mają wiedzieć, o co chodzi – wiedzą, warto się temu duetowi przyjrzeć bliżej. Szczególnie że w tym roku ma się ukazać ich najnowsza, od dawna oczekiwana płyta.

Wiadomo, że tytuł tego artykułu jest trochę na wyrost. Nie tylko dlatego, że każdy meloman ma swój „najlepszy zespół świata”, ale także dlatego, że Tears For Fears to bardziej duet niż zespół. Ilu by jednak definicji i objaśnień nie stworzyć – ów muzyczny twór doznał ledwie cząstki szacunku ze strony krytyków i popowych kronikarzy względem tego, na co zasługuje.

 

Było ich dwóch i przez lata największej świetności tworzyli w całkowitej symbiozie. Oczywiście, można się ekscytować konfliktem, jaki wystąpił między panami w okolicach płyty „The Seeds Of Love” (1989), wieloletnim rozstaniem i szczęśliwym powrotem w roku 2004. Można uznać Rolanda Orzabala za dominatora, prowodyra, jedynego lidera, ale dziś, w wywiadach Tears For Fears sami uciekają od tej wersji wydarzeń. Uszanujmy więc ich dżentelmeńską postawę.
Skład uzupełniali muzycy sesyjni. Raz bardziej, raz mniej z nim związani. Zmieniali się dość często, ale rdzeń w postaci charakterystycznych głosów, harmonii, aranżacji, zamiłowania do mocnej sekcji rytmicznej i inteligentnych tekstów pozostawał zawsze ten sam.

88 93 HIFI 10 2017 002


Angielski rodowód, transatlantycka wrażliwość
Wbrew pozorom, Tears For Fears nie są z USA. Mimo że brzmieniowo mogą się wydawać mało brytyjscy, a za oceanem sprzedawali zawsze więcej płyt i biletów, są Anglikami, choć nie pełną gębą. Bez flanelowych garniturów, kibolskiej nienawiści do drużyny z innego miasta i kuzynostwa posiadającego stadninę koni. Dodatkowo jeden z nich – Roland Orzabal – ma korzenie hiszpańskie. To ten ciemny, z charakterystycznym wokalem i długimi włosami, grający na sześciu strunach. Drugi – Curt Smith – od samego początku w Tears For Fears obejmował etat basisty i równoległego głosu. Powiedzieć o nim, że zajmował się jedynie chórkami, byłoby niesprawiedliwe. Wszak to właśnie on jest główną postacią w takich utworach, jak „Mad World”, „Shout” czy „Everybody Wants To Rule The World”. Na późniejszych płytach Curt oddał pole Rolandowi, ale ich wokale znakomicie się uzupełniały.

88 93 HIFI 10 2017 002


100 km przed peletonem
Tears For Fears od samego początku wymiatali. Nie tylko artystycznie, ale także intelektualnie. Kiedy inni grali new romantic, heavy metal czy disco – oni kreowali unikalny, ponadczasowy pop. I choć barwa głosu Rolanda niektórym kojarzyła się z Dave’em Gahanem z Depeche Mode, zespół szybko wypracował indywidualny styl i dorobił się oddanej publiczności. Z każdą kolejną płytą nieco zmieniał kierunek, choć nigdy nie tracił charakterystycznego sznytu. Pierwszy album – „The Hurting” (1983) – kręcił się w rejonach synth popowych, ale już każdy następny żonglował soulowo-bluesową wrażliwością, z rockowym wykopem i popowo-radiową atrakcyjnością.
Czy Tears For Fears nie zrobili kariery godnej np. Bon Jovi dlatego, że byli zbyt słabi? A może dlatego, że wiele wymagali od publiczności, a jeszcze więcej od siebie? Niewątpliwie odnieśli sukces, jednak pamięć medialna, jaką powinni się cieszyć, była niewspółmiernie mała w stosunku do ich artystycznego poziomu. Nie uprzedzajmy jednak faktów.


Była połowa lat osiemdziesiątych i Tears For Fears znaleźli się na pierwszych miejscach list przebojów. Nastolatki po obu stronach Atlantyku oszalały na punkcie zgrabnych melodii, a nade wszystko – neurotycznie zbuntowanych tekstów grupy. Wszak cała pierwsza płyta lirycznie była mentalnym rozliczeniem z nie do końca łatwym dzieciństwem. Zresztą, sama nazwa grupy nawiązuje do pewnej kontrowersyjnej terapii, właśnie do dzieciństwa sięgającej. Ale o tym nie tutaj.

88 93 HIFI 10 2017 002


Wszyscy chcą rządzić światem
Udana gra wstępna w postaci debiutu fonograficznego przeszła w ekstatyczny spazm, wywołany ukazaniem się krążka „Songs From A Big Chair”. I choć najbardziej znany utwór „Everybody Wants To Rule The World” co niektórym zdążył już obrzydnąć, to płyta jest pełna perełek. Prawdziwy urok wspomnianego singla polega jednak nie na wpadającej w ucho melodii, a na inteligentnym tekście dotyczącym naturalnych instynktów, które siedzą w większości z nas. Niezależnie od napęcznienia freudowskiego superego i tak jesteśmy zwierzętami walczącymi o swoje terytorium. Teksty Tears For Fears zawsze były głębokie i wymagały koncentracji przy interpretowaniu. Dziennikarze zarzucali im hermetyczność i bełkotliwość, ale nie wszystko, czego się nie rozumie, musi być zaraz bełkotem.

88 93 HIFI 10 2017 002


Kobieta na uwięzi
Rok 1989 przyniósł drogą w produkcji i dopracowaną w każdym szczególe płytę „The Seeds Of Love”. Prace trwały kilka lat. Kiedy pewien dziennikarz zagadnął Rolanda Orzabala: „Dlaczego tak długo?”, zmęczony muzyk odpalił: „Bo jesteśmy chujowi”.
Curt Smith zszedł tu na dalszy plan. Drugim głosem zespołu została Oleta Adams. Jedynym kawałkiem, w którym Curt obejmuje główny wokal, jest „Advice For The Young At Heart”. Ale to nie tak, że „ustąpił babie” albo że ona go wypchnęła. Po prostu istotną część struktury albumu stanowiły damsko-męskie dialogi, więc Oleta bardziej pasowała do koncepcji.

88 93 HIFI 10 2017 002


Krążek otwiera piorunująca i doskonała pod każdym względem kompozycja „Woman in Chains” – duet Orzabala i Adams. Profeministyczny manifest dziś może nie wzbudza ekscytacji, jednak wtedy był dość odważny. Ten utwór tylko potwierdza, jak otwartym zespołem byli Tears For Fears. Nie ma podziału na białych i czarnych. Panowie sięgają do soulu bez kompleksów i z wdziękiem, a pani jest ich pięknym uzupełnieniem, a nie kontrapunktem.
Niestety, chwilę później przyszły lata 90. z najdurniejszą dwubiegunowością muzyki sensu largo, jaką można sobie wyobrazić. Z jednej strony, mieliśmy grunge, z drugiej – głupkowatą łupaninę spod znaku „Coco Jumbo”. Czy w takiej przestrzeni było miejsce na inteligentny pop?
„The Seeds Of Love” to trochę łabędzi śpiew najwspanialszej ery w dziejach muzyki rozrywkowej, czyli lat 80. XX wieku. Do gry weszły wtedy ogromne pieniądze, ale ich dystrybucja była sprawiedliwa. Nie chodziło jedynie o szybki zysk tanim kosztem. Wytwórniami płytowymi rządzili świadomi producenci, a nie księgowi. Niestety, sztuka w mariażu z biznesem prawie zawsze wychodzi „zgwałcona i z podbitym okiem”. A kiedy biznes zmienia się w cinkciarstwo, może być tylko gorzej. Sukces „The Seeds Of Love” był spektakularny i istotny w karierze Tears For Fears. Jeszcze się załapali.

 

88 93 HIFI 10 2017 002


Wszyscy kochają szczęśliwe zakończenia
Czegoś jednak zabrakło. Legendy o wielkim konflikcie, zepchnięciu Curta na dalszy plan i dominacji Rolanda są już tak przegadane, że damy sobie z nimi spokój. Dziś Curt Smith opowiada, że był wtedy bardzo zmęczony samym sobą jako „popularnym chłopakiem z zespołu”. Musiał odnaleźć prawdziwego siebie, dlatego odszedł. Uszanujmy to.
Po „The Seeds Of Love” i rozstaniu ze Smithem Orzabal nagrał dwie płyty sam, choć pod szyldem Tears For Fears. Były to dwa naprawdę dobre albumy: „Elemental” (1993) oraz „Raoul And The Kings Of Spain” (1995). Na tej drugiej Oleta Adams wystąpiła już tylko gościnnie, ponieważ zajęła się karierą solową. W roku 1996 wyszła składanka „Saturnine, Martial And Lunatic”, zawierająca głównie „strony B” singli, mniej znane wersje znanych utworów i „wariacje na temat”. W roku 1999 Orzabal wyprodukował płytę islandzkiej piosenkarki Emiliany Torrini, a w 2001 wydał solowy krążek „Tomcats Screaming Outside”. W tym samym czasie na ekrany kin wszedł wyśmienity film „Donnie Darko”, w którego ścieżce dźwiękowej przewinęła się niemal pełna wersja „Head Over Heels” z płyty „Songs From A Big Chair” oraz cover „Mad World” z „The Hurting”, tutaj w wykonaniu Gary’ego Julesa. Wtedy świat przypomniał sobie o Orzabalu jako kompozytorze zgrabnych piosenek.
Być może właśnie ten fakt sprawił, że Tears For Fears powrócili w roku 2004 z nową, udaną płytą „Everybody Loves A Happy Ending”. Od tamtego czasu, w zgodzie i z uśmiechem, koncertują na całym świecie, a grają, jakby mieli po 30 lat. Posłuchajcie choćby koncertowej wersji „Head Over Heels” z roku 2014. Wymiatają tak, że większość młodych kapel powinna wpaść w kompleksy i na 10 lat zamknąć się w garażu.
Zresztą, Tears For Fears zawsze zachowywali świeżość. Mimo zmarszczek i siwizny nikt poważny nie postrzega ich jako dinozaurów. To wciąż młody, choć doświadczony pomysł na niesamowitą muzykę.
Dlatego z niecierpliwością czekamy na nową płytę. Jej premiera była już wprawdzie wielokrotnie przekładana, ale miejmy nadzieję, że w tym roku krążek ujrzy światło dzienne. Takie dochodzą nas słuchy.

88 93 HIFI 10 2017 002


Pięć płyt Tears For Fears, które trzeba mieć:
1.  Songs From A Big Chair (1985)
Tę płytę może traktować jak esencję tego, co najlepsze w latach 80. XX wieku. Ale także jako boczną gałąź ewolucji stylów z tamtego czasu. Kiedy bowiem zespoły new romantic dawno wyczerpały wszelkie formuły, uszom świata ukazał się właśnie ten album. Tekstowo nie ciągnął już freudowskich wątków z późnego dzieciństwa. Bardziej osiadł w problemach nastoletnich – niespełnionych miłościach, dorastaniu, walce o miejsce w grupie. Muzycznie natomiast było to objawienie świadczące o niesamowitej dojrzałości bandu. Od dynamicznego popu z rockowym rąbnięciem („Shout”, „Head Over Heels”, „Everybody Wants To Rule The World”), przez wątki cudnie przestrzenne i ambientowe („I Believe”, „Listen”), na zabawach w soul skończywszy (imponujące „Working Hour” z saksofonem Mela Collinsa). Jednocześnie wszystko było stylowe i piękne.
Nie mieć tej płyty to obciach! Uprzedzam tylko fanów winyli, że nowe wydanie 180-gramowe nie ma tej kompresji co CD, więc trzeba się nastawić na cierpliwą recepcję. Mówiąc wprost: gra cholernie cicho. Odradzam też remastery z bonusami. Bo te bonusy są bez sensu i niszczą strukturę płyty. Choć same remastery brzmią dobrze.
2. The Seeds Of Love (1989)
Płytę otwiera „Woman In Chains”. To duże ryzyko dawać tak genialny kawałek na sam początek albumu. Dynamika, przestrzeń, wyśmienita sekcja rytmiczna i profesorskie, choć nie szkolne wokale. Duet Rolanda Orzabala z Oletą Adams świetnie się sprawdzi na pierwszych randkach, choć tekst nie jest specjalnie wesoły.
Muzycznie to zmysłowy soul z płynącym basem i niesamowitymi bębnami… Phila Collinsa. W połowie utworu robi wejście równie emocjonujące, jak to legendarne w „In The Air Tonight”.
„The Seeds Of Love” to produkcja za milion funtów, nagrana na najlepszych mikrofonach, kablach, stołach, kompresorach, preampach i instrumentach, jakie wtedy można było zdobyć. Zagrana przez wybornych muzyków, zaśpiewana przez niesamowitych wokalistów. To produkcja popowa, ale w pełni audiofilska. Uroczy lot ponad gatunkami; jakby cała muzyka świata należała do Tears For Fears. Od bluesa, do soulu („Woman In Chains”, „Bad Man’s Song”), przez radosny pop („Sowing The Seeds Of Love”, „Advice For The Young At Heart”), wątki dynamiczne („Year Of The Knife”), wątki spokojne i orientalizujące („Standing In The Corner Of The Third World”), na przejmujących skończywszy („Famous Last Words”). A wszystko to drogie, ale lekkie; piękne, ale naturalne; inteligentne, ale nie mądralińskie.
3. Elemental (1993)
Najlepsza płyta Tears For Fears do jazdy samochodem. Najrówniejsza i konsekwentnie dynamiczna. Już nie tak droga i wypasiona jak poprzednia, choć opuszczony Roland Orzabal pospraszał świetnych muzyków i całość z pomysłem wyprodukował.
Na basie zagrał Guy Pratt, ten sam, który z Pink Floyd odbył trasę „A Momentary Lapse of Reason”, zarejestrował partie na „The Division Bell”, a potem grał koncerty z cyklu „Pulse”. Wielu fanów ze smutkiem przyjęło jednak fakt, że w grupie nie ma już Curta Smitha. Płyta sprzedała się dobrze (w Wielkiej Brytanii srebro, a w USA i Francji złoto), ale do pięciokrotnych platyn, jak to miało miejsce w przypadku poprzednich, trochę zabrakło.
4. The Hurting (1983)
„The Hurting” spokojnie mogłoby się znaleźć w naszych rankingach najważniejszych dzieł synth popu i new romantic. Ale się nie znalazło, bo Tears For Fears to coś znacznie więcej niż chwilowa moda. Oczywiste, że skojarzenia z grupami tamtych lat nasuwają się same. Więcej jest jednak w tych dźwiękach tego, co grali Japan czy Ultravox, albo co później (sic!) robili Depeche Mode i A-ha. Większość z Was zapewne zna największe hity z tego krążka: „Mad World”, „Pale Shalter”, „Change”, które zresztą zespół chętnie gra do dziś.
To bardzo dobra i ważna płyta, choć nie polecamy jej tak gorąco, jak trzech powyższych. Z czystszym sumieniem można ją uznać bardziej za ciekawostkę z epoki niż album ponadczasowy. Choć w wielu kręgach doczekała się statusu kultowej. Entuzjastycznie wypowiadał się o niej, między innymi, Billy Corgan ze Smashing Pumpkins.
5.
To miejsce celowo zostawiamy puste. Wierzymy, że zajmie je nowa płyta Tears For Fears, choć jednocześnie mamy nadzieję, że na naszej subiektywnej liście wyląduje ona znacznie wyżej.

Pięciu wybitnych muzyków, którzy współpracowali z Tears For Fears:

88 93 HIFI 10 2017 008


1.    Phil Collins
Zaproszenie legendarnego gwiazdora na „The Seeds Of Love” było strzałem w dziesiątkę. I to pomimo faktu, że stały perkusista Tears For Fears, bębniący w zespole od jego początków do roku 1986, grał bardzo w stylu Collinsa. I w sumie każdy następny też. Dobry wzorzec – ot co.
Tears For Fears zawsze lubili Collinsowski groove, więc wybór był oczywisty. Obecność wielkiej gwiazdy podniosła także komercyjną rangę albumu. Choć gołym okiem widać, że o walor artystyczny chodziło tu bardziej niż o magnes na słuchaczy.

88 93 HIFI 10 2017 007


2.    Oleta Adams
Wokalistka była związana z muzyką od dzieciństwa. Jej ojciec był pastorem, więc nasłuchała się gospel. W 1983 roku wydała swoją pierwszą płytę, która przeszła bez echa. Oleta grała więc „do kotleta” w nieco lepszych miejscach.
W jednym z hoteli, w czasie trasy „Songs From A Big Chair”, zupełnie przez przypadek zauważyli ją panowie z Tears For Fears. I natychmiast zaprosili do współpracy. Trochę bajka o Kopciuszku, ale ta wydarzyła się naprawdę.
Oleta nagrała wiele istotnych partii na „The Seeds Of Love” i od tego czasu rozpoczęła się jej światowa kariera. Może nie tak wielka, jak np. Anity Baker, ale w kręgach fanów dobrego soulu każdy wie, kim jest pani Adams. Płyty, od których warto zacząć przygodę z jej muzyką, to „Circle of One” (1990) i „Evolution” (1993).

88 93 HIFI 10 2017 011


3.    Manu Katche
Perkusista, którego chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Grał ze Stingiem, Peterem Gabrielem, Janem Garbarkiem, Dire Straits, Loreeną McKennitt, Tracy Chapman, Tori Amos, Joe Satrianim, Simple Minds, Richardem Wrightem, a nawet Anną Marią Jopek. Jego szaleństwa na hi-hacie stanowią znak rozpoznawczy i wzór dla naśladowców na całym świecie. Jego lekki i nośny time amatorów porywa, a znawców zachwyca.
Solowe płyty Manu Katche są bardzo dobre, jednak najlepiej sprawdza się w roli muzyka sesyjnego. W Tears For Fears bębnił na „The Seeds Of Love”.

88 93 HIFI 10 2017 002


4.    Mel Collins
Tutaj powinno się znaleźć śmieszkowe nawiązanie do Phila Collinsa i wyjaśnienie, że nie są spokrewnieni. Ale darujemy sobie suchary.
Mel Collins, prócz współpracy z Erikiem Claptonem, Dire Straits, Alan Parsons Project czy Rolling Stones, zaliczył wiele innych kooperacji. To on dął w saksofon m.in. u Richarda Wrighta na płycie „Wet Dream”. On dialogował z wokalem w utworze „Starless” King Crimson. Wreszcie on malował dźwiękowe pejzaże u Davida Sylviana na „Gone To Earth” i kilku krążkach Clannad oraz pewnie na jeszcze pięćdziesięciu płytach, które można by tutaj wyliczyć.
W Tears For Fears zagrał na debiutanckiej „The Hurting” oraz „Songs From A Big Chair”.

88 93 HIFI 10 2017 002


5.    Pino Palladino
Ma szczęście, bo dzięki charakterystycznemu nazwisku jest od razu zapamiętywany. Ale umówmy się – samo nazwisko nic by nie znaczyło, gdyby nie wielki talent. To jeden z najlepszych basistów świata. Jego gra na bezprogowym instrumencie jest bardzo liryczna, ale miękki atak i osadzony puls dają poczucie bezpieczeństwa.
Z kim grał? A z kim nie grał? Palladino współpracował m.in. z Philem Collinsem, Eltonem Johnem, Pink Floyd, Queen, Erikiem Claptonem, Johnem Mayerem, The Who i wieloma innymi wspaniałymi wykonawcami. Często tworzył sekcję rytmiczną z Manu Katche. Zawodowo – duet idealny. Prywatnie – kumplują się od lat. Razem grali np. u Richarda Wrighta na „Broken China”, ale też właśnie na „The Seeds Of Love” Tears For Fears.

88 93 HIFI 10 2017 002


10 utworów Tears For Fears, od których można zacząć przygodę z ich muzyką
1.    „Head Over Heels” („Songs From A Big Chair”, 1985)
2.    „Working Hour” („Songs From A Big Chair”, 1985)
3.    „Famous Last Words” („The Seeds Of Love”, 1989)
4.    „Mad World” („The Hurting”, 1983)
5.    „Cold” („Elemental”, 1993)
6.    „Listen” („Songs From A Big Chair”, 1985)
7.    „Bad Man’s Song” („The Seeds Of Love”, 1989)
8.    „Gas Giants” ( „Elemental”, 1993)
9.    „Woman In Chains” („The Seeds Of Love”, 1989)
10.     „Advice For The Young At Heart” („The Seeds Of Love”, 1989)

88 93 HIFI 10 2017 002



Skąd ta dziwna nazwa?
Tears For Fears to nie tylko rymująca się gra słów. Nazwa pochodzi od kontrowersyjnej terapii, lansowanej od lat 60. XX wieku przez kalifornijskiego psychologa i psychoterapeutę Arthura Janova.
Terapia owa – Primal Therapy bądź Primal Healing, opisana w książce „Primal Scream” – polega na cofaniu się do bolesnych doświadczeń z dzieciństwa oraz leczeniu ich poprzez inscenizowanie traum, aż do skutku. Sam John Lennon i Yoko Ono byli pacjentami instytutu. Orzabal i Smith byli totalnie zafascynowani Janovem i jego metodami. Pierwszą płytą chcieli zarobić na wyjazd za ocean oraz leczenie. Nic z tego nie wyszło, bo zaczęła się wielka kariera.



Michał Dziadosz
Źródło: HFM 10/2017


Pobierz ten artykuł jako PDF