HFM

artykulylista3

 

Skarby naszego nieba, cz. 5 - Maryla Rodowicz

064 067 Hifi 05 2021 001W piątej części cyklu przybliżającego mniej znane płyty polskich wykonawców – Maryla Rodowicz. Na przełomie lat 70. i 80. XX wieku artystka mogła sobie pozwolić na luksus grania nieco bardziej wysublimowanej muzyki. Skupić się na jakości realizacji, nie tracąc młodzieńczego ognia ani komercyjnego potencjału.



Marylę Rodowicz niektórzy uważają za królową kiczu, schlebiającą biesiadnym gustom. Każdy ma prawo do własnego zdania, więc i my mamy. Nie staramy się być niczyją kancelarią adwokacką, choć kontrargumentów dla powyższych zarzutów znaleźlibyśmy całe archiwum. Nie bierzemy również na tapetę ani strojów artystki, ani udziału w masowych imprezach. Oceniamy wyłącznie muzykę.
Bez wątpienia Maryla Rodowicz jest wokalistką naturalnie utalentowaną, w dodatku w pełni świadomą swojego warsztatu. To nie wzięło się znikąd. Lata pracy nad sobą również odegrały konkretną rolę. Ponadto cała oprawa, która przez lwią część kariery otaczała artystkę, stanowi bez wątpienia kawał historii polskiej muzyki. Nie tylko Agnieszka Osiecka i Seweryn Krajewski mają tutaj znaczenie. Ma je również całe zaplecze znakomitych autorów i kompozytorów oraz muzyków towarzyszących Rodowicz na jej płytach i koncertach. Ale skąd obecność artystki w cyklu „Skarby naszego nieba”, opowiadającym raczej o zjawiskach zapomnianych lub mało znanych? Zdajemy sobie sprawę, że może się to wydawać lekko naciągane. Ale też powinniśmy zauważyć, że prawie nikt nie myśli o artystce w kategoriach albumowych. Na pytanie o trzy najlepsze płyty Maryli Rodowicz większość osób w Polsce nie odpowie nic. Co innego, kiedy trzeba wymienić największe przeboje – z tym nikt nie ma problemu. „Małgośka, szkoda łez”, „Niech żyje bal” czy „Remedium”, bardziej zresztą znane jako „Wsiąść do pociągu byle jakiego” – przychodzą do głowy od razu.
Tymczasem warto pamiętać, że kiedyś myślano nie tylko kategoriami recitalowymi, ale również płytowymi; idea „The best of” pojawiła się dość późno. W dzisiejszym artykule cofniemy się więc do wspaniałych wydawnictw płytowych: „Wsiąść do pociągu” (1978), „Cyrk nocą”(1979) i „Święty spokój” (1982). By jednak w pełni zrozumieć ich charakter, musimy trochę pogrzebać w przeszłości.

 

064 067 Hifi 05 2021 002

 

 

 


Przerwana dekada
Mniej zorientowanym w historii młodym ludziom wydaje się, że PRL to PRL i nie ma większej różnicy pomiędzy rokiem 1960 a 1980. Że była to tak samo zepsuta epoka, niezależnie od tego, z której strony zawiał wiatr. Ci lepiej poinformowani wiedzą, że wraz z upływem dekad zmieniał się w Polsce charakter powietrza. Każda nowa władza przynosiła jakąś tam nadzieję, a Polska Zjednoczona Partia Robotnicza nie była monolitem. Składała się z niechętnych sobie frakcji, które dla zachowania pozorów stabilności w regionie odgrywały teatrzyk przed Związkiem Socjalistycznych Republik Radzieckich, czekającym tuż obok na jakąkolwiek aferę po naszej stronie. Atmosfera była dziwna niemal non stop. Ale przychodziły też momenty delikatnego rozluźnienia, pozornej swobody i niezależności.
Taką epoką były lata siedemdziesiąte XX wieku, czyli czas rządów PZPR pod wodzą Edwarda Gierka i Piotra Jaroszewicza. Właśnie wtedy kariera Maryli Rodowicz rozbłysła, znakomicie współgrając z iluzją ogólnie lepszego życia. Był to nie tylko czas coca-coli w sklepach, ale również firm polonijnych, większej swobody paszportowej i bardziej wysublimowanej gry z ZSRR. Gierek z jednej strony nadał order Virtuti Militari Breżniewowi (sic!), z drugiej – kombinował, czy w tajemnicy przed radzieckimi towarzyszami nie spróbować zbudować bomby atomowej i dokonać małej próby gdzieś w Bieszczadach. Dziś wspominany jest różnie. Niektóre starsze osoby zapamiętały dekadę jego rządów jako złotą; inne postrzegają ten okres jako pikowanie w kierunku nieuchronnej katastrofy. Tak czy inaczej, na początku tego okresu nastroje nieco się poprawiły. Zaczęło się robić jakoś tak bardziej „amerykańsko”, chociaż umówmy się – po „gomułkowskiej stabilizacji” nie trzeba było wiele.

 

064 067 Hifi 05 2021 002

 

 

 


Właśnie w złotych latach całkiem nowej Gierkowskiej koncepcji Maryla Rodowicz śpiewała swoją słynną „Małgośkę”. Mieliśmy hit na miarę przebojów zagranicznych. Cały kraj nucił skoczną melodię i kontrastujący z nią gorzki tekst. Polska lat 1970-1976 złapała odrobinę oddechu, ale zabawa szybko się skończyła. Przyszedł kryzys, stan wojenny i rządy komunistycznych zombie, którzy przez całe lata osiemdziesiąte udawali sami przed sobą, że system przetrwa. Jednakże jeszcze u schyłku dekady ciągle czuliśmy się trochę Zachodem. Mimo trudności, mimo reglamentowania towarów wydawało się, że kryzys okaże się chwilowy. Bo skoro już było dobrze, to pewnie niedługo znów będzie. Przecież prezes telewizji, Maciej Szczepański, zaprosił na srebrne ekrany słynną Abbę. Przecież w Sopocie gościło Boney M. Przecież można było wyjechać na wczasy do Bułgarii…
W takiej atmosferze Maryla Rodowicz stworzyła pierwszą z omawianych dziś płyt „Wsiąść do pociągu byle jakiego”, która w warstwie tekstowej – zamiast na dylematach politycznych – skupiała się na rozważaniach filozoficznych i intymnych. Bez aluzji, bez wojowania. Pod koniec lat 70. artystka miała za sobą pierwszy etap wielkich sukcesów.
Przypomnijmy, że zadebiutowała w roku 1967 na Festiwalu Piosenki i Piosenkarzy Studenckich w Krakowie, gdzie zdobyła pierwszą nagrodę. Trzy lata później ukazała się jej debiutancka płyta „Żyj mój świecie”, która właściwie natychmiast pokryła się złotem. Od tej pory każdy w Polsce kojarzył Marylę Rodowicz. A jeśli nawet nie kojarzył, to w 1974 „Małgośka” zrobiła swoje.
Co dwa lata artystka wydawała nowy album. Po debiutanckim przyszło „Wyzwanie” (1972), „Rok” (1974), „Sing-sing” (1976) i wreszcie „Wsiąść do pociągu” (1978). Lata 70. były dla Rodowicz wejściem w prędkość ponaddźwiękową. Być może właśnie dlatego pod koniec dekady szukała ukojenia w dźwiękach nadal komercyjnych, ale już bardziej wyrafinowanych.

 

064 067 Hifi 05 2021 002

 

 

 


„Wsiąść do pociągu” (1978)
Choć Maryla Rodowicz trzymała poziom od początku kariery, to właśnie na „Wsiąść do pociągu” zaczęła osiągać wyżyny. Otwierające płytę „Remedium”, skomponowane przez Seweryna Krajewskiego do słów Magdy Czapińskiej, to pieśń na światowym poziomie. O ile basista Czerwonych Gitar zawsze miał predyspozycje do pisania rzeczy zgrabnych i ładnych, o tyle zdarzyło mu się stworzyć kilka pozycji tak unikalnych, że mogłyby się znaleźć w repertuarze największych światowych gwiazd.
Jedną z nich jest wspomniane „Remedium” (bardziej znane jako „Wsiąść do pociągu”). Melodyjna, spokojna zwrotka i porywający, hymnowy refren. Niby niewiele, a jednak wszystko. Utwór zaczyna się w tempie 80 uderzeń na minutę, a kończy na 85. Trudno wychwycić efekt gołym uchem, ale aranżacja rzeczywiście przyśpiesza. Dzisiaj dałoby się to zrobić w komputerze. Wtedy trzeba było czujności wszystkich muzyków obecnych w projekcie.
Warto też zwrócić uwagę na „Gaj”. To duet z Markiem Grechutą, który jest również jego kompozytorem. Nie była to pierwsza i jedyna współpraca Maryli Rodowicz z legendarnym artystą. Uczestniczyła na przykład w ambitnym progresywno-jazzrockowym projekcie „Szalona lokomotywa” (1977), stanowiącym zarówno spektakl, jak i album oparty na tekstach Witkacego. Pozostając przy „Gaju” – tej dynamicznej, oryginalnej wersji naprawdę przyjemnie się słucha. Później powstało mnóstwo adaptacji wspominkowych, które są tak rozlazłe, że można przysnąć. Ale niniejszy album to także wiele innych dobrych i bardzo dobrych kompozycji.
Warstwę muzyczną zdominował Jacek Mikuła. Krajewski napisał „tylko” najsłynniejszy utwór. W tekstach króluje Agnieszka Osiecka. Chwilami robi się bardzo amerykańsko („Gaśnie koral”, „Mały barek w Santa Cruz”). Pojawiają się masywne dęciaki, dynamiczna sekcja i mnóstwo wah-wah na gitarze. Całość wzbogaca dyskretne elektryczne piano. W większości utworów postawiono jednak na tradycyjne instrumentarium rockowe. Słychać też fascynację wodewilowymi harmoniami wokalnymi. Podane jest to z humorem i smakiem („Nie ma jak pompa”). Humoru nie brakuje również w tekstach. Osiecka potrafi być zarówno wzruszająca („Byłam sama, jestem sama”), jak i rozśmieszająca („Bossa nova do poduszki”). Dzięki temu na albumie zostaje zachowana równowaga i dobrze się słucha całości. Podobną zasadę kompozycyjną, tyle że w sztukach teatralnych, stosowano już w starożytnej Grecji. Zdawano sobie sprawę, że widza może znudzić wystawianie komedii lub tragedii ciągiem. Dlatego mieszano oba gatunki.

 

064 067 Hifi 05 2021 002

 

 

 


„Cyrk nocą” (1979)
„Cyrk nocą” cechują świadomość, dojrzałość i światowa jakość. Nie ma w tym przesady. Maryla Rodowicz, choć na wskroś polska, cieszyła się sympatią w niemal całym bloku socjalistycznym. Zdarzało się nawet, że koncertowała poza obszarem demokracji ludowej. Kto wie, czy gdyby nie żelazna kurtyna, nie wypłynęłaby na naprawdę szerokie wody?
Album „Cyrk nocą” stanowi świadectwo szczytowej formy Rodowicz. Ale nie takiej, która wiedzie wyłącznie w kierunku dzikiej popularności. To forma, którą szanują jazzmani oraz wymagający słuchacze. Choć przecież ci mniej wymagający również znajdą tu wiele dla siebie. Wiecie, co jest najbardziej niesamowite w tej płycie? Znakomicie zagrane i zaaranżowane utwory powalają kunsztem i starannością, choć wszystko zostało podane ze swobodą. Z drugiej strony, każdą z piosenek, rzecz jasna w uproszczonej wersji, można by zaadaptować do repertuaru ogniskowego. Chwytliwe refreny, przechodzące z melodyjnych zwrotek, porywają i niejako samoczynnie wymuszają śpiewanie. Mamy do czynienia z radiowym popem na światowym poziomie, charakterystycznym dla końca lat siedemdziesiątych. Ten pop przechodzi w balladowego country rocka („Wielka woda”), blues-rocka z elementami art rocka („Łaska niebieska”), rasowy soul („Wariatka tańczy”, „Cyrk nocą”) czy jazz („Cokolwiek robię, nie żałuję”).
Kompozytorów wybrano różnych i wcale nie dominuje Seweryn Krajewski. Prócz niego są: Katarzyna Gaertner, Andrzej Zieliński, Jacek Mikuła i Jan Ptaszyn Wróblewski. Pojawia się również cover z repertuaru Wladimira Wysockiego „Konie”.
Słowa to głównie Agnieszka Osiecka, ale też Adam Kreczmar i Jonasz Kofta. Warstwa liryczna krąży dookoła miłosnych dylematów, rozważań egzystencjalnych, ale także czegoś na kształt współczesnego mistycyzmu. No cóż, w końcu mieliśmy lata 70. U nas trochę inne niż na Zachodzie, ale jednak szalone i barwne. Taka też była płyta „Cyrk nocą”. Można ją uznać za wspaniałe świadectwo tamtych czasów, ale też autsajderski manifest trzymania się jak najdalej od bieżących problemów.
Kończyła się jednak pewna epoka. Kończył się kolorowy czas propagandy, według której Polska rosła w siłę i była dziesiątą potęgą gospodarczą świata. Nachodziły chude lata osiemdziesiąte.

 

064 067 Hifi 05 2021 002

 

 

 


W obronie Maryli
Gierkowskie kredyty doprowadziły państwo do ruiny. Nie da się przeprowadzać kapitalistycznych eksperymentów na gruncie zupełnie do tego nieprzygotowanym. Odpowiedzią na kryzys końca lat 70. XX wieku była, w dużym skrócie, Solidarność, która zatrzęsła Polską Rzeczpospolitą Ludową w posadach. Dlaczego? Oficjalnie brakowało niezależnych związków zawodowych. Nieoficjalnie chodziło po prostu o wolność. Gierek nie był tak do końca fajny, jak się wszystkim wydawało. Nie tylko pieniądze (a raczej ich brak) odgrywały tu rolę. Ważne były również akty przemocy ze strony aparatu państwa, w tym m.in. wydarzenia w Radomiu w roku 1976, które dały ludziom do myślenia. Solidarność była zupełnie nową sytuacją. Porozumienia Sierpniowe w roku 1980 wprowadziły Polskę w bardzo radosny okres. Biedny, ale pełen nadziei. Związek Radziecki był wówczas zajęty wojną w Afganistanie, więc istniała szansa, że może nie będzie sobie zawracać głowy sytuacją u nas. W grudniu 1981 Jaruzelski ukrócił demokratyczne zapędy, wprowadzając stan wojenny (zniesiony dopiero 22 lipca 1983) i uwalając Polskę na niemal dekadę.
Jak powiedziała w jednym z niedawnych wywiadów Zdzisława Sośnicka, początek lat 80. był dla artystów trudny. Ludzie skupiali się raczej na rockowych zespołach z ich buntowniczymi manifestami (Perfect, Lombard, Republika, Lady Pank), twórczości z Zachodu (punk rock, new romantic, pozostałości hipisowskich wykonawców) czy nurcie solidarnościowym (Kaczmarski, Gintrowski itp.). Z koncertami było raczej średnio, a pokazywanie się w reżimowej telewizji stanowiło obciach. Z drugiej strony, jakoś trzeba było żyć. Są artyści, którzy się nie zastanawiają, czy słuszniej jest grać dla tej, czy innej ekipy rządzącej. Po prostu grają dla ludzi. A w PRL-u było podwójnie ciężko. Choćby przez brak innych kanałów komunikacyjnych niż te oficjalne. To uwaga dla młodych czytelników – nie było internetu; rzadko kto miał nawet telefon stacjonarny. Jak człowiek chciał się czegoś dowiedzieć, musiał kupić gazetę lub włączyć jeden z dwóch kanałów telewizyjnych albo trzech radiowych.
Maryla Rodowicz zawsze wydawała się osobą, którą interesuje przede wszystkim publiczność. Zwyczajnie karmiła się popularnością, dialogiem z ludźmi przez muzykę, bez względu na system, jaki panuje. Oczywiście można się tego czepiać, ale przypomnijmy, że nasz wielki renesansowy poeta Jan Kochanowski także nie opowiedział się nigdy po żadnej ze stron w czasie szalejącej reformacji. Interesowało go tylko tworzenie w oparciu o uniwersalne, antyczne wartości. I tak jak dziś ludzi nie interesują poglądy Jana z Czarnolasu, a wyłącznie jego poezja, tak twórczość Maryli Rodowicz pozostanie z nami jako wartość uniwersalna.
Cofnijmy się jednak do roku 1982 – fascynującego i przerażającego jednocześnie. W tej atmosferze ukazała się płyta o bardzo wymownym tytule „Święty spokój”. Czy to przypadek, czy próba zaczarowania nieprzyjaznej rzeczywistości?

 

064 067 Hifi 05 2021 002

 

 

 


„Święty spokój” (1982)
Album nie trafił w odpowiedni czas. Nagrany jeszcze w czasie karnawału Solidarności, ukazał się dopiero po uspokojeniu sytuacji wywołanej pierwszą falą stanu wojennego. Przypomnijmy, że godzinę milicyjną zniesiono dopiero 2 maja 1982 roku. W sklepach brakowało podstawowych artykułów, choć Dziennik Telewizyjny uspokajał, że jest inaczej. Czas był ciężki również dla fonografii. Na szczęście ludzie szukali w muzyce ukojenia.
Liryczna strona „Świętego spokoju” podkreśla jej neutralny wymiar. Zaczynając od najbardziej znanej kompozycji „Hej żeglujże, żeglarzu”, która tak naprawdę jest XVII kaszubską pieśnią, opracowaną przez Jana Kantego Pawluśkiewicza, mamy do czynienia ze stonowaną i bezstronną poetyką. Tak jakby na zewnątrz nie działo się nic złego. Za warstwę instrumentalną odpowiada Andrzej Kleszczewski, znakomity gitarzysta, który nie tylko tu zagrał, ale również pokierował zespołem świetnych muzyków (na gitarze basowej Arkadiusz Żak, na perkusji Adam Lewandowski). Harmonie wokalne opracował Marcel Psiuk, szef słynnego w latach 80. Gangu Marcela, który to zresztą zespół wspiera Marylę na całej płycie. Można powiedzieć, że grupa firmuje album razem z artystką, występując nie tylko za mikrofonami, ale również na okładce. Pomysł był świetny, bo choć wokalnego kunsztu na wcześniejszych płytach piosenkarki nie brakowało, tym razem dostaliśmy zupełnie nową jakość.
Charakterystyczne współbrzmienia głosów Gangu Marcela rezonowały potem w radiu i telewizji przez całe lata 80. Zespół stopniowo dryfował w stronę country i dziś można powiedzieć, że na stałe wpisał się w ten nurt. Na wysokości „Świętego spokoju” Maryli Rodowicz wypadało jednak mówić bardziej o folku, muzyce tradycyjnej i czymś w rodzaju szant, oczywiście w dobrym tego słowa znaczeniu. A skoro o nich mowa, to jakaś część płyty została wzbogacona tematyką lub metaforyką morską („Hej żeglujże, żeglarzu”, „Wielki trójżaglowiec”). Teksty mają różnych autorów; Osiecka tym razem napisała tylko jeden z nich. Wśród nazwisk przewijają się m.in. Wojciech Młynarski, Wojciech Jagielski, a nawet Stefan Friedman.
Ze wszystkich trzech omawianych płyt „Święty spokój” jest pozycją najsłabszą. Trudno jednak mówić o wyraźnym spadku formy. Bardziej o okresie przejściowym, poszukiwaniu tożsamości i dogasaniu lat 70. Kolejne fale sukcesów były bowiem jeszcze przed artystką.
Następna dekada przyniosła piosenkarce kolejne hity. W nowej, kapitalistycznej rzeczywistości Maryla Rodowicz odnalazła się znakomicie. Ale to już temat na inną opowieść. Śmierć Agnieszki Osieckiej w roku 1997 ostatecznie wylegitymowała Marylę Rodowicz jako główną wykonawczynię najważniejszych tekstów poetki. Ugruntowała jej pozycję na rynku fonograficznym i zaprezentowała nieco bardziej refleksyjne oblicze (por. np. utwór „Łatwopalni”).

 

 

Michał Dziadosz